Skocz do zawartości

Cień wielkiej trybuny


Ralf

Rekomendowane odpowiedzi

W późne czwartkowe popołudnie, a w zasadzie prawie że wieczór, Moriente zjawił się w umówionym punkcie obładowany bagażem, po czym Sergio zebrał nas obu i zawiózł prosto na lotnisko, skąd po nadaniu walizek odlecieliśmy prosto do Krakowa. W przestworzach wyjaśniłem Javierowi, co i jak ma robić, i że ma całkowicie wolną rękę w kwestii działania. Do Balic dolecieliśmy wtedy, gdy zapadał już zmrok, więc wraz z amigo mogłem dostać się do czekającego na parkingu samochodu zaczepiany przez troszeczkę mniej rozpoznających mnie z daleka kibiców, niż ma to miejsce za dnia, gdy terminal jest o wiele bardziej oblegany, niż w godzinach wieczorno-nocnych.

 

Przed tym mundialem postanowiłem troszeczkę zerwać z tradycją. Zamiast standardowej lokalizacji we Wronkach, podjąłem decyzję o zorganizowaniu arcyważnych przygotowań w Zakopanem. Świeże, górskie powietrze, malownicze widoki, szczyty Tatr, z dala od aglomeracji. Idealne miejsce, by scementować drużynę przed podjęciem zadania obrony złota w Portugalii. Nie było tu może tak nieskazitelnie równiutkich boisk treningowych, ale przywyknięcie do niższej klasy warunków mogło zaprocentować na mundialu. Wszyscy kadrowicze byli już na miejscu, a my z Moriente dotarliśmy do hotelu w nocy z czwartku na piątek, więc dopiero rano piłkarze mieli zobaczyć się ze swoim szeryfem, coachem, Mr. Ralfem.

 

In coach we trust,

It's coach or bust.

 

 

 

Kiedy rano poranne słońce oświetlało góry i okoliczne polany, cała reprezentacja była akurat na śniadaniu, gawędząc w najlepsze. Ku pokrzepieniu poklepałem trochę stremowanego Moriente po plecach i ruszyliśmy na dół. Jak tylko stanąłem w wejściu do jadalni, rozmowy gwałtownie ucichły i już po chwili rozległy się istne owacje na stojąco witających mnie piłkarzy. Ruszyłem wgłąb sali, machając w geście pozdrowienia niczym amerykański prezydent podczas przejazdu rządową limuzyną między zebranym tłumem.

 

– Witamy szeryfa! – powitał mnie osobiście nasz kapitan Marcin Piotrwoski.

 

– Czołem, chłopaki! – odpowiedziałem donośnie, po czym dodałem w swoim stylu: – Na pierdoły przyjdzie czas później, a teraz jedzcie, bo niedługo zaczynamy ostro pracować. Do dzieła!

Odnośnik do komentarza

Zanim ruszyliśmy na pierwszy trening, najpierw zebrałem wszystkich obecnych, by ustalić parę ważnych rzeczy. Nadal nie było w Zakopanem wszystkich zawodników, jako że Marcin Kowalik i Maciek Kwiatkowski z Betisu oraz Mateusz Machnikowski z Werderu szykowali się w tym czasie do finału Ligi Mistrzów, który miał zostać rozegrany tego wieczoru w Brøndby.

 

Gdy wszyscy zajęli swoje miejsca, wystąpiłem przed kadrę i przechodząc systematycznie z nogi na nogę niczym Patrick Swayze w Double Duce w filmie "Wykidajło", przemawiałem.

 

– Słuchajcie, moi drodzy – zacząłem. – Do Mistrzostw Świata będziemy przygotowywać się tutaj, w górach, gdyż uznałem, że dobrze zrobi nam pewna odmiana, a niepowtarzalny górski klimat pomoże mi i wam zapomnieć o tym, co działo się w klubach w trakcie sezonu ligowego, oczyścić umysły i skupić się na tym, co teraz jest dla nas najważniejsze.

 

Przemierzyłem spojrzeniem całą świetlicę, by upewnić się, że wszyscy słuchają.

 

– Chcę byście wszyscy byli zdrowi, ponieważ w tej chwili i tak mam już wystarczająco dużo zmartwień. – Spojrzałem w kierunku Tomka Koniecznego ze stabilizatorem na kolanie (skręcone kolano), Piotrka Szymańskiego siedzącego z kulami opartymi o krzesło obok (nadwyrężone więzadła), Grześka Owczarka z wielkim sińcem na goleni i wciąż mocno pociągającego nosem Tomka Adamczyka.

