Skocz do zawartości

Hard Rock Football


Kamtek

Rekomendowane odpowiedzi

CM 01/02

3.9.68 DATA VERSION

Belgia (3), Holandia (2), Niemcy (3), Francja (3 - background), Polska (2 - background)

 

Lato 2001 r. zapowiadało się wyjątkowo. Sesja zdawała się nie mieć końca, ale nic dziwnego - głowę zaprzątała bowiem jedna myśl, która z uczelnią, książkami i kolejnymi egzaminami nie miała nic wspólnego. Myśl, że już wkrótce czeka mnie kilkadziesiąt godzin na jednym z największych festiwali muzycznych w Europie! Pół roku czekania, załatwiania, organizowania, ale czego się nie robi, by na żywo usłyszeć m.in. Sigur Rós czy Queens of the Stone Age.

 

Ostatnie dni czerwca wlokły się niemiłosiernie, a kartki z kalendarza wypadały wolniej niż włosy muzycznych emerytów z "The Rolling Stones". Wreszcie nadszedł dzień wyjazdu - autokar do Brukseli ruszył w nocy ze środy na czwartek. Do belgijskiej stolicy dotarliśmy przed południem i szybkim krokiem (wraz z grupą poznaną w busie) skierowaliśmy się na dworzec kolejowy, skąd odjechaliśmy po godzinie do Leuven. Tuż po 16 siedzieliśmy już wygodnie w autobusie oznaczonym literą "B", który miał nas dowieźć na miejsce, do Werchter.

 

Podróż autobusowa upłynęła pod znakiem integracji z "polską grupą". Szybko okazało się, że głośne rozmowy, śmiechy i uroda pań wzbudziły zainteresowanie Belgów, którzy podróżowali z nami. Dobra muzyka, odpowiednie napoje i chęć sprawdzenia się tubylców ze stereotypem Polaka, co to może wypić, sprawiły, że grupa powiększyła się do kilkunastu osób i w takim składzie dotarliśmy na miejsce.

 

Gigantyczne pole namiotowe oznaczone jako "Zone B" przez trzy kolejne dni miało zapewnić nam odrobinę odpoczynku i snu po kilkunastogodzinnych maratonach muzycznych. Nad naszymi namiotami wkrótce załopotała biało-czerwona flaga, a sąsiedzi postanowili pójść w nasze kroki i po kilku minutach nad ich namiotem pojawiła się żółta flaga z czarnym gryfem. Belgowie? Hm, krótka rozmowa i sprawa stała się jasna - "we're from here" nie oznaczało wcale przyznania się do bycia Belgami, a wskazanie na swoją tutejszość. Gryf na żółtym tle to zaś flaga Flandrii, której to mieszkańców mieliśmy przyjemność poznać. Po dłuższej rozmowie wiedzieliśmy już znacznie więcej - Flamandowie pochodzili z małego miasteczka w Zachodniej Flandrii, Torhout i jeszcze przed dwoma laty mieli możliwość oglądania wielkich gwiazd muzycznych także u siebie, bowiem Rock Werchter było wówczas festiwalem odbywającym się w dwóch miejscowościach i noszącym miano "Torhout-Werchter". Od 2000 r. koncerty na stałe zagościły w Werchter, a Cedric wraz ze znajomymi byli zmuszeni przemieszczać się kilkadziesiąt kilometrów na północny wschód, by móc nadal uczestniczyć w wielkim muzycznym święcie. Kolejne godziny, w oczekiwaniu na rozpoczęcie się festiwalu, upłynęły nam na dyskusjach o historii, polityce, muzyce i futbolu...

Odnośnik do komentarza

@Feno - w pracy będę pisał, żeby żony nie drażnić ;]

 

@wenger - też się dziwię, że jeszcze potrafię (i przede wszystkim chce mi się) pisać. Ostatnie opowiadanie to chyba FMOT-owe Zlate Moravce jakieś 4 lata temu.

 

@arubaluba - zapraszam, zapraszam.

