Skocz do zawartości

Kajdany z ołowiu


Loczek

Rekomendowane odpowiedzi

Przedostatnie spotkanie w tym roku rozegraliśmy z byłą drużyną Pawła Abbotta - Huddersfield. Boisko było przesiąknięte lodowatą wodą, a z nieba siąpiła mżawka. Oddychało się ciężko i bardzo powoli, przez co gro osób na stadionie było zmęczone, rozdrażnione i senne.

Jeszcze przed tym meczem uświadomiłem sobie, że nie mamy już praktycznie szans na mistrzostwo. Drużyna grała w kratkę, oprócz Pericarda i Kandola nie mieliśmy snajperów, a golkiper coraz częściej puszczał babole.

Mecz rozpoczął się od mocnego uderzenia gości. Już na samym początku Keigan Parker - szkocki napastnik - zdobył pierwszego gola. W odpowiedzi Pericard przelobował bramkarza kilka minut później i mecz rozpoczął się na nowo. 26 minuta to popisowa akcja Danny Schofielda. Piłkarz minął na pełnym biegu Robinsona, zmylił Evansa markowanym strzałem i mijając go na wślizgu wsunął piłkę za linię. W 28 minucie ponownie Francuz był egzekutorem gości. Po uderzeniu z woleja futbolówka zatrzepotała w siatce.

W drugiej połowie kibice zobaczyli tylko dwa gole. Pierwszy Spillera, drugi ponownie Parkera. Nie zdołaliśmy zwyciężyć. Po raz kolejny szansa na trzy punkty przemknęła nam pod nosem.

 

Millwall 3:3 Huddersfield

 

 

Przed samym sylwestrem na własnym podwórku zastrzeliliśmy słabiutkie Gillingham. Żółci wyglądali tego dnia jak student po tygodniowej libacji. Nie biegali po murawie tylko krzątali się ospale z kąta w kąt wymieniając niewyraźne spojrzenia. W 5 minucie Grabban wpuszczony w miejsce beznadziejnego ostatnimi czasy Kandola otworzył wynik zdobywając gola. Kwadrans później nieporozumienie w obronie wykorzystał Pericard i było już 2:0. W drugiej połowie Gillingham strzeliło kontaktową bramkę, lecz pod sam koniec kropkę nad i postawił Spiller. Piłkarz uderzył tak mocno z pierwszej piłki, że ta lecąc do bramki rąbnęła w nos Josha Gowlinga i kompletnie zmyliła golkipera gości. Sędziowie zapisali bramkę na konto Gowlinga.

 

Millwall 3:1 Gillingham

Odnośnik do komentarza

Na Victoria Park w Hartlepool było strasznie zimno. Piłkarze poubierani w kalesony, rękawiczki i czapki, wyszli na rozgrzewkę pocierając raz po raz dłoń o dłoń. A z ust leciała gorąca para wodna. Pierwszego stycznia świat wygląda przecież zupełnie inaczej. Normalni, przeciętni ludzie tego dnia leczą kaca, moralnego i organicznego, spędzając dzień w domu. My byliśmy jednak stworzeni do bardziej abstrakcyjnych zadań.

- Trenerze, gdzie byłeś wczoraj wieczorem ? - spytał Spiller robiąc skłony do prawej nogi. Stałem właśnie przy linii bocznej boiska popijając z hermetycznego kubka gorąc barszczyk.

- Nigdzie - wzruszyłem ramionami - to znaczy, nie byłem w żadnym specjalnym miejscu. Ot, po prostu wyszliśmy z Natt do znajomych.

- Z kim? - Spiller na moment wyprostował się spoglądając w moją stronę.

- Z Natt - szturchnął go Pericard, z tą czarnulką ... oj no przecież wiesz - uniósł brwi w górę kilka razy wybuchając śmiechem.

- Aaa, z TĄ Natt - Spiller zdawał się być nieco zmieszany odpowiedzią.

- Chłopcy, nie sądzę, by moje prywatne życie było najlepszym tematem waszych rozmów tuż przed rozpoczęciem meczu.

- Wybacz trenerze, ale jest zimno jak cholera - Danny potarł dłonią po przedramieniu.

- Wiem. No więc byliśmy u znajomych po prostu. Wypiliśmy po lampce szampana, zjedliśmy rybę po grecku i poszliśmy spać.

- Taaa ... baaardzo interesujące - znudzony Kandol rozdziawił gębę ziewając.

 

Hartlepool postawiło nam wysoko poprzeczkę. Nic dziwnego zresztą, skoro przed tym meczem zajmowali wysoką, siódmą pozycję w tabeli, tracąc do lidera ledwie osiem punktów. Końcówka rundy jesiennej była bardzo wyrównana. W pierwszej połowie garstka kibiców zobaczyła tylko jedną bramkę - autorstwa Jamesa Browna. W drugiej, w doliczonym czasie gry, Robinson wyrównał wynik strzałem z główki. Dzięki temu trafieniu zdobyliśmy punkt.

Hartlepool 1:1 Millwall

 

 

Ledwie cztery dni później musieliśmy sprostać wyzwaniu pokonania Yeovil w trzeciej rundzie Pucharu Anglii. Pan Keith Hill jeszcze przed wyjściem na murawę zapowiedział szumnie, że nie będzie tolerował twardej gry i za każde, nawet najdrobniejsze przewinienie jest skory do pokazania żółtej, a nawet i czerwonej kartki. Postanowiłem więc wystosować odpowiednie pismo do The Football Asssociation, w którym to poskarżyłem się na arbitra. Na szczęście sprzeczka w tunelu wpłynęła bardzo pozytywnie na morale naszej ekipy. Oto już na samym początku do pięknego krosu z lewej strony wyskoczył Kandol i potężnym uderzeniem z popularnych nożyc otworzył wynik spotkania. Później zapał piłkarzy nieco się ostudził, ale było to raczej spowodowane kiepskimi warunkami atmosferycznymi, niż dobrą dyspozycją rywala. Jeszcze przed przerwą Kandol podwyższył na dwa do zera. W drugiej połowie, już na samym początku, Gareth Edds zdobył bramkę kontaktową, ale było to wszystko, co pokazało dziś Yeovil.