 

– Wobec tego – kontynuowałem – przypominam: znajdujemy się w górach, gdzie wszędzie dokoła mamy mnóstwo nierówności terenu, górskich ścieżek usłanych kamieniami, skalistych uskoków i wystających korzeni drzew, a wyżej również rozpadliny i przepaście. Nie chcę nawet słyszeć o żadnym łażeniu po takich miejscach. Nie chcę żadnych niepotrzebnych kontuzji. Jeśli ktoś nie może wytrzymać i po prostu musi wyjść na spacer w góry, ma najpierw przyjść do mnie i poinformować mnie o swoim zamiarze. Przy czym apeluję o zdrowy rozsądek. Oczywiście nie spędzimy tych dwóch tygodni wyłącznie na boisku treningowym, będzie też czas na odpoczynek na górskich ścieżkach. Znamy się już wiele lat, dobrze wiem, że jesteście rozsądnymi gośćmi, a przy tym świetnymi piłkarzami, więc szczerze wierzę, że nikt mnie w Zakopanem nie rozczaruje i nie dowiem się niedługo, że któryś z was poszedł na jakąś stromiznę, stopa wpadła mu w szczelinę w skale i rozwalił sobie staw skokowy.

 

Wyglądało na to, że moi podopieczni wzięli sobie moje uwagi do serca. Godzinę później pozdrawiani oklaskami przez postronnym obserwatorów wybiegliśmy na boisko treningowe, gdzie oficjalnie zaczęliśmy okres przygotowawczy przed portugalskim mundialem. Moriente sumiennie strzelał swoją lustrzanką z olbrzymim obiektywem, na którym operował ostrością, zoomem i różnymi innymi rzeczami, na których szczerze się nigdy nie znałem, tak że już tego samego dnia demonstrował mi imponujące efekty swojej pracy, które, choć na niewielkim ekraniku aparatu, już teraz pokazywały, że mój amigo zna się na rzeczy.

 

A wieczorem dla rozluźnienia obejrzeliśmy wszyscy finał Ligi Mistrzów, rozgrywany tydzień po Pucharze UEFA, który wygrał Olympique Lyon, pokonując 2:1 Sevillę. Byliśmy telewizyjnymi świadkami zaciętej walki, w której prowadzenie sewilczykom już w pierwszej minucie dał Simakow, a w 54. minucie na 1:1 wyrównał Mesić. Na boisku stadionu Brøndby trwała nieustannie piłkarska bitwa, która swój finał miała w dogrywce. W tejże było gorąco; w 103. minucie Rouquette z Werderu zarobił czerwoną kartkę za faul taktyczny na Adlerze, i prawdopodobnie właśnie to pogrążyło bremeńczyków. W ostatniej minucie dogrywki bowiem zwycięskiego gola dla Betisu zdobył Marcelo Verón i sewilczycy świętować mogli zdobycie podwójnej korony. Pełne 120 minut rozegrali Marcin Kowalik i Maciek Kwiatkowski, z kolei Mateusz Machnikowski przebywał na boisku do 69. minuty, w której został zmieniony. Mogliśmy zatem przygotowywać się do przywitania trójki finalistów już za dwa dni na zgrupowaniu.

Odnośnik do komentarza

Aż do weekendu zgrupowanie przebiegało zgodnie z planem, bez żadnych niemiłych niespodzianek; ilekroć pod koniec każdego treningu tylko pomyślałem, jak to dobrze, że nikt nic sobie nie zrobił, zaraz ukradkiem odpukiwałem w niemalowane. Cholera, a podobno nie jestem przesądny. Owym niemalowanym był kij, swoim kształtem przypominający strzelbę, który znalazłem pierwszego dnia pobytu w Zakopanem podczas przechadzki wieczorem pod pobliskim laskiem. Pogoda sprzyjała tak treningom, jak i spacerom, aczkolwiek według prognoz niebawem aura miała się dość mocno zepsuć.

 

Do tej pory nie trenowali jedynie Piotrek Szymański, Tomek Konieczny, Grzesiek Owczarek i Tomek Adamczyk, choć napastnik Milanu, małymi kroczkami wychodzący ze słabnącej już grypy, próbował w miarę możliwości pilnować, by nie podpadł zbyt mocno kondycyjnie.

 

Nigdy nie lubiłem zamykać treningów przed kibicami i dziennikarzami; moim zdaniem niepotrzebnie budowało to sztuczny dystans między piłkarzami a fanami. Zamiast tego parę lat temu ustaliłem prostą zasadę – nie ma żadnych parawanów dokoła boisk treningowych, a kibice mogą do woli obserwować zajęcia, ale mają nie przeszkadzać, zaś po treningach mogą w zamian podejść do piłkarzy, wziąć autograf, zrobić sobie zdjęcie, czy po prostu porozmawiać. Chociaż byliśmy rozpoznawalni na całym świecie, to nadal jesteśmy ludźmi z krwi i kości. I taki pakt wszystkim odpowiadał: kibice w ciszy i spokoju przyglądali się naszym poczynaniom, czyli nas szanowali, a my szanowaliśmy kibiców, więc podekscytowane dzieciaki mogły przybijać piątki m.in. z Michałem Górką, Maćkiem Brodeckim, Marcinem Pawlakiem, czy Krzyśkiem Wróblewskim. Tomek Lemanowicz, Artur Kowalczyk i Darek Fornalik wraz z kolegami ochoczo rozdawali podpisy z dedykacjami z niebywałą wprawą, a co bardziej dojrzali kibice prowadzili ożywione dyskusje z jednymi z najstarszych obecnie w reprezentacji Marcinem Piotrowskim i Maćkiem Kwiatkowskim. Inni zaś pozowali do zdjęć z Zoranem Haliloviciem, Rafałem Piątkiem, strzelcem ostatniego gola na mundialu w USA Grześkiem Gorządem, a także Tomkiem Woźniakiem, Mateuszem Machnikowskim i innymi mistrzami świata. I wszyscy byli szczęśliwi.