 

---------------------------------------------------------------------

 

Trzy dni koncertowe minęły błyskawicznie i nadeszła pora na powrót do kraju. Do szarej rzeczywistości i nauki do kampanii wrześniowej, zmierzającej niechybnie niczym muzyczny koniec Ozzy'ego. Oczekiwanie na autobus, który miał nas odwieźć na dworzec w Leuven, upływało pod znakiem pożegnań, uścisków i życzeń rychłego ponownego spotkania. Po dotarciu do Leuven, nadal trudno było nam się rozstać z naszymi nowymi, flamandzkimi przyjaciółmi. Rzucona od niechcenia propozycja Benny'ego, by zamiast do pociągu jadącego do Brukseli, wsiąść wspólnie do autobusu zmierzającego do Torhout, kilka osób podchwyciło natychmiast i po 5 minutach, z biletami w ręku, ruszaliśmy w podróż do Zachodniej Flandrii.

 

Do Torhout dotarliśmy po niemal dwóch godzinach jazdy. Prosto z dworca udaliśmy się do pubu, w którym rządził i dzielił już Cedric. Biało-zielone ściany knajpki, wizerunki miejskiej bramy z dwoma kluczami, zdjęcia piłkarzy jakiegoś lokalnego LZS-u i retransmisja meczu angielskiej League One na telewizorze w rogu tworzyły mocno frapującą całość. Widząc moje osłupienie, podający mi piwo jegomość po 60-tce postanowił chyba wyjaśnić mi, co i jak, ale z jego ust popłynął jedynie bliżej mi niepojęty potok słów. Tyradzie słownej nowopoznanego (o ile mogę użyć takiego eufemizmu) pana przysłuchiwałem się z miną jeszcze głupszą niż ta, która widniała na mojej twarzy, kiedy oglądałem wnętrze pubu. Mój głupawy wyraz twarzy dość szybko sprowadził do mnie Cedrica, który zanosząc się śmiechem, zaczął mnie przedstawiać tajemniczemu rozmówcy. Po chwili było już jasne, że oto poznałem Oswalda Bossuyta, jedną z ważniejszych postaci tego kilkunastotysięcznego, flandryjskiego miasteczka. Monsieur Oswald był bowiem nie tylko stałym bywalcem tej knajpki, ale i osobą odpowiedzialną za jej wystrój. Na codzień pełnił funkcję prezesa lokalnego klubu piłkarskiego (ci z LZS-u na zdjęciu) pod szumną nazwą, której nie byłem w stanie nie tylko powtórzyć, ale i w części nawet zapamiętać. Poprosiłem więc o jej zapisanie i po chwili na kartce przeczytałem: Torhout 1922 (Koninklijke Maatschappij). Ostro, pomyślałem, po czym Cedric rozpoczął tłumaczenie słów stryja Oswalda, opowiadającego o historii klubu, sięgającej 1919 r.

 

Dowiedziałem się o kolejnych zmianach nazwy klubu i o (ponoć) znanych piłkarzach, którzy zaczynali bądź kończyli karierę w Torhout właśnie (kim byli, do diabła, kolejni Van Engelandtowie, Arijsowie czy Vanmaele'owie?!). Grzecznie uśmiechałem się za każdym razem, gdy moi rozmówcy (monsieur Bossuyt szczególnie) rozpływali się nad kolejnymi fascynującymi faktami z historii klubu (raz LZS, raz LKS, innym razem LZS-LKS-KS, szaleństwo...), by dotrzeć w swej opowieści do wydarzeń z maja 2001 r. Torhout 1922, po ponad 80 latach błąkania się po lokalnych boiskach-klepiskach, zdołał cudem bliżej nieokreślonym awansować do belgijskiej trzeciej ligi. Świętowano sukces na tyle długo, że klub w tym czasie stracił nie tylko część najbardziej wartościowych graczy, ale i trenera, a żaden ze znanych prezesowi Bossuytowi fachmanów od trenerki nie kwapił się, by podjąć pracę w Torhout. Zaproponowałem, by może w Polsce poszukać kandydata - młodych szkoleniowców, bez tak zwanych nazwisk i mniej tak zwanych pleców, nie mogących się przebić przez trenerski beton nie brak u nas. "Toi?", zapytał, wymownie spoglądając na mnie, Oswald. "Mła? Że ja?", byłem zaskoczony bardziej niż członkowie wrocławskiej kapeli haevymetalowej, gdy na ich kolejny koncert przyszło więcej niż 10 osób...