Millwall 2:1 Yeovil

 

Alex nie było w domu od Świąt Bożego Narodzenia. To znaczy tak mi się zdawało, bo wieczorami jej okna były w barwie nocy. Natt była wdzięczną kompanką życia. Gotowała, sprzątała, robiła zakupy, była współczesną Westą i za to ją uwielbiałem. Już dawno nie czułem satysfakcji po dobrym i wyczerpującym dniu, kiedy wchodząc do mieszkania w nozdrza wpadał mi zapach gorącego obiadu, lub kolacji. Dawno nikt o mnie nie dbał. Czasami zastanawiałem się, czy aby nie zostałem wykastrowany z wyższych uczuć i czy nie zostałem robotem rosyjskiej nomenklatury. Atarova z mężem zginęli gdzieś w gąszczu londyńskich dżungli i widywałem ich już tylko na treningach. Operacja " Blizna " powoli stygła w słońcu prozaicznego życia, a ja powoli zatracałem w sobie chęć zniszczenia Borysa. Niestety piętno, jakie odcisnęły ostatnie zdarzenia i dowody na zamordowanie starszego człowieka w podziemiach londyńskiego metra, miały wkrótce wywrócić moje życie do góry nogami.

Ponownie.

 

W półfinale Johnstone's Paint pokonaliśmy słabe Leyton Orient, wygrywając pewnie trzy do jednego. Bardzo dobry mecz rozegrał rezerwowy Lewis Grabban i dzięki dwóm zdobytym bramkom, postanowiłem go usunąć z listy wystawionych na sprzedaż. Niestety już kilka dni później, zmęczeni po ciężkim tygodniu, ulegliśmy zdecydowanemu faworytowi do awansu - drużynie Southampton 2:3. W fantastycznej formie był ostatnimi czasy Marek Saganowski, prowadząc w klasyfikacji strzelców ligi.

Odnośnik do komentarza

Intensywny styczeń trwał w najlepsze. Kolejnym rywalem w walce o awans był MK Dons z Milton Keynes - zespół stworzony w miejsce mitologicznego Wimbledonu. Opiekunem gospodarzy był charyzmatyczny Paul Ince, znany wszystkim z występów w Manchesterze United.

Rozegraliśmy bardzo dobre spotkanie nie dając praktycznie żadnych szans rywalom. Co prawda na początku meczu Jemal Johnson zdołał strzelić nam bramkę, ale później liczyło się tylko Millwall. Z pięciu i pół tysiąca gardeł na Milton Keynes ledwie pięćset osób to fanatycy naszej ekipy. A byli tego dnia głośniejsi od pozostałych. Pierwszy raz, w 30 minucie, po strzale Pericarda. Drugi, jeszcze przed przerwą, po uderzeniu Stephena Warda ( wypożyczonego kilka dni wcześniej ). Trzecia i ostatnia bramka padła w 61 minucie. Sett Johnson zdołał wcisnąć futbolówkę między nogami golkipera.

MK Dons 1:3 Millwall

 

 

Po zwycięstwie z Donsami przyszedł czas na pokazanie miejsca w szeregu Carlisle. Wybraliśmy się więc do hrabstwa Kumbria, nad rzekę Eden, 90 km na zachód od Newcastle-upon-Tyne i 115 km na północ od Lancaster. Brunton Park wyglądał jak poligon, po ćwiczeniach saperów. Scott Dobie rozwiązał worek z bramkami już na samym początku meczu. Na szczęście chwilę później David Raven zdobył samobójczą bramkę i mecz rozpoczął się na nowo. Przed przerwą ponownie Sett Johnson dał nam prowadzenie, ponownie wciskając piłkę w miejsce, w które fizycznie nie była w stanie wejść. Po przerwie kropkę nad i postawił Chris Hackett uderzając nie do obrony z rzutu wolnego.

Carlisle 1:3 Millwall

 

 

 

W czwartej rundzie Pucharu Anglii nie zdołaliśmy pokonać Bristol City. The Robins tego dnia byli w doskonałej formie i tylko szczęście pozwoliło nam wyjść z tej potyczki z twarzą. Gary Johnson - menedżer gości - też miał chrapkę na awans. Pierwszego gola zdobył Velicka. Bramka padła po kardynalnym błędzie Whitbreada, który podał piłkę wzdłuż linii bramkowej do Spillera. W myśl piłkarskiego porzekadła - nie podaje się futbolówki wzdłuż linii - Velicka z najbliżej odległości pyknął nam gola. W drugiej połowie na szczęście popisową akcją popisał się Polak Adam Danch. Po minięciu dwóch pomocników plasowanym uderzeniem sprzed pola karnego wyrównał wynik, dając nam tym samym nadzieję na awans.

Millwall 1:1 Bristol City

 

 

Nie przegraliśmy w lidze od meczu z Southampton. Nie przegraliśmy też 30 stycznia, kiedy to pan Phil Joslin gwizdał nam mecz z Colchester. Tradycją natomiast stało się, że traciliśmy gola na samym początku każdego meczu i dopiero wtedy rzucaliśmy się do frontalnych ataków. Nie inaczej było na Layer Road w Colchester. Na samym początku meczu, w czwartej minucie Matta Lockwooda w polu karnym ściął równo z trawą Whitbread i pan Joslin wskazał na wapno. Sam poszkodowany pewnie wyegzekwował jedenastkę. W 12 minucie Pericard wykorzystał niezdecydowanie obrońców i zdołał wyrównać, w 15 minucie, zaraz po wznowieniu gry Pavol Durica ustalił wynik meczu, uderzając piłkę po ziemi tuż przy lewym słupku. Kolejne trzy punkty dały nam prawo wierzyć, że zagramy w barażach o drugą ligę. Po tym meczu zajmowaliśmy piątą pozycję w tabeli.

Colchester 1:2 Millwall

Odnośnik do komentarza

Nowe nabytki Millwall spisywały się nad wyraz dobrze. Adam Danch został debiutantem roku, zaliczając tym samym pierwsze trofeum w swojej karierze. Seth Johnson prowadził w klasyfikacji ogólnej asystentów, wyprzedzając o głowę swoich rywali. Mimo wszystko byłem zdruzgotany postawą naszych napastników. Trzecia Liga Angielska nie należy przecież do Bóg wie jak trudnych, a mimo to nasi snajperzy mieli ogromny problem z wykończeniem niemal każdej akcji.

 

Guzik zapalniczki strzelił pod moim kciukiem i fikuśna, czerwona świeczka zajęła się ogniem. Postawiłem ją na samym środku szklanego stołu, pomiędzy dwoma lampkami do wina, tuż obok parującego półmiska makaronu penne z kurczakiem i mozarellą. Natt jeszcze nie było. Wyszła na spotkanie w sprawie pracy w jednym, z ogromnych molochów handlowych. A tam miejsca było Ci pod dostatkiem. Ciągła rotacja, wyzysk, molestowanie seksualne i psychiczne pracowników, kradzieże, napady, nieporozumienia i zwalnianie z byle powodu - to chleb powszedni, ciemna strona medalu przecenowych sklepów naszpikowanych tanim gównem za grubą kasę. Przepis na penne wziąłem z Pascala. Nie cierpiałem tego cholernego Żabojada, ale pomysły na potrawy miał wyborne. Uważałem zawsze, że w Polsce jest przynajmniej setka lepszych kucharzy, którzy mniej kaleczą język, którzy nie wyglądają jak surykatka po lewatywie. Przepis głosił :

" Piesi kurczaka pokroić na kostkę, doprawić pieprzem i smażyć na oliwie, wrzucić do salaterki.