 

A wśród fotografujących wielkim obiektywem wyróżniał się oczywiście amigo Moriente, który nieśmiałą, mocno łamaną polszczyzną oznajmiał zebranym, że zdjęcia również znajdą się na fotorelacji na portalu PZPN. Pewnie nikt nie wziąłby muchacho na poważnie, gdyby nie zwisająca na jego torsie wielka plakietka z identyfikatorem, jakie otrzymał zaraz gdy dotarliśmy do Polski.

Odnośnik do komentarza

Jak na złość akurat w tym konkretnym przypadku prognozy sprawdziły się co do joty; już w niedzielę po południu całe niebo zaszło brzydkimi, granatowymi chmurami, z których w końcu lunęło jak z cebra, tak że pełne pochyłości ulice zamieniły się w autentyczne górskie rzeki. Niedziele była dla wszystkich dniem wolnym, więc oczywiście gdy wziąłem oczarowanego polskimi górami Moriente na szlaki pokazać mu Tatry z bliska, największa ulewa dorwała nas zanim zdążyliśmy wrócić do hotelu.

 

Muchos gracias, muchacho – dziękował mi Javier za wyprawę. – W Hiszpanii też jest gdzie oderwać się od ciudad, ale takiego ambiente, jak tu w "Źiakopianiem" to que no encontrará. Teraz pozwól, że pójdę do siebie, muszę zrzucić te ropa mojada i się ogrzać. Maltida sea, u nas w czasie deszczu nigdy nie jest tak zimno!

 

– Ha! Tak myślałem, że gdy rozpieszczony przez grzejącą dupę niemal cały rok Hiszpanię muchacho w średnim wieku dostanie w Polsce parę kropel deszczu, zaraz będzie nim tyrpać – zaśmiałem się. – Jasne, amigo, idź. Ja też idę do siebie, teraz dla równowagi wezmę gorący prysznic.

 

 

 

 

W poniedziałek planowo mieliśmy wrócić do treningów, ale potężne ulewy nie odpuszczały ani na chwilę i boisko treningowe zamieniło się w pokaźne trzęsawisko, na które nie było najmniejszego sensu nawet próbować wybiec. Żadna to przyjemność, a przy tym niepotrzebne ryzyko kontuzji. Z całym sztabem staliśmy rano w głównym holu, wlepiając bezradnie nosy w szyby i obserwując rzęsiste strugi smagającego grunt deszczu. Nie zanosiło się na jakąkolwiek poprawę, więc coraz bardziej martwiły nas tracone bezpowrotnie godziny, które można było przepracować na treningach.

 

Z pomocą jednak przyszła nam... dyrekcja lokalnego gimnazjum. W ubiegłym roku, gdy wracaliśmy akurat z Pucharu Konfederacji 2021, w wakacje ruszał zaawansowany etap budowy nowej sali gimnastycznej dla zakopiańskiej młodzieży z dotacji unijnych, w której znajdowało się pełnowymiarowe boisko do piłki ręcznej wraz z liniami wyznaczającymi plac gry do siatkówki i przykrywanymi specjalnymi dekielkami otworami na słupki do rozpinania siatki. Do budynku przylegał kompleks szatni i łaźnia z natryskami, więc gdy w czasie lekcji incognito z Maćkiem Skorżą odwiedziliśmy owe gimnazjum, to, co ukazało się naszym oczom, z miejsca przekonało nas do decyzji o przyjęciu propozycji placówki. Zatem na czas zelżenia opadów i przywrócenia boiska treningowego do stanu jako takiej używalności mogliśmy kontynuować przygotowania do mundialu w godnych warunkach pod dachem, a serdeczna pani dyrektor zapewniła, że dla niej i dla jej szkoły to wielki zaszczyt, ale i niezwykła reklama gościć dwukrotnych mistrzów świata w piłce nożnej.

Odnośnik do komentarza

Dzieciaki na szkolnych korytarzach przyglądały nam się z wyraźnym "woooow!" w oczach niczym przybyszom z obcej galaktyki. Szliśmy przed siebie dumnie niczym załoga astronautów z Brucem Willisem na czele w filmie "Armageddon", w eleganckich biało-czerwonych dresach firmy puma z orłami na piersi, zgodnym korowodem kierując się ku segmentowi sportowemu gimnazjum, niosąc na ramionach torby ze strojami na trening, ręcznikami i najrozmaitszymi przyborami. Naturalnie w tym czasie wszelkie lekcje wuefu były odwołane, ale choć szczególnie chłopacy mieli w zwyczaju złościć się na takie nowiny, tym razem nie narzekali. Nie było co się dziwić, w końcu byliby gotowi zrezygnować z wuefu nawet i przez cały semestr, by zobaczyć z bliska na żywo słynnych piłkarzy, swoich idoli, których twarze dotąd mogli widywać tylko w telewizji przy okazji spotkań reprezentacji, czy Ligi Mistrzów. A na czele gromady sam Mr. Ralf ze swoim słynnym już nierównym chodem i w czuprynie do ramion, niezmiennie rockowej mimo upływu lat. Nie do wiary, jaką frajdę potrafiliśmy robić już samą swoją obecnością; żadnego przemykania tylnymi wejściami – po prostu bez zbędnej żenady wchodzimy do szkoły głównym wejściem i idziemy bez żadnej obstawy.