Odnośnik do komentarza

Dzięki panowie i jeszcze starsze dziady ;>

 

-------------------------------------------------

 

"No Ty, Ty!", powtórzył słowa stryja Cedric. "Przecież grałeś w Waszej Klasie A", dodał. Tia, pomyślałem, uśmiechając się nieco ironicznie, i pewnie gdyby nie uraz stawu skokowego teraz byłbym priorytetowym celem transferowym dla Anderlechtu czy Standardu. Heh, nieładnie jest tak oszukiwać sympatycznych gospodarzy, którym zawdzięczam nie tylko dobre piwo, dach nad głową, ale i darmową wycieczkę po Flandrii. Już chciałem zacząć wyjaśniać, czym tak naprawdę jest owa tajemnicza "A klasa" w Polsce, gdy Bossuyt wstał, uścisnął mi dłoń i łamaną angielszczyzną powiedział coś, co brzmiało mniej więcej tak: "Łelkom in Torhout Kamyl!". Przez głowę przelatywały dziesiątki myśli, wypadając tak szybko, jak wpadły. Na dłużej zatrzymała się tylko jedna - jak się wyda, czeka mnie droga przez mękę. Mój mózg, wykazując się poczuciem humoru, którego mi zwykle brakowało, podrzucił szybko dźwięki "Highway to hell" AC/DC. Parada atrakcji, a ja na jej czele.

 

Następnego dnia rano obudziłem się z wielkim kacem (zielone ściany pokoju zdawały się potwierdzać postawioną szybko tezę, że zasnąłem w pubie, w którym spędziliśmy wieczór) i postanowiłem szybko z nim powalczyć, ruszając w miasto w poszukiwaniu wody naturalnie zagazowanej. Pierwszy po drodze sklep znalazłem po kilkuset metrach, ale w tak zwanym międzyczasie zdążyłem przywitać się przynajmniej z dziesiątką obcych mi osób i przyjąć gratulację od kilkunastu innych. Co jest grane?! Czyżby ta cała sprawa z Bossuytem nie była tylko durnym żartem z lekko zakręconego Polaka?! Kupiłem wodę i szybkim krokiem wróciłem do pokoju, który znajdował się nad pubem. Z sąsiednich pomieszczeń właśnie wytarabaniali się znajomi Polacy, z którymi przybyłem do Torhout i zaczęli się żegnać ze mną, informując mnie, że za pół godziny ruszają w podróż do Polski. "A ja?" - zapytałem. "No Ty zostajesz robić wielką karierę trenerską" - ich śmiech było słychać nie tylko w Torhout, ale i w połowie prowincji West-Vloandern.

 

Nim zdążyłem przyzwyczaić się do niecodziennej sytuacji, z dołu usłyszałem wołanie Cedrica. W pubie czekał już na mnie ze stryjem i nim się spostrzegłem, siedziałem na tylnej kanapie Forda Vedette (z 1954 r., jak dowiedziałem się później). "Dokąd jedziemy", zapytałem nieco głupawo po kilku minutach, chcąc przerwać milczenie. "Do siedziby klubu", brzmiała odpowiedź, o której nie mogłem powiedzieć, że się jej nie spodziewałem.