Pomidory i mozarelle pokroić w kostkę i dorzucić do kurczaka, dodać oliwki, oliwę i mocno przyprawić pieprzem. Penne przygotować zgodnie z przepisem na opakowaniu, dodać do salaterki i dokładnie wymieszać, podawać natychmiast posypane listkami bazylii "

Nie bardzo rozumiałem ostatnie zdanie - natychmiast posypane listkami bazylii - więc po prostu wyjąłem bazylię z lodówki, postawiłem na blacie, położyłem obok mały nóż i czekałem, aż wróci Natt, by natychmiast posypać bazylią makaron.

 

Było już grubo po dziesiątej. Za oknem księżyc usilnie przedzierał się przez gąszcz pary wodnej skupionej w chmurze. Chciał wprowadzić nieco nostalgii w szerokie, obłudne ulice Londynu. Zacisnąłem klamrę paska na ostatni guzik, zarzuciłem na plecy czarną, skórzaną kurtkę i wyszedłem z domu zostawiając stygnący makaron sam na sam z bazylią. Jechałem powoli, by nie minąć przypadkiem zmęczonej trudami pozyskania pracy dziewczyny. Ale na chodnikach o tej godzinie przewijali się tylko studenci, żołnierzyki mafii, ladacznice i kurtyzany, żebracy i zmęczeni policjanci. Po chwili zatrzymałem się pod szarym prostopadłościanem betonu, wyłączyłem silnik i wszedłem w drzwi pod neonem Nike.

W środku, mimo późnych godzin, było pełno ludzi. Ci, co nie zdążyli zrobić zakupów w ciągu dnia, zmęczeni pracą, ospali, snuli się jak zombie po dżunglach Ameryki Południowej w poszukiwaniu czegoś. Uderzałem ich z barka przepraszając co chwila, ale nie zwracali na mnie żadnej uwagi. Ot, po prostu szli przed siebie, bez życia, bez celu, bez powietrza.

Kiedy zatrzymałem się pod drzwiami sklepu oferującego damską bieliznę zamarłem. W środku stały dwa arcydzieła boskiej ręki. Pierwsza, rudowłosa Afrodyta, miała na sobie skórzane, obcisłe do granic możliwości spodnie i tuniczkę. Jej pękate piersi niemal rozrywały materiał, pragnąc wydostać się na zewnątrz. Krzyczały do mnie " Help me, help me ", a ja miałem ochotę zostać ich wybawcą. Druga, nieco mniejszych rozmiarów przy płucu, lustrowała mnie zielonymi źrenicami, gładząc przy tym kusą sukieneczkę.

- Czy możemy panu w czymś pomóc? - spytała ruda podchodząc do mnie.

- Nina Ricci, Ricci Ricci? - odparłem zmieszany.

- O proszę. A skąd to taki facet jak pan zna się na damskich zapachach?

- Powiedzmy, że jest to moja męska intuicja. Szukam mojej koleżanki. Miała tu dziś przyjść na rozmowę w sprawie pracy. Ale jest już po dziesiątej - spojrzałem na mojego Rolexa wzbudzając w kobietach podziw - a jej jak nie było, tak nie ma.

- W sprawie pracy? Ale gdzie? Tutaj? - blondynka wychyliła się zza lady i wtedy zauważyłem, że nie miała stanika.

- Nnnoooo ... ymmm ... tak.

- Ale my nie szukamy nikogo do pracy, prawda? - dziewczyny spojrzały zdziwione na siebie.

- Widać coś mi się pomieszało. Może to chodziło o inny sklep z bielizną. Dziękuję paniom w takim razie za poświęcony mi czas.

Kiedy wychodziłem ze sklepu, ruda podbiegła do mnie, chwyciła mnie za rękę i szepnęła, wkładając mi w dłoń wizytówkę sklepu :

- Zadzwoń, jeśli jej nie znajdziesz.

 

Zszedłem po ruchomych schodach na sam dół. Według rozkładu sklepów właśnie na dole, przy toaletach, naprzeciwko Douglasa, znajdował się drugi sklep z bielizną. Ale kiedy stanąłem przy nim okazało się, że jest zamknięty do odwołania. Po plecach przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz rozczarowania. Przez moment poczułem się jak klient Prowidenta, kiedy uświadomił sobie jakie odsetki będzie musiał spłacać ze swojej Kuroniówki.

- Wyjebała mnie bez wazeliny - pomyślałem filozoficznie siadając na plastikowej ławce.

Metalowa rurka fontanny, skryta chytrze między dwoma sztucznymi kwiatami, wypluła w górę odrobinę wody. Uśmiechnąłem się i ruszyłem w stronę samochodu, ciągnąc po ziemi zmęczone życiem stopy. Przechodząc obok sklepu spojrzałem raz jeszcze na rudą nimfomankę, która właśnie poprawiała makijaż w małym lustereczku osadzonym na metalowej stópce. Kiedy zobaczyła mnie po raz kolejny, puściła mi oczko.

A ja właśnie miałem nieodpartą ochotę przekazania swojego materiału genetycznego.

Odnośnik do komentarza
  • 4 tygodnie później...

Rozpalone promieniami słońca miasto tryskało radością pod sam sufit nieba. Londyn był miejscem o dwóch obliczach - tym smutnym, zapłakanym, o samobójczych myślach i smutnych wieczorach, i tym radosnym, pełnym przepychu, żądzy, gonitwie za lepszym bytem. Nasunąłem na głowę biały beret z logiem Nike, chwyciłem w dłoń portfel i wyszedłem na dwór, w stronę samochodu. Pod betonową ścianą, odrapaną i nieco oszpeconą jakimś prostackim napisem, stała Natt. Wyglądała jak by ją ktoś przepuścił przez maszynę do sadzenia kartofli. Miała potargane, rozczochrane włosy, podartą bluzkę, rozerwane spodnie. Kiedy zmierzyłem ją wzrokiem pełnym przejęcia zauważyłem, że nie miała też jednego buta. Natt stała pod ścianą paląc papierosa.

- Gdzieś Ty była? - spytałem tak, jak ojciec pyta córkę, gdy wraca o poranku.