 

Moi podopieczni pogrążeni byli w rozmowach, ale ja przechodząc koło jednego z zaułków odruchowo zerknąłem doń i momentalnie się zatrzymałem. Ujrzałem, jak dwóch smarkaczy-osiłków dręczy słabszego kolegę, prawdopodobnie z młodszej klasy. Szarpali nim jak szmacianą lalką, popychali, a później zabrali mu plecak i rzucali nim do siebie ponad jego głową, jak przy zabawie w głupiego Jasia.

 

– Ej! Panowie! Coś wam się nie pomyliło? – huknąłem, ruszając w ich kierunku.

 

Dwaj gówniarze zwrócili się gwałtownie w moim kierunku, przywołani głosem często słyszanym w TVP Sport, Canal+ Sport, Faktach Sportowych oraz wielu innych kanałach i programach telewizyjnych. Nie mogli uwierzyć, że przemawia do nich Mr. Ralf we własnej osobie.

 

– No? Co się tak pytająco patrzycie? Dobrze widziałem, co wyprawiacie. Chcielibyście, żeby wam tak starsi koledzy robili? Jak pójdziecie do liceum, to na pewno raz dwa dobiorą się wam do skóry starsze dryblasy przed maturą, wierzcie mi na słowo, a wtedy na pewno nie będzie wam tak wesoło – zmierzyłem obu wzrokiem, po czym zwróciłem się do młodego, zwracając mu plecak. – Jak masz na imię?

 

– Bartek, proszę pana... – odpowiedział nieśmiało.

 

– Daj spokój, Bartek, nie jestem żaden pan. Mów mi po prostu Ralf – powiedziałem, podając mu dłoń. – Idziesz z nami na trening?

 

– Pewnie, Ralf! Ale... ja mam mieć teraz matę, chyba nie mogę... – wydukał, gdy uczucie zawodu szybko zastąpiło euforię.

 

– Nie martw się, porozmawiam z nauczycielem i nie będzie żadnego problemu. Chodź śmiało – ruszyliśmy.

 

– Ej, Ralf, a my? Też możemy? – odezwali się dwugłosem dwaj osiłkowie.

 

– Hę? – zwróciłem się przez ramię. – A od kiedy to jesteśmy kolegami? Dla was PAN Ralf – rzuciłem i nie interesując się już nimi zabrałem Bartka w stronę sali.

Odnośnik do komentarza

Deszcz nieustannie łomotał o szyby wielkich okien sali gimnastycznej, sprawiając złudzenie oklasków kilkutysięcznej widowni, a my w pocie czoła pracowaliśmy. Tego za mojej kadencji jeszcze nigdy nie było; zamiast głuchych łomotów uderzanych piłek i tupotu korków po murawie słychać było grzmoty uderzających o ściany i podłogę futbolówek, spory gwar i piski trących o parkiet halówek. Michał Górka, Michał Piotrowski i Marek Wróbel naprzemiennie demonstrowali swoje umiejętności w bramkach do piłki ręcznej pod okiem trenera bramkarzy, a gracze z pola podzieleni na grupy ćwiczyli z piłkami przy nodze; Bartek siedząc z boku boiska w towarzystwie kadrowych lekarzy i odpoczywających w danych chwilach grup piłkarzy obserwował nasz trening z wypiekami na twarzy. Ja zaś w posiadaniu gwizdka dyrygowałem tempem zajęć.

 

W pewnym momencie chłopak powiedział mi, że na jednym z wufeów na przęśle pod sufitem, z którego zwisały lampy z żarówkami metal-halogen, została piłka, którą specjalnie przyniósł wtedy jego kolega z klasy, a która pechowo ugrzęzła po zbyt wysokim wykopie jednego z kumpli. Sprawa nie stanowiła dla nas żadnego wyzwania! Z miejsca poleciłem moim podopiecznym, by wzięli piłki i poćwiczyli trochę trafianie w przęsło, by strącić uwięzioną futbolówkę na dół. Nie trwało to zbyt długo; wystarczyło kilka takich kropnięć, by finalnie celna bomba Zbyszka Pawłowskiego zesłała nam z niebios mały podarunek. Otarliśmy piłkę z kurzu, po czym markerem złożyliśmy na niej komplet dwudziestu sześciu podpisów, łącznie z moim.