 

Po kilku minutach dość niespokojnej jazdy (wynikającej zarówno ze stanu technicznego bez mała pięćdziesięcioletniego pojazdu, jak i z dawna już chyba zapomnianych umiejętności kierowcy) dotarliśmy przed niewielki budynek, na którym widniał napis "Torhout 1922 KM", a poniżej "Bruggestraat 29B, 8820 Torhout". Przy ulicy Brugijskiej nastąpi więc moja kompromitacja, pomyślałem, wysiadając i rozglądając się dookoła. Po chwili dostrzegłem spory napis na bramie wejściowej "Stade De Velodroom". Marsylia to to nie jest, ale nazwa jak się patrzy! Tyle tylko, że zamiast rozsuwanego dachu, podgrzewanej murawy, gigantycznych jupiterów i dziesiątek tysięcy miejsc na trybunach, miejscowy "Welodrom" oferował dwa tysiące miejsc (w większości stojących) dla widzów, zniszczoną murawę i tor kolarski wokół niej. Łajno, w które wdepnąłem, zaczęło się wydawać być jeszcze większym niż przed kilkoma godzinami. Teraz jeszcze tylko cyrograf z diabłem Oswaldem i pierwszy krąg piekła mam chyba zaliczony...

Odnośnik do komentarza

Nadgodziny nie wchodzą w grę ;]

--------------------------------------

 

Podpisanie umowy nastąpiło błyskawicznie - Cedric przybliżył mi kolejne paragrafy zapisane w języku niderlandzkim, których znaczenia nawet się nie domyślałem. Ogłupiony niczym fan Motörhead na koncercie Majki Jeżowskiej sytuacją, w jakiej się znalazłem, podpisałem wszystko, co podsunięto mi przed oczy. Z ust Bossuyta co chwilę dochodziło tylko "Oui, oui." Przy okazji postanowiłem wyjaśnić, dlaczego Flamand używa znienawidzonego języka francuskiego - bratanek prezesa poinformował mnie, że stryj dopiero kilka lat temu wrócił do Torhout, wcześniej przez trzy niemal dekady mieszkając w Brukseli, a tam ponoć wielu Flamandów używa na co dzień francuszczyzny i Oswald czasami zapomina, że już dawno jest z powrotem w rodzinnym miasteczku. Niech i tak będzie.

 

Po złożeniu podpisów na umowie, deklaracji podatkowej, wniosku o ubezpieczenie wraz z załącznikami oraz formularzu

imigracyjnym 35B', prezes Bossuyt rozpoczął opowieść o tym, co zastanę po wyjściu z klubowego budynku. "Stadion miałeś już okazję zobaczyć", zaczął. Ano miałem, pomyślałem. Obraz nędzy i rozpaczy rodem z polskiej rzeczywistości ligowej. Niewielki, odrapany budyneczek z szatniami (mam nadzieję!), boksy dla rezerwowych przypominające budki z piwem z lat 80. przy jednej z pętli tramwajowych we Wrocławiu oraz murawa, której zieleń przypominała kolorem zeschnięty szpinak podawany dzieciom w przedszkolach. Jednym słowem, dramat. "Za chwilę poznasz swoich współpracowników i będziesz miał okazję przyjrzeć się treningowi oraz gierce wewnętrznej", kontynuował mój nowy szef, wskazując na wyjście, które prowadziło na stadion.

 

Przestraszyłem się. Obawiałem się bardzo konfrontacji z rzeczywistością futbolową Torhout. Pewnie gdyby to był środek najczarniejszej z nocy, a po Stade De Velodroom grasowali fani Gorgoroth, czułbym się pewniej. Tak łatwo jednak nie było. Dostrzegłem, że po murawie biega kilkunastu mężczyzn w różnym wieku, a z niewielkiej trybuny przygląda im się sześciu jegomości. Łudziłem się przez chwilę, że to nie jest owa "wewnętrzna gierka z udziałem graczy Torhout 1922 KM pod czujnym okiem moich nowych współpracowników", a jakiś mecz ligi zakładowej pomiędzy zespołem monterów okien antywłamaniowych a ekipą reprezentującą lokalne wodociągi. Nim zdążyłem na dobre zapaść w letarg i udawać, że mnie tu nie ma, poczułem pchnięcie i poleciałem trzy kroki naprzód. Odwróciłem się, by mało delikatnie, ale bardzo po polsku, powiedzieć, co sądzę o takim zachowaniu i zobaczyłem uśmiechniętą (szyderczo?) twarz Cedrica mówiącego "Oto i oni. Powodzenia!"