Dziewczyna zgasiła papierosa o parapet, przeczesała dłonią włosy i odparła:

- Czy mógłbyś mi pożyczyć swoje klucze od mieszkania? Bo swoje zgubiłam.

Chwyciłem ją za przegub dłoni, otwarłem drzwi od budynku i zaprowadziłem ją do mieszkania. Kiedy usiadła na kanapie zalała się łzami. Czułem, że jest coś, o czym nie chciałem wiedzieć, że wydarzyło się coś, co nie powinno mieć nigdy miejsca. Stałem nad szlochającym aniołem nie wiedząc kompletnie co zrobić.

- On mnie chciał zgwałcić ... - wycedziła przez zęby chwytając kurczowo moją dłoń - rozumiesz? Zgwałcił!!

- Kto? - opadłem niemal omdlały na kanapę wtulając jej zapłakano ciało w ramiona.

- Poszłam tam, na rozmowę w sprawie pracy i - pociągnęła nosem - i powiedział żebym przyszła do jego gabinetu, bo w sklepie było za dużo ludzi. I poszłam.

- O jakim sklepie mówisz teraz? - odchyliłem jej głowę do tyłu próbując odnaleźć w gąszczu potarganych i wilgotnych od łez włosów oczy.

- I kiedy zamknął za mną drzwi, powiedział, że w Londynie ciężko o pracę, i że muszę się jakoś specjalnie postarać, by ją dostać. A kiedy zapytałam co mam zrobić, on rozpiął rozporek, chwycił mnie za dłoń i wsadził ją sobie w majtki.

- I co wtedy zrobiłaś? - zaczynałem być wkurwiony. Sam nie wiedziałem na kogo bardziej, na nią, czy na tego kierownika sklepu.

- No próbowałam uciekać, ale on zamknął drzwi na klucz. Krzyczałam, ale nikt mnie nie słyszał. A on był taki brutalny, taki silny.

- Ale nie dałaś mu się, prawda?

- Jakimś cudem udało mi się go powalić na ziemię. Chwyciłam wtedy przycisk do papieru i z całej siły rąbnęłam go w twarz. Trafiłam chyba w oko, bo właśnie za nie się złapał i zwinął w kulkę. Wtedy jakimś cudem wyważyłam drzwi i wybiegłam na ulicę.

- Ale ... dlaczego jesteś dopiero teraz w mieszkaniu? Gdzie byłaś całą noc ?

- Ja nie znam Londynu. Chodziłam od dzielnicy do dzielnicy i szukałam jakichś newralgicznych punktów. Ja się tak bałam - rozpłakała się na nowo wtulając się we mnie jak miś koala.

Odnośnik do komentarza
  • 1 miesiąc później...

Na początku lutego podejmowaliśmy na własnym podwórku zawsze groźną ekipę Leeds United. Drużyna z Elland Road zajmowała przed tym spotkaniem odległą, dziesiątą pozycję w tabeli. Powodem tak słabej dyspozycji było odjęcie Leeds 15 punktów na starcie ligi.

Pan Scott Mathieson w tym meczu nie miał dużo roboty. Gra była klarowna, a piłkarze stronili od brutalnych faulów. Jedynym newralgicznym momentem w meczu była czerwona kartka dla Sorsy w osiemdziesiątej minucie. Niestety, nawet w osłabieniu, Leeds zdołało dowieźć cenny remis do końca.

Millwall 0:0 Leeds

 

Tydzień później na wyjeździe pokonaliśmy Bristol City. Bramki dla nas zdobywali już na samym początku - Seth Johnson i Zak Whitbread. Obrońca pewnie wykonał jedenastkę podyktowaną za faul na Pericardzie. W drugiej połowie kontaktowego gola zdobył Adrius Velicka, ale był to ostatni akt desperackiego ataku ze strony gospodarzy. Awans mieliśmy w kieszeni.

Bristol City 1:2 Millwall

 

Zmęczeni spotkaniem z Bristol musieliśmy sprostać wyzwaniu pokonania ekipy Walsall. Na The Den zasiadło niespełna dziesięć tysięcy fanów, co było dla mnie sporym rozczarowaniem. Po raz pierwszy od dawien dawna ktoś poderwał mizerną drużynę z Londynu do walki o awans, a kibice mieli to głęboko w dupie.

Pomimo deszczu, wichury i niskiej temperatury, morale drużyny były wysokie. Rozjechaliśmy Walsall jak pan Heniek z kotłowni buldożerem stertę cegłówek.

Dwie bramki zdobył Kandol, oczko zaliczył Hackett i Grabban ( wprowadzony w miejsce kontuzjowanego Pericarda ). Honorowe trafienie zaliczył Deeney. Kolejne trzy oczka na naszym koncie awansowały nas o jedno miejsce w tabeli.

 

" Championship! Przybywamy!! " - tak wyglądały nagłówki porannego The Timesa. Parliśmy naprzód jak husaria polska.

Millwall 4:1 Walsall

Odnośnik do komentarza

- Będziesz skomlał jak zapchlony kundel, będziesz błagał o litość. - Butch wyjął z kieszeni czerwony nóż do obierania ziemniaków. Stalowe ostrze mieniło się w promieniach słońca. Butch obracał nóż w dłoni spoglądając wzrokiem pełnym pogardy na bezbronnego człowieka. Ridersi stali w najlepsze pod ścianą nie zwracając w ogóle uwagi na sytuację. Byli już przyzwyczajeni do ekstremalnych zachowań swojego herszta. Ściąganie długów z wierzycieli było dla nich tak banalne, jak rozłożenie nóg przez uliczną dziwkę.

- I co teraz mi powiesz?

- Oddam w przyszłym tygodniu. Obiecuję.

- To samo mówiłeś tydzień temu i tydzień i jeszcze tydzień. Niech no ja pomyślę - Bucth zmarszczył brwi, po czym zamaszystym ruchem zagłębił chłodne, metalowe ostrze noża w prawy bok mężczyzny. Przeraźliwy krzyk bólu został szybko stłamszony mocnym kopnięciem z podeszwy. Mężczyzna padł na ziemię, a Butch kucnął nad nim spoglądając w jego przerażone oczy.

- To się nazywa powolne konanie, rozumiesz? - okręcił nóż dookoła w ciele, aż zachrupotały kości.

Na głowami krążyły wrony. Wiatr rozgarniał niedbale porozrzucane dookoła ławki śmieci, a przechodnie dziarsko spacerujący po pomoście nie zwracali uwagi na śmierć.