 

– Proszę, młodzieńcze. Możesz zwrócić koledze zgubę – Rafał Piątek, który składał parafkę jako ostatni, podał Bartkowi piłkę.

 

 

 

Deszcze sączyły się jeszcze przez dwa kolejne dni, aż wreszcie w piątek zaczęło przebijać się słońce. W tym czasie wyzdrowiał już Tomek Adamczyk i najbardziej znany oraz zdecydowanie najdroższy polski piłkarz trenował wraz z resztą reprezentacji, robiąc w zakopiańskim gimnazjum prawdziwą furorę swoją osobistością. Jednocześnie dostałem informację od zarządcy sportowej infrastruktury w Zakopanem, że boisko treningowe jest w tej chwili sukcesywnie odwadniane i już w sobotę powinno nadawać się do wznowienia zajęć na wolnym powietrzu i rozpoczęcia końcowego etapu przygotowań do mundialu w Portugalii.

 

Tym samym oznaczało to koniec naszych wizyt w murach szkoły, wobec czego na sam finał zrobiliśmy miejscowym uczniom sporą gratkę, poświęcając ostatnie trzy godziny na sesje zdjęciowe, jakie dzieciakom z zawodnikami zrobił señor Moriente, starannie dobierając ujęcia, ostrość i przeróżne filtry. Niektórzy z chłopaków, np. wciąż pałający młodzieńczym wigorem Tomek Lemanowicz, czy Marek Kowalik porwali nawet cyfrówki i robili z uczniami tzw. selfiacze. Na koniec całego cyrku posłałem Moriente z jednym z mówiących po polsku trenerów do sekretariatu, by zgrali z kart SD zdjęcia na komputer, tak by wszyscy zainteresowani mogli je od razu dostać.

 

Ale chyba jednak było w tych dniach zbyt sympatycznie, ani chybi. Jeszcze tego samego dnia filar naszej defensywy Marcin Piotrowski padł ofiarą kilkudniowych ulew, po tym jak noga zjechała mu z mokrego krawężnika i coś przeskoczyło mu w kolanie. Szczęśliwie szef naszych fizjoterapeutów, Janusz Kołodziejczak, zapewnił mnie, że według jego oceny nasz kapitan potrzebował będzie jedynie kilku dni odpoczynku i oszczędzania uszkodzonej nogi, a wszystko powinno skończyć się dobrze być może jeszcze przed wylotem do Lizbony. Oby...

Odnośnik do komentarza

Ani słowa więcej o kontuzjach. Bardzo martwi mnie jeszcze przedłużająca się rehabilitacja Szymańskiego, to jeden z naszych najbardziej wartościowych zawodników na boisku, który jedną akcją jest w stanie odmienić losy meczu. Obawiam się, że może nie zdążyć na mundial...

 

---------------------------------------------------

 

Ludzie odpowiedzialni za przygotowanie boiska odstawili kawał dobrej roboty. Zgodnie z zapowiedziami na porannym treningu w sobotę dawaliśmy już niezły wycisk względnie osuszonej murawie, wracając do pracy na pełnowymiarowym boisku. No właśnie, względnie osuszonej... Miejscami nadal nie było rewelacyjnie, i właśnie po kwadransie zajęć na jedno z takich miejsc ulokowane w piątce pod jedną z bramek trafił Marcin Kowalik, któremu ujechała noga, a przy upadku uderzył z impetem piętą o słupek. Czym prędzej dobiegli do niego nasi fizjoterapeuci, którzy bezzwłocznie zaczęli schładzać miejsce urazu, ale gdy zniesiono Marcina z boiska i przewieziono do szpitala na RTG, już po godzinie niezbyt wesoły Kołodziejczak streścił mi wyniki badań, według których szykowany przeze mnie do wyjściowego składu obrońca Betisu doznał wprawdzie błahego stłuczenia pięty, ale tak czy owak jego występ w inauguracyjnym meczu z Bahrajnem stanął pod sporym znakiem zapytania.

 

Grzesiek Owczarek i Tomek Konieczny tego dnia po raz pierwszy trenowali z reprezentacją pod pełnym obciążeniem i nie narzekali na żadne dolegliwości, co dobrze wróżyło. Niestety tego samego nie mogłem powiedzieć w przypadku Piotrka Szymańskiego, którego absencja nieustannie się przedłużała, i choć odstawił już kule, nadal mógł zapomnieć o piłce przy nodze.

 

 

– Martwię się, Moriente – żaliłem się przyjacielowi po obiedzie. – Wszyscy spodziewali się szybszych postępów, a tymczasem Piotrek ciągle jest uziemiony. To podpora naszej drugiej linii. Nikogo nie chcę wywyższać ponad innych, ani gloryfikować, ale w przeszłości wystarczało już, że Piotrkowi siadła jedna bomba z prawej nogi, czy świetne dogranie w krytycznym momencie, a powstawaliśmy jak feniks z popiołów.

 

– Ja tam jestem dobrej myśli, muchacho, już z nie takich rzeczy się wylizywano w mgnieniu oka – próbował pokrzepić mnie Moriente.