Odnośnik do komentarza

Żeby dostać pozwolenie na pracę, musiałem po pierwsze wypełnić formularz imigracyjny, następnie dostarczyć dwa odpisy aktu urodzenia dziadka od strony matki oraz zaświadczenie o niekaralności członków rodziny 5 pokoleń wstecz - ach ta brukselska biurokracja... ;]

-----------------------------------

 

Podeszliśmy do siedzących przed trybuną mężczyzn. Dwóch z nich błyskawicznie schowało pod bluzę puszki z Kronenbourgiem i udało się do wyjścia. Pozostała czwórka wstała i dziwnie zaczęła mi się przyglądać. Pierwszy odezwał się czterdziestoparoletni łysielec, przedstawiając się jako Ludo Lanssens, asystent trenera. Krótka rozmowa z Cedriciem i o moim najważniejszym współpracowniku co nieco już wiedziałem - wielkiej kariery piłkarskiej nie dane mu było zrobić, ale nieźle odnajduje się w pracy z młodzieżą. Obok Lanssensa stał klubowy skaut, Christoph Lavens, na codzień pracujący z talentami, które trafiają do miejscowego Urzędu Zatrudnienia. Ani w jednym (urząd), ani w drugim przypadku (klub) na razie nie zanotował wielkich sukcesów, ale z rzadka ponoć ruszał się dotychczas zza biurka. Pora to zmienić - kupi mu się bilet miesięczny i rozpocznie zwiedzanie flandryjskich miasteczek w poszukiwaniu nieodkrytych talentów piłkarskich.

 

Nieco z tyłu stał starszawy już nieco, wąsaty jegomość, którego przedstawiono mi jako klubowego speca od pracy na treningach, Cedrica van Genechtena. Zważywszy na to, że z kieszeni spodni wystawały mu puszki po piwie, wyglądało, że na treningach może znać się nieźle, choć z piłką nożną będzie to miało niewiele wspólnego. Z drugiej zaś strony, legenda polskiej piłki skopanej lat 90., niejaki Wojtek Absolwent Warszawa zwykł był mawiać, że warto chlapnąć, by lepiej się biegało. Cóż, nikt nie obiecywał, że spotkam tu wybitnych fachowców. Humor poprawił mi nieco ostatni z nowopoznanych współpracowników, Frederik Awo Ossepe, znany miejscowy ortopeda, który dorabiał sobie jako klubowy lekarz. Może przynajmniej z leczeniem moich gwiazd, połamanych po starciach z drwalami z flandryjskich i walońskich miast oraz miasteczek nie będzie problemu, pomyślałem. Po chwili usłyszałem krzyk Lanssensa, a w następnej sekundzie niezidentyfikowany obiekt latający trafił mnie w tył głowy. "Co jest?!", krzyknąłem i odwróciłem się w kierunku, z którego ów obiekt przyleciał. Moi współpracownicy z politowaniem spoglądali na mnie, a stojący cały czas z boku Cedric zaczął zanosić się śmiechem. Na trybunę wdrapywał się tymczasem młody chłopak ubrany w bramkarski dres, który łamaną angielszczyzną zaczął mnie przepraszać za trafienie piłką. "Człowieku, jakim cudem, wybijając piłkę z <<piątki>> (tak sam winowajca się tłumaczył), skiksowałeś do tego stopnia, że trafiłeś mnie, stojącego na trybunie na wysokości Twojej bramki, w łeb?! No jakim?!" Odpowiedzią było wzruszenie ramionami i wzrok zbitego psiaka. "Kamilu poznaj, to Christophe Descamps, jeden z naszych bramkarzy", przedstawiono mi tego wybitnego specjalistę od wybijania piłek od własnego pola karnego. "Christophe ma 20 lat, jest naszym wychowankiem i wiążemy z nim spore nadzieje na przyszłość", kontynuował prezentację Cedric. "Hm, świetnie, a czy poza nim kogokolwiek jeszcze mamy?", zapytałem, nie dowierzając wciąż w magiczny wręcz tor lotu piłki po uderzeniu Descampsa i masując obolałą głowę. ""Wim Henneman, zawodowiec pełną gębą - 28-letni wychowanek Cercle Brugge, mający za sobą grę w KV Kortrijk i KRC Zuid-West!", z dumą w głosie przedstawił jedną ze swoich gwiazd prezes Bossuyt. "Między innymi Wimowi zawdzięczamy awans do III ligi!", dodał. Brzmi nieźle, pomyślałem - wciąż stosunkowo młody, z bagażem bramkarskich doświadczeń i nie kopie piłki w trybuny. Na bramce dramatu nie ma, ciekawe jednak, co dalej? Pora przyjrzeć się graczom z pola. Nim ta myśl zdołała przebiec mi przez głowę, piłka kolejny raz z hukiem wylądowała na dachu z blachy falistej. Heh...