Butch wstał, otarł czoło z potu i rzekł do kompanów:

- I co mi po tym śmieciu? Pieniędzy jak nie było, tak nie ma, tfu - kopnął konającego człowieka prosto w grdykę. Na ustach męczennika pojawiły się bąbelki krwi wymieszane ze śliną. Zaczął charczeć jak źle nastrojone radio, bo czym zwymiotował.

- Tak kończą moi dłużnicy śmieciu.

Po chwili zza ramienia Butcha ktoś pociągnął za spust. Stłumiony dźwięk urwał potok rozmów Ridersów.

- Nie mogłem patrzeć jak on się męczy szefie - przeprosił błagalnym wzrokiem młody, szpakowaty chłopak o rysach twarzy di Caprio.

- Coś Ty zrobił najlepszego? No ja się pytam?!

- Przepraszam.

Butch machnął zrezygnowany ręką, po czym kiwnął głową w stronę dwóch dryblasów zakamuflowanych w dresach. Ci chwycili ciało, wsadzili w plastikowy worek i zanieśli pod most.

- A jak go wyłowią? - spytał chłopak.

- Zawsze wypływają - odparł Butch odpalając papierosa.

 

Jeszcze tego samego dnia udałem się do zarządu klubu prosić o dodatkowe fundusze na transfery. Piłkarze rozkręcali się z meczu na mecz, lecz żeby powalczyć w Championship, musieliśmy się wzmocnić i to kilkoma dobrymi grajkami. Championship, liga o którą walczyliśmy, liście laurowe na głowie zwycięzcy i ambrozja na szczycie Olimpu.

Odnośnik do komentarza

Piąta runda Pucharu Anglii ostudziła nieco nasz zapał. West Ham United pokazał nam miejsce w szeregu, gwałcąc i plądrując wszystko, co napotkał. Takich batów Millwall nie dostało jeszcze pod moją batutą, toteż po pierwszej inicjacji miałem, delikatnie mówiąc, nietęgą minę. Mecz życia rozegrał Salvador Cabanas, zdobywając hat-tricka. Po oczku dołożyli Ashton i Diamanti. Pięć do zera ze słabeuszem Premiership umocniło mnie w przekonaniu, ze awans do wyższej klasy rozgrywkowej będziemy musieli okupić opchnięciem kilku piłkarzy. Mieliśmy rozryty odbyt egzystencji.

West Ham United 5:0 Millwall

 

Porażkę z Londyńczykami powetowaliśmy sobie ustrzeleniem Southed. Gospodarze meczu dwoili się i troili by zdobyć wyrównującego gola, ale między słupkami genialnie spisywał się Evans. Kolejne trzy punkty zawędrowały na nasze konto.

Southed 3:4 Millwall.

Trzy dni później ledwie zremisowaliśmy ze słabiutkim Tranmere 1:1. Wynik był o tyle beznadziejny, o ile nasi napastnicy zmarnowali cały worek sytuacji podbramkowych.

 

Mecz za meczem, dni zapierdalały tak szybko, że nie zdążyłem zauważyć jak luty prześlizgnął się przez palce. Natt nie mieszkała już ze mną. Zmęczona ciągłą pogonią za pracą wróciła do ojczyzny i słuch o niej zaginął. Nie tęskniłem. Była po prostu kolejnym etapem w moim życiu - etapem przejściowym, między depresją samotnego człowieka a ekstazą życia w dostatku. Po jej wyjeździe stanąłem na nogi. Alex nie odzywała się co prawda już wcale, ale na to też nie zwracałem najmniejszej uwagi. Garbaty nie jestem, drewnianej nogi też nie mam, a tego kwiata jest pół świata.

Atarova zniknęła z pola widzenia zaraz po Nowym Roku. Zaszyła się gdzieś w czeluściach londyńskiego harmidru razem ze swoim mężusiem i w ciepłym kurwidołku oczekiwali rozwoju wydarzeń. A plan miałem niecny. Kilka dni temu dowiedziałem się, że Borys chce dojść do porozumienia z Turasami. Spotkanie miało odbyć się w opuszczonych dokach londyńskiego portu. Pojednanie z tak zwaną elitą " ciapatych " budziło we mnie mieszane uczucia.

Odnośnik do komentarza

Smród rozkładających się roślin unosił się w powietrzu goniąc po okolicy muchy. Było parno i duszno. Blady blask księżyca przeciskał się przez chmury, padając na doki Świętej Katarzyny. Stanąłem przy tabliczce z napisem " Doki Św. Katarzyny obsługiwały kosztowne ładunki – kość słoniową, marmur, wina, przyprawy czy cukier. Zatrudnienie znalazło tu 100 oficerów i 120 pracowników fizycznych, jednak liczba czasowych pracowników była ogromna – dziennie zatrudniano od 515 do 1713 ludzi. Jak pisał w 1851 roku Henry Mayhew, było to jedyne miejsce w stolicy, gdzie człowiek mógł znaleźć zatrudnienie bez rekomendacji ". Stare, obdarte z moralności statki przeplatały się z najnowszymi cudami techniki. Po cichu wdrapałem się na pokład największego jachtu,usiadłem na dachu i wyjąłem z czarnej, skórzanej walizki sprzęt do podsłuchu. Jacht delikatnie kołysał się na boki, wprowadzając senny nastrój. Położyłem się na brzuchu, włączyłem noktowizor i czekałem.

Mniej więcej o pierwszej trzydzieści osiem na placu rozładunkowym pojawił się srebrny Chrysler 300, z chromowanymi felgami. Zaraz za nim usytuowało się czarne BMW. Wyjąłem podsłuch i wstrzymałem oddech. Celowanie z takiej odległości wymagało ogromnej precyzji i dokładności. Jeden błąd, i czerwona plamka zostanie zauważona. Z podekscytowania puściły mi zwieracze i w powietrze wystrzeliła przyjemnie ciepła mieszanka gazów. Poczułem się zupełnie jak ktoś wyjątkowy.

Spojrzałem w lornetkę. Było ich ośmiu. Jancew stał po prawej stronie. Ubrany w czarny, kocowy płaszcz i z tegoż materiału czapkę, wyglądał jak napoczęty już zębem czasu emeryt, podczas autobusowej przeprawy do supermarketu. Zaraz za nim stało trzech osiłków. Wyglądem odstraszali nawet muchy.

Naprzeciwko nich, przy Chryslerze zobaczyłem szczupłego Turka, o rysach twarzy Hakana Sukura. Wyglądem nie budził respektu, natomiast jego świta mogłaby bez charakteryzacji grać w trzydziestej części powrotu żywych trupów.

Chwyciłem za dyktafon, nacisnąłem czerwony guzik i wystrzeliłem w powietrze kolejną mieszankę gazów.