 

– No niby tak, ale na dniach będę musiał ogłosić 23-osobowy skład na mundial. To jest już za chwilę, kapujesz? W tej chwili nie wiem, czy będę go mógł powołać w takim stanie...

Odnośnik do komentarza

Uszczęśliwił mnie widok Marcina Piotrowskiego, który przebrany w strój na trening kończył wiązać sznurowadła; jak to dobrze, że nasi fizjoterapeuci się nie pomylili. Występ naszego kapitana w Portugalii był niezagrożony, a mimo nadal dającego znać o sobie kolana był w stanie spokojnym truchtem okrążać boisko. Na wszelki wypadek poprosiłem go, by na razie się nie przemęczał, urazy potrafią się łatwo odnowić przy zbyt wcześnie wznowionym treningu. Pierwsze oznaki poprawy pojawiły się również w przypadku Kowalika, który póki co przyglądał się treningom jedynie z ławki obok boiska i nie przewidywałem, by miał pojawić się na nim przed wylotem do Lizbony. Gdyby jeszcze tylko zatlił się promyk światełka w tunelu Piotrka Szymańskiego...

 

 

Maj 2022

 

Bilans (Rayo Vallecano): 2-1-1, 5:4

Primera División: 9. miejsce

Copa del Rey: –

Finanse: 9,38 mln euro (-3,5 mln euro)

Gole: Grzegorz Gorząd (15)

Asysty: David Barragán (15)

 

Bilans (Polska): 0-0-0, 0:0

Mistrzostwa Świata 2022: grupa A, vs. Bahrajn, Kolumbia, Turcja

Ranking FIFA: 1. [=]

 

 

Ligi:

 

Anglia: Manchester City [M]

Austria: SV Salzburg [M]

Francja: Olympique Marsylia [M]

Hiszpania: Betis Sewilla [M]

Niemcy: Werder Brema [M]

Polska: Legia Warszawa [M]

Rosja: CSKA Moskwa [+8 pkt]

Szwajcaria: FC Basel [M]

Włochy: Atalanta [M]

 

Liga Mistrzów:

-

 

Puchar UEFA:

-

 

Reprezentacja Polski:

-

 

Ranking FIFA: 1. Polska [1345], 2. Brazylia [1192], 3. Wochy [1179]

Odnośnik do komentarza

Za chwilę wylatujemy z Krakowa :matrix:

 

-------------------------------------------------

 

Na kartce w kalendarzu widniał już drugi czerwca 2022. Za raptem kilka godzin będę musiał ogłosić skład reprezentacji na Mistrzostwa Świata, ale w tej chwili krzątałem się nerwowo po hotelowych korytarzach, nie mogąc znaleźć zajęcia dla zabicia czasu. W tym czasie Szymański przechodził decydujące badania w szpitalu, na które wysłałem z nim szefa sztabu medycznego, Kołodziejczaka. Od ich wyników zależało, czy Piotrek będzie mógł pojechać do Portugalii, by móc wkroczyć do akcji w następnych spotkaniach, czy też na południowo-zachodnim krańcu Europy pojawimy się poważnie osłabieni. Ależ ten czas bezlitośnie wolno upływa, kiedy się na coś czeka w napięciu!

 

O godzinie dziesiątej z dreszczem niepokoju zobaczyłem, że na parking przy hotelu zawinął gorączkowo wyczekiwany przeze mnie czarny sedan. Czym prędzej wyszedłem przed budynek i z pytającą miną wypatrywałem Kołodziejczaka. Gdy ten wreszcie wyłonił się z wnętrza samochodu, z szerokim uśmiechem radośnie uniósł wysoko w górę kciuk, który zrzucił z moich pleców półtorej tony. Mamy Piotrka!

 

 

 

Ostateczna selekcja zawsze była przeze mnie niekoniecznie lubiana, gdyż oznaczała wytłumaczenie dwóm-trzem zawodnikom, że muszą zostać w domu. Niestety, chętnych zawsze jest więcej, niż miejsc. Na co dzień generalnie sprawiałem wrażenie osobnika gruboskórnego, z którym nie warto zadzierać, ale w głębi duszy byłem wrażliwym człowiekiem, dlatego też mimo rozważania takiej możliwości uznałem, że nigdy nie zdecyduję się doprowadzić do rozpaczy młodziutkiego Tomka Koniecznego, który odkąd tylko wyzdrowiał, harował na treningach za pięciu, byle tylko pojechać na wymarzony mundial. Sam kiedyś taki byłem i bardzo przeżywałem, gdy w juniorach byłem pomijany czy to przez polskich trenerów, czy już po emigracji do Austrii.

 

Nadal jednak musiałem zrezygnować z dwóch piłkarzy... Koniec końców musiałem arcytrudnego i bolesnego wyboru dokonać na podstawie tego, kto jak radził sobie w klubie w trakcie sezonu. W tym przypadku tak się złożyło, że na samym starcie odpadł mający za sobą nie najlepszy sezon w Rosenborgu napastnik Łukasz Socha, który jednak od początku zgrupowania zdawał sobie sprawę, jak ma się sytuacja; zresztą ostatnimi czasy nie błyszczał w kadrze.