Odnośnik do komentarza

Prezentacji graczy z pola podjął się mój asystent. Gwizdnął dwa razy, a po chwili ruszyli w kierunku trybun wszyscy gracze będący na boisku. Kiedy podeszli bliżej, miałem pierwszą okazję, by przekonać się o tym, z kim przyjdzie mi pracować. Dwóch, trzech burknęło coś na powitanie, reszta spoglądała na mnie, popijając wodę i żując gumy. Profesjonaliści, psia wasza mać! Lanssens nie pozwolił jednak na większe ceregiele przy powitaniu i przystąpił do prezentacji.

 

Na pierwszy ogień poszli obrońcy. "To Johnny Bleyaert, środkowy defensor, mogący też grać na pozycji defensywnego pomocnika. 29 lat, poprzednio występujący w amatorskim zespole skądśtam. Johnny, gdzie wcześniej kopałeś się po kostkach?" "Ekhm, Aalter", odezwał się rosły facet z bujną brodą i uścisnął mi dłoń. Piłkarz może i amator, ale uścisk godny zawodowego strongmena, pomyślałem. "To filar naszej obrony", dodał mój asystent, po czym kontynuował prezentację. "Dominique Vanmaele, wszechstronny gracz - obrońca i defensywny pomocnik, 30 lat, wychowanek Brugii, mający za sobą grę w Beveren, Lommel i Kortrijk. Od wczoraj trenuje z nami." Hm, był już uniwersalny żołnierz z Belgii, pora na uniwersalnego piłkarza, kim okaże się kolejny? "Henk Saabe, 28 lat, w klubie od... Henk, od kiedy grasz w Torhout?", Lassens postanowił dopytać się u źródła. "Eeeee, nooo, taaaa, będzie gdzieś od dawna", częste główkowanie (a ponoć z tego słynął Saabe) musiało pozostawić ślady w psychice piłkarza. Po mało rozgarniętym środkowym defensorze przyszła kolej na jego partnera ze środka obrony w poprzednim sezonie, 34-letniego Marnixa Vercruysse'a. Odznaczający się pod piłkarską koszulką brzuszek byłego gracza Aalter zdawał się sugerować, że Vercruysse częściej już myśli o piwku i pieczonej kiełbasce z grilla niż o bieganiu na treningach i kopaniu się z młodszymi kolegami.