- Witaj - rzekł Jancew obejmując Turka staropolskim zwyczajem - na niedźwiedzia.

Żołnierze poddenerwowani sytuacją sięgnęli głębiej za pazuchę, ale ich herszt pewnym gestem dłoni uspokoił sytuację.

- Co oni tacy nerwowi? - spytał Jancew uśmiechając się jak rzeźnik przed rozpłataniem łba.

- Nie przyszliśmy tutaj wymieniać informacji o tradycjach narodowych, tylko dobić targu. Gdzie Borys?

- Arif, wszystko w swoim czasie. Borys nie mógł przylecieć na to spotkanie, ponieważ jest teraz w Bogocie.

- W Kolumbii? To już nie było miejsca na wakacje gdzieś bliżej? - zarechotał Arif chwytając się za brzuch.

Oleg spojrzał wymownie w stronę potężnego dryblasa i po chwili przed Turkiem rozpostarła się torba podróżna. Z takiej odległości nie mogłem dostrzec co w niej było, ale sądząc po wyrazie twarzy Turka, kwota powalała na kolana.

- I to wszystko za tydzień pracy w waszych dzielnicach. Sądzę - Jancew zapiął zamek torby i rzucił ją prosto w ręce Arifa - że to dobry układ.

- Pozwól, że to ja ocenię, czy układ jest dobry, czy jest niedobry. Halil! - z samochodu wygramolił się karzełek. Z daleka wyglądał jak elf pomagający Świętemu Mikołajowi w pakowaniu prezentów - przelicz wszystko dokładnie!

- Tam jest trzysta tysięcy funtów - rzekł spokojnie Jancew wyjmując z kieszeni papierosa - palisz?

Arif machnął odmownie dłonią.

- Nie wierzysz mi? Znaczy się, nie masz do mnie zaufania?

- Ja nie wierzę nawet sobie - Turek nerwowo potarł spocone czoło.

- Chcesz mnie obrazić? - Jancew zmarszczył czoło i oczy.

- Grozisz mi?! - odparł Arif podnosząc nieco głos.

Przez moment panowała nerwowa atmosfera. Wciągnąłem Hallsa, bo czułem, że mam w ustach kapcia.

- Posłuchaj mnie, ty ruska szumowino - Arif chwycił Olega za grdykę i przyciągnął do siebie - nie waż się mnie obrażać w towarzystwie moich żołnierzy, bo - wyjął z kieszeni srebrny, błyszczący, pofalowany nóż - potnę cię jak dziwkę.

Oleg wyrwał się z morderczego uścisku, wygładził potargany płaszcz dłonią i zgasił papierosa o maskę Chryslera.

- Myślałem - przesunął nasadą dłoni po guzikach - że mam do czynienia z dorosłymi ludźmi. Ale widać pomyliłem się - kiedy ostatnie brzmienie słowa " się " przestało być słyszalne Ruscy otworzyli ogień. Wszyscy pruli z pistoletów, a grad pocisków dziurawił jak sito Turków. Przerażony Arif chciał uciekać, ale Jancew wyjął zza pazuchy maczetę, chwycił Turka za przegub dłoni i z pełnym impetem rąbnął ostrzem w członek. Krew trysnęła jak z fontanny opryskując kocowy płaszcz. Zadowolony Rusek stał z dłonią i kawałkiem przedramienia w swojej dłoni i patrzył, jak Turek pełza po ziemi zanosząc się charczystym krzykiem.

- Widzisz - Oleg znów odpalił papierosa - nie weźmiesz na rzadkie gówno faceta, który urodził się i wychował w najgorszej dzielnicy Moskwy. W odpowiedzi usłyszałem tylko stertę niewybrednych epitetów połączonych z krzykiem rozpaczy. Jancew podniósł z ziemi Arifa, rzucił go na maskę podziurawionego Chryslera, w którym wykrwawiał się powoli Halil i rzekł :

- Niech to będzie dla was nauczka, śmierdzące, pedalskie psy. Przyjechaliście tu rządzić, ale tutaj już nie ma dla was miejsca. Przekaż to swojemu szefowi, psie - Rosjanin odchrząknął, nabrał smarków w usta i ciepłą, ciągnącą się mieszaniną splunął prosto w twarz wijącego się w agonii Turka.

- Zginiesz. Zginiecie wszyscy, jak kundle. Będziecie pełzać we własnych flakach i krwi. Nikt wam nie pomoże.

- Mówisz? - Jancew odwrócił papierosa i palącym żarem przycisnął do prawego policzka Turka - jesteś bydłem, a bydło trzeba oznakować.

Zadrżała mi kieszeń. Spojrzałem na ekran telefonu komórkowego. Dzwoniła Alex. Odrzuciłem, wyłączyłem wibracje i spojrzałem raz jeszcze w lornetkę. Na placu rozładunkowym stało już tylko jedno auto odziane w trzy trupy. Arif siedział pod drzwiami trzymając się kurczowo uciętej ręki. Po chwili drzwi od Chryslera otwarły się na oścież, a na beton wypadł plackiem karzełek, brocząc gęstą, bordową krwią.

Odnośnik do komentarza

Zmęczony ostatnią nocą musiałem udać się na The Den, bo akurat 27 lutego rozgrywaliśmy rewanżowe spotkanie z Southed w Pucharze Johnstone's Paint. Mecz był transmitowany na żywo w trzech stacjach telewizyjnych i w dwóch radiowych, co było doskonałą okazją na promocję drużyny. Faktem jest, że na spotkania w trzeciej lidze przychodzi ledwie garstka kibiców, w porównaniu z drugą, czy też pierwszą. Takie transmisje mogły nam przynieść i większe dochody i większy prestiż. A przecież gramy o Championship.

Drużyna Southed broniła się jak mogła. Mecz był bardzo wyrównany, czego efektem była tylko jedna bramka strzelona przez nas. Uderzeniem z przewrotki Pericard zapewnił nam zwycięstwo w finale drużyn południowych. Teraz nadszedł czas na wielki finał, w którym mamy spotkać się z Crewe Alexandra.

Millwall 1:0 Southed

 

Na początku marca dostaliśmy za to srogie baty od lidera - ekipy Charlton. Bramki zdobywali kolejno : Gray (2), Primus i Todorov. Honorowe trafienie zaliczył tradycyjnie Francuz Pericard.

Charlton 4:1 Millwall

Zaraz po porażce z Charltonem na własnym podwórku rozbiliśmy słabiutkie Exeter. Kibice byli zadowoleni, ale ja narzekałem na beznadziejną grę w defensywie. Wiecznie traciliśmy głupie bramki. I tym razem nie było inaczej. Alex Rhodes w kuriozalny sposób uderzył futbolówkę z kolana, a ta zatrzepotała w siatce bezradnie spoglądającego Evansa. Byłem zdruzgotany. Planem numer jeden na nadchodzące rozgrywki było bez wątpienia zatrudnienie jakiegoś golkipera. Najlepiej doświadczonego.