 

Jakkolwiek nie główkowałem, nie miałem już kogo zostawić w domu. Ostatnim, który akurat osobiście nie zachwycał mnie w klubie, był Grzesiek Gorząd. Pamiętałem jego strzały na odpieprz, podawanie piłek bramkarzom rywali, problemy z motywacją, a wraz z nimi skłonność do przechodzenia obok meczów. Z drugiej strony Grzesiek potrafił dawać świetne zmiany na mundialu w USA i na Euro w Grecji, ale... No właśnie, ale to było dwa i cztery lata temu. Nie miałem żadnej gwarancji, że w Portugalii byłby równie wartościowym zmiennikiem, więc gdy przegadałem z Grześkiem kilka długich kwadransów i obiecałem mu powrót do kadry na eliminacje do Euro 2024, z szerokim uśmiechem powiedział: "trzymam za słowo, szeryfie!". Koniec końców przybiliśmy sobie piątki, więc część kamienia spadła mi z serca.

 

 

Na popołudnie miejscowe władze przygotowały salę w zakopiańskim Miejskim Ośrodku Kultury do konferencji, na której o godzinie 18 przed szczelnie wypełniającymi ją dziennikarzami i w błyskach flesza amigo Moriente ogłosiłem finalny skład 23-osobowej kadry obrońców tytułu, którą jutro stawimy się w Lizbonie, by już na dziesiątym turnieju za mojej kadencji, a jedenastym wliczając Olimpiadę, dumnie reprezentować Polskę wśród najlepszych drużyn świata.

 

Bramkarze:
– Michał Górka (30 l., BR, Lincoln, 64/0);
– Michał Piotrowski (26 l., BR, Hearts, 6/0);

– Marek Wróbel (30 l., BR, Legia Warszawa, 5/0).

 

Obrońcy:
– Andrzej Brzeziński (25 l., O PŚ, AJ Auxerre, 27/1);
– Dariusz Fornalik (31 l., O L, Ajax Amsterdam, 67/0);
– Mateusz Machnikowski (25 l., O LŚ, P L, Werder Brema, 58/9);
– Tomasz Woźniak (30 l., O LŚ, OP LŚ, N, VfL Osnabrück, 83/8);
– Artur Kowalczyk (31 l., O Ś, Liverpool, 83/15);
– Marcin Kowalik (24 l., O Ś, Betis Sewilla, 16/1);
– Marcin Piotrowski (31 l., O Ś, Bayern Monachium, 110/2);
– Tomasz Konieczny (21 l., O Ś, DP, Gillingham, 3/0);
– Zbigniew Pawłowski (23 l., O/DBP L, DP, P L, SpVgg Greuther Fürth, 14/0);

– Krzysztof Wróblewski (27 l., O/P P, Le Havre, 38/3).

 

Pomocnicy:
– Tomasz Lemanowicz (22 l., DBP/OP P, Wisła Kraków, 18/1);
– Maciej Kwiatkowski (30 l., DP, Betis Sewilla, 81/12);
– Rafał Piątek (26 l., DP, Southampton, 45/10);
– Grzegorz Owczarek (30 l., P Ś, Osasuna, 42/14);
– Maciej Brodecki (27 l., OP PŚ, Leeds United, 83/8);

– Piotr Szymański (30 l., OP Ś, Real Madryt, 98/33).

 

Napastnicy:
– Krzysztof Malinowski (29 l., N, Rubin Kazań, 7/4);
– Tomasz Adamczyk (27 l., N, AC Milan, 86/90);
– Zoran Halilović (25 l., N, VfL Osnabrück, 33/23);
– Marcin Pawlak (24 l., N, Sevilla, 48/21).

Odnośnik do komentarza

Trzeciego czerwca, pięć dni przed pierwszym gwizdkiem meczu z Bahrajnem, gdy polskie media dopiero wychodziły z szoku spowodowanego brakiem nominacji dla Sochy i Gorząda, nadeszła pora wylotu do Lizbony, w której kilka kilometrów od centrum stolicy Portugalii czekała na nas nasza baza na czas mistrzostw; oby gościła nas jak najdłużej.

 

Spakowany do wyjazdu byłem już poprzedniego wieczoru. Moriente zaleciłem to samo, a ten wciąż podekscytowany uczestniczeniem w życiu reprezentacji posłuchał mojej rady, tak jak pokornie słuchał wszystkiego przez te blisko trzy tygodnie zgrupowania. W nocy myślałem wyłącznie o locie, pożegnaniu z zakopiańską ludnością, a także o Portugalii i samych Mistrzostwach Świata, które jeszcze się nie zaczęły, a już odczuwalny był ten charakterystyczny dreszczyk. Nie mogłem za bardzo zasnąć. Średnio co kwadrans wstawałem z łóżka po daremnych próbach zalezienia wygodnej pozycji, podchodziłem do okna i obserwowałem skąpane w świetle księżyca w pełni Tatry. W końcu o pierwszej w nocy włączyłem telewizor, przyciszyłem do niezbędnego minimum, i podczas gdy na ekranie Steven Seagal dawał wycisk zgrai bandziorów w jakiejś knajpie ze stołem bilardowym na środku, wreszcie przymknęło mi się oko i drzemałem do rana płytkim snem.