 

"Poznałeś defensywną starszyznę, pora na młodzież", kontynuował swoją wypowiedź Lanssens. "Filip van Eeghem, 22 lata, mogący grać na środku obrony, jak i z lewej strony bloku defensywnego. Arne Dugardeyn, 21 lat, środkowy obrońca, który może też zagrać na pozycji defensywnego pomocnika, nasz wychowanek. Angelo Paravizzini, 20 lat, urodzony we Włoszech, wychowany w Belgii, kopał kiedyś piłkę w juniorskich drużynach Club Brugge, ale z racji swojej nadpobudliwości został wyrzucony z klubu i przez rok grał w Roeselare, a od tygodnia jest już naszym graczem. Prawy obrońca, a od biedy i defensywny pomocnik. I wreszcie David Baert, nasza wielka nadzieja na lewej stronie obrony. 19 lat, nawet trener reprezentacji Belgii U-19 był go tutaj oglądać." "I co?", postanowiłem się dopytać. "No nic, przyjechał, zobaczył, pojechał...", odpowiedział Lanssens. I tyle go widzieliście, dodałem sobie pod nosem.

Odnośnik do komentarza

Kiedy wiedziałem już niemal wszystko o tym, co jedzą, z kim piją i u kogo śpią moi obrońcy, Lanssens ruszył do dalszych wyjaśnień. Tym razem postanowił opowiedzieć mi historię życia graczy formacji ofensywnych Torhout. Spojrzałem błagalnie na prezesa Bossuyta, a ten, widząc mój błędny wzrok, nakazał się streszczać mojemu asystentowi, co temu ostatniemu niespecjalnie się chyba spodobało, bo westchnął złowieszczo niczym lider znanej mi skądinąd formacji trashmetalowej "Chwilowo Anormalny Łomot Wiertarką Analogową" (Ch.A.Ł.W.A) po tym, jak dwudziesty stopień zasilania w lokalnej remizie zniszczył połowę sprzętu w czasie koncertu charytatywnego "Rower Sołtysa".

 

"OK, będzie krótko", chrząknął poirytowany Lanssens i zaczął wyliczać:

"Richard Simo, 30 lat, nasza gwiazda! 18 występów w reprezentacji Kamerunu, defensywny pomocnik. A ten mały obok to Kurt Masureel, wychowanek Club Brugge, 21 lat, uczy się arkanów destrukcji od Richarda..." (który pewnie te występy w reprezentacji to zaliczył z 10 lat temu... o ile w ogóle zaliczył, pomyślałem). "Ci dwaj tutaj", kontynuował mój asystent, "to nasi skrzydłowi - lewy Miguel Coqu, prawy Nico Demeulemeester. Pierwszy ma 26, drugi 24 lata i w zasadzie poza Torhout to piłkarskiego świata nie widzieli. Ta paplająca zaś non stop włoska morda należy do Silvio Paravizziniego, starszego brata naszego defensora. Wyrzucony z Bruggii razem z Angelo, rok pokopał w Blankenberge, a od tego sezonu pojawił się u nas. Uchodził za niezłego playmakera, ale kiedy to było...", sam głośno zaczął się zastanawiać Lenssens. "Ekhm, no właśnie. Pozostała piątka to napastnicy. Najstarszy Christophe Ingelbrecht, 27 lat i brak wielkich sukcesów sportowych na koncie. Z tyłu Bart van Laer, wychowanek Oostende, 21 lat, zdarza mu się trafić w piłkę", słowa Ludo zdawały się nie ruszać tego dziwnie spoglądającego na mnie chłopaka. Cóż za wzrok, pomyślałem - orzeł czy sęp normalnie, szkoda że nie pola karnego. "Pozostała trójka to nasze nadzieje na przyszłość - 20-letni Adingra Flaubert, pochodzący z Wybrzeża Kości Słoniowej, ale mający paszport Belgii, 17-letni Ali Avci, którego rodzice kilkanaście lat temu przyjechali w te okolicy z Turcji oraz najskuteczniejszy w ostatnim sezonie Kevin Versulys, 21 lat." Ufff, koniec. Ale się szykuje sezon. Słowa prezesa Bossuyta o tym, że czeka nas niesamowita batalia o utrzymanie zabrzmiały niesamowicie łagodnie w kontekście tego, co zobaczyłem przed chwilą. Chwała Najwyższemu, że klub na razie nie ma długów, choć w puli transferowej, jak się dowiedziałem wcześniej, widnieje okrągłe zero euro. Jupi...

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...