Millwall 3:1 Exeter

8 marca naszą wyższość musiało uznać Brighton. Niezawodny Pericard dał nam kolejne trzy punkty i tym samym umocnił nas w tabeli na czwartej pozycji, która gwarantowała nam baraże o Championship.

Millwall 2:0 Brighton

Odnośnik do komentarza

Tego wieczoru wiatr usnął gdzieś pomiędzy blokami śpiącego Londynu. Na niebie gwiazdy przysłonięte granatowymi chmurami nuciły kołysankę księżycowym marzeniom. Miałem na sobie niebieskie jeansy, koszulę z rozcięciem do mostku i czarne trzewiki od Armaniego. Przegub zdobił złoty Rolex, a na szyi wisiał gruby, złoty łańcuch z krzyżem. Stanąłem w kolejce do klubu, pomiędzy nastolatkami i nieco starszym towarzystwem. Pachniało seksem, władzą i pieniądzem. Kiedy nadeszła moja kolej, dryblas w czarnym garniturze kazał mi przejść przez bramkę pirotechniczną, unieść ręce w górę, a następnie wyjąc wszystko z kieszeni. Po ceremonii wstępu miałem już na nadgarstku pieczątkę klubu. Max Farenthide wariował przy konsoli. Jego szalone, pełne energii nuty kręciły biodrami. Przedarłem się przez dżunglę ludzkich ciał i oparłem się na blacie baru.

- Coś podać? - krzyknął młody, czarnoskóry barman o uśmiechu Jamesa Bonda.

- Blue Labela, podwójnego, z colą, lodem i cytryną.

Blaski stroboskopów i sztuczny dym nadawały dyskotece romantycznego nastroju.

- Cześć. Postawisz mi drinka? - usłyszałem po mojej prawicy, gdy maczałem usta w szklance.

- Czy my się znamy? - spytałem młodej brunetki, która wdzięczyła się do mnie przesuwając palcem wskazującym po ustach.

- Nie, ale możemy się poznać jeśli chcesz.

Na drugim piętrze, przy barierce siedziało sześciu łysych dryblasów. Jeden z nich, ubrany w wieśniacką koszulkę z nadrukiem " blow me " wlepiał we mnie gały marszcząc czoło. Oblał mnie zimny pot.

- Ekhm, co mówiłaś?

- Że moglibyśmy się poznać. Jestem Sandy.

Odstawiłem szklankę na blat. Łysol coś szeptał do ucha ogrowi z tatuażem na szyi.

- Sandy? Jak ta Sandy z Grease?

- Dokładnie tak. Widzę, że lubisz dobre kino?

Kiedy spojrzałem w górę przy stoliku siedzieli już inni ludzie, normalni. Dawka adrenaliny przebiegła po moim kręgosłupie trafiając dokładnie w sam środek serca. Zadrżały mi dłonie. Wyjąłem ze spodni papierosa.

- Poczęstujesz mnie?

- Postawisz mi drinka, poczęstujesz papierosem. Może jeszcze mam Ci zrobić masaż i wykupić wczasy w Turcji?

- To on - ktoś krzyknął i nim się odwróciłem przede mną stało pięciu łysych ogrów. Sandy zerwała się z krzesła i zniknęła w tłumie.

- Na co się gapisz? - spytał grzecznie nieogolony grubasek z szramą nad prawym okiem.

Uniosłem szklankę w górę i pociągnąłem zdrowo.

- Nie słyszałeś o co pytał kolega? Na co się gapisz śmieciu - kompan splunął na ziemię, wprost na moje buty.

Spojrzałem niewzruszony na rozpływającą się po nasadzie buta flegmę. W tym świetle mieniła się odcieniami czerwieni.

brzmiało jak marsz pogrzebowy.

- Panowie, nie szukam kłopotów. Boli mnie głowa, wypiłem drinka, mam zjebany dzień.

Z tłumu przedarł się na przód największy z łysoli. Wyglądem przypominał nieco Goldberga. Jego twarz była zniekształcona, jak by przebiegło po niej stado bawołów. Zmierzyłem dryblasa od stóp do głowy. Miał na prawym bicepsie, wielkości średniej golonki, wytatuowany herb Arsenalu Londyn.

- Aaa, więc o to chodzi - parsknąłem śmiechem pokazując na tatuaż - jesteście fanami Kanonierów.

- Ło, jaki spostrzegawczy - zarżał jak gwałcona klacz Goldberg unosząc w górę ręce.

- No więc? Czego chcecie ?

I nagle ktoś zgasił światło.

Obudziłem się na mokrej trawie. Było ciemno. Łeb pękał mi jak cholera.

- Ładnie to tak w pięciu lać jednego? - usłyszałem gdzieś w oddali. Uniosłem się na dłoniach i usiadłem na krawężniku. Przede mną stał Butch i kilkunastu Ridersów. Mieli na szyjach szaliki Millwall, a ich dłonie dzierżyły berła zniszczenia. Dyszeli ciężko, jak byk przed corridą.

- Myślisz, że się ciebie boję skurwysynu? - darł się Goldberg wyjmując z kieszeni kastet.

Nie zdążyłem wytrzeć ściekającej mi ciurkiem z rozciętego łuku brwiowego krwi, a łysol leżał już na ziemi z rozłupaną czaszką. Butch chwycił go w pasie, uniósł w górę i rąbnął o ziemię, jak workiem kartofli. Pozostali zaczęli uciekać w popłochu, lecz po chwili Ridersi otoczyli ich ze wszystkich stron. Grubas został powalony na ziemię potężnym prawym sierpowym. Żeby upewnić się, że nie ma już ochoty do walki, dostał z glana prosto w żebra, które chrupnęły jak kukurydziane chrupki. Goldberg rzygał krwią, a z jego uszu wyciekała dziwna, bordowa maź. Wstałem na równe nogi, ale zakręciło mi się w głowie i osunąłem się ponownie na ziemię. Pozostała trójka napastników była demolowana butami, kastetami i kijami. Po kilku minutach zapanowała cisza. Butch spojrzał na mnie pojednawczo i ryknął :

- Dawajcie go tutaj!

Trzech Ridersów uniosło z ziemi Goldberga i przynieśli go wprost pod nogi Butcha.

- A teraz słuchajcie Skurwysyńskie pomioty. Niech to będzie dla was nauczka na całe życie - Butch wyjął z kieszeni gnata, przeładował go i przystawił do łba łysola.

- Otwórz gębę! OTWÓRZ GĘBĘ! A teraz połóż się zębami do krawężnika.

Goldberg zagryzł krawężnik zębami. Chyba płakał.

- Przekażcie swoim psom, że z Millwall nie ma żartów !! - Butch uniósł wysoko nogę i z całej siły rąbnął podeszwą w tył głowy Goldberga. Szczęka strzeliła miażdżąc zęby i wbijając kość do mózgu.

- Tak skończy każdy, kto stanie na drodze Millwall!!

Gdzieś w oddali usłyszałem wycie syren policyjnych.

- Szefie, psy, spierdalamy. Bierzcie Loka i wiejemy.

Dwóch oprychów chwyciło mnie pod pachy i chwiejnym krokiem pobiegliśmy w stronę trzech, czarnych BMW, stojących naprzeciwko klubu. Odjeżdżając spojrzałem w stronę denata. Stało nad nim czterech kompanów. Każdy był smutny.

Odnośnik do komentarza

Wymęczony remis z Yeovil był efektem ostrych treningów, jakie zaaplikował Colin West moim podopiecznym. Przez niespełna tydzień oglądałem wszystko z boku, sącząc sok marchewkowy lub pomidorowy, zmieniając opatrunki na twarzy, prawej ręce i udzie. Kibole dali mi ostro w kość. I tylko dziw bierze, że nikt nie złożył doniesienia o zabójstwie Goldberga. Nie było u mnie ani dziennikarzy, ani działaczy, ani też policji. Ot, po prostu, kolejny szalony wieczór.

Naszym katem okazał się Simon Church, który dwukrotnie aplikował nam gole. Pierwszą bramkę dla Millwall zdobył lewy obrońca - Calin Cristea. Futbolówka po pięknym krosie z lewej strony, zamiast wylądować na głowie Kandola, zatrzepotała w siatce. Jak na złość, karnego nie wykorzystał nasz stoper - Whitbread. W doliczonym czasie gry rezerwowy Grabban zdołał doprowadzić do wyrównania.

Yeovil 2:2 Millwall

 

Cztery dni później u siebie zmierzyliśmy się z Wycombe z Leonem Knight'em w składzie. Napastnik był najbardziej znaną postacią w drużynie z racji swoich występów na początku wieku w Chelsea. W miejsce kontuzjowanego Pericarda wszedł Grabban, natomiast miejsce beznadziejnie grającego ostatnimi czasy Kandola zajął wiecznie niezadowolony z życia Gary Alexander. Gary miał tą cechę charakteru, która determinowała wkurwienie niemal u każdego. Był wiecznym malkontentem - siedział na ławce, źle. Wychodził w pierwszym składzie, też było mu to nie po nosie. Mało tego. Kiedy brał ślub, gdy nadszedł czas powiedzieć słowo "tak", Gary zszedł dwa schodki niżej i rzekł - sam nie wiem, znając życie po miesiącu małżeństwa wszystko będzie do dupy.

Oto 10 minuta spotkania, do prostopadle zagranej piłki przez Cristea wybiega Grabban i na pełnej prędkości, lekkim pyknięciem przelobowuje golkipera gości. W odpowiedzi Craig Woodman strzałem z czuba doprowadza do remisu. Jeszcze przed przerwą fantastycznym przeglądem pola popisał się Adam Danch. Polak odwrócony plecami zagrał potężnego loba wprost na klatkę piersiową Alexandra. Napastnik zgasił futbolówkę, splunął na ziemię i rąbnął z prostego podbicia tuż przy prawym słupku. Zamiast cieszyć się ze zdobycia gola, pokręcił zniesmaczony głową mówiąc " Nie tak chciałem uderzyć, zeszła mi ".

Millwall 2:1 Wycombe

 

Ponownie cztery dni dzieliły nas od następnego spotkania. Na Boundary Park w Oldham tego dnia napierdalał deszcz. Siąpił tak niemiłosiernie, że przez moment nie widziałem bramki, przy której rozgrzewał się Scribe. Było zimno, a wiatr rozrzucał po trybunach paczki chipsów, puste kuki po napojach i kiepy.

Wyszliśmy w ustawieniu 1-4-4-1-1. Wprowadziłem nieco zmian. W bramce zamiast beznadziejnego Evansa stanął młodziutki Francuz Scribe. W ataku, na szpicy zagrał Cyrpyjczyk Sotiris Vourkou, wspierany z tyłu przez Grabbana. Kandol pieklił się ze złości, ale zlałem go ciepłym moczem.

Bramki padały jak na zawołanie. Dean Furman i Danny Glover strzelili dla Oldham. Dla nas ukuli kolejno: Grabban, Vorkou (2) i Dunne. Cztery bramki

na wyjeździe cieszyły podwójnie.

Oldham 2:4 Millwall

 

- Panowie - rzekłem wchodząc do szatni - rozegraliście fantastyczny mecz. Jestem z was dumny.

- Ta taktyka była niesamowicie skuteczna - dumny Vourkou chował właśnie buty do czarnego plecaka Adidasa.

- I co z tego, że wygraliśmy. Do końca sezonu jest jeszcze daleko, a tracimy dużo bramek - Alexander nie dawał za wygraną.

- Zamknij się wreszcie leserze. Tobie ktoś kiedyś dogodził? - zdenerwowany Dunne poderwał się z miejsca mierząc wzrokiem zalatującym testamentem napastnika.

- Tak, Twoja matka jak ją posuwałem ubiegłej nocy.

Dunne rzucił się z pięściami na Alexandra. Tylko pierwsze dwa cepy trafiły w jego twarz, bo Kandol z Cristeą rozdzielili szamoczących się piłkarzy.

- Gary, masz karę, tydzień bez pensji! - ryknąłem rozjuszony.

- W dupie to mam. I tak nie mam na co tych pieniędzy wydawać - wzruszył bezradnie ramionami wychodząc z szatni.

 

22 marca stacje telewizyjne transmitowały na żywo nasz pojedynek z pretendentem do awansu - ekipą Norwich. Żółci przed tym spotkaniem zajmowali drugie miejsce w tabeli, ustępując tylko Charltonowi. Postanowiłem nie zmieniać taktyki, w myśl polskiego hasła szkoleniowego - zwycięskiego składu się nie zmienia. O zgrozo, tradycyjnie słuchając pana Gmocha i jego watahy ekspertów, przegrałem to spotkanie z kretesem. Norwich zaaplikowało nam dawkę grozy, w postaci genialnego tego dnia Marcusa Tudgaya. Mierzący 