 

O szóstej rano z radością wysłuchałem dzwoniącego budzika, a godzinę później jako jeden z pierwszych zszedłem na śniadanie; przede mną byli jedynie selekcjoner reprezentacji młodzieżowej Jan Koller, dwóch trenerów, Krzysiek Malinowski, Zoran Halilović i trzeci bramkarz Marek Wróbel. O ósmej biało-czerwona armia pochłonęła już porządny posiłek, więc mogliśmy się powoli zbierać.

 

Był to cieplutki, czerwcowy poranek, ptaki radośnie ćwierkały na zieleniących się drzewach, a pod hotelem czekał autokar z szeroko otwartym lukiem bagażowym, do którego podchodziliśmy kolejno i z pomocą kierowcy składaliśmy torby. Na miejscu stawiło się wielu mieszkańców Zakopanego wraz ze specjalną delegacją władz miasta, którzy wiernie wspierali nas w trakcie całego zgrupowania, by pożegnać dwukrotnych mistrzów świata i życzyć szczęścia na portugalskich boiskach. Podziękowaliśmy miejscowym za gościnę, na koniec pomachaliśmy z okien, po czym drzwi autokaru zamknęły się za nami po raz ostatni na zakopiańskiej ziemi. Neoplan zatrząsł się lekko przy rozruchu silnika i powoli wytoczyliśmy się z hotelowego dziedzińca, ruszając na Kraków. Zwykle lataliśmy na wszelkie turnieje z warszawskiego Okęcia, ale nie było sensu zbędnie przedłużać podróży, skoro i tak czekają nas trzy godziny lotu, a duże lotnisko Balice mamy niemalże pod nosem.

Odnośnik do komentarza

W Krakowie wszystko poszło o wiele szybciej i sprawniej, niż myślałem. Przejście z autokaru do hali lotniska ogrodzono barierkami, więc nikt nie stawał nam na drodze. Dopiero wewnątrz terminalu krok w krok szli z nami zadający wciąż te same pytania dziennikarze, a u ich boku kamerzyści i błyskający fleszami fotoreporterzy. Tym razem maszerowałem za moimi piłkarzami, a niezłym buforem okazał się być Moriente, bo dzięki temu, że szedł między mną a żurnalistami, nie podtykano mi pod nos mikrofonów. A przy tym amigo nastukał garść fajnych zdjęć do publikacji, na których piłkarze idą niewzruszeni ku wyjściu na płytę lotniska, a zza barierki obok fotografują ich dziesiątki obiektywów.

 

Krótkiego wywiadu udzieliłem dopiero pod koniec drogi, przemawiając do licznie podsuwanych dyktafonów najróżniejszych krajowych pism. Od lat miałem przy tym włączony swój własny, prywatny, by czasem żadnemu pismakowi nie przyszło do głowy sfabrykować nagrania i opublikować coś, czego nigdy nie powiedziałem. W tym czasie 23-osobowa kadra znikała sukcesywnie wewnątrz Boeinga 737-800. Jak zawsze skrupulatnie unikałem wszelkich konkretnych deklaracji odnośnie występu na portugalskich boiskach, zaś kiedy przez szybę zauważyłem, że ostatnie osoby wchodzą już po mobilnych schodkach na pokład, zapewniłem jedynie, iż jedziemy dać z siebie wszystko i ruszyłem na zewnątrz.

 

It's a beautiful day,

Don't let it get away.

Beautiful day.

 

Chłopaki kończyli wrzucać nad siebie podręczne bagaże i zajmowali miejsca, a Moriente zrobił mi ostatnie zdjęcie w kraju, jak podchodzę do samolotu. Położyłem dłoń na poręczy schodów, powoli obejrzałem się raz jeszcze dokoła, po czym wzorem wojskowych dowódców będąc głową reprezentacji jako ostatni z biało-czerwonych oderwałem nogę od ojczystej ziemi i wspiąłem się do maszyny.

 

Maszyny, która za dwie godziny miała dostarczyć nas do Lizbony, gdzie zacznie się to, co wszyscy kochamy najbardziej. Let's play ball!

Odnośnik do komentarza

To jest akurat wierny cytat z tekstu utworu AC/DC z ostatniego albumu Rock or Bust. Więc najlepiej napisz od razu do Angusa Younga z pretensjami, że nie zna angielskiego, a także najlepiej i do Briana Johnsona, że źle to zaśpiewał :>

Piosenki a gramatyka się mają jak pięść do nosa, mówię tylko jak jest poprawnie gramatycznie, jakbyś napisał, że to jest tekst piosenki to bym się nie czepiał.

 

Sent from my SM-T815 using Tapatalk

Odnośnik do komentarza
  • Makk przypiął ten temat
  • Pulek zablokował ten temat
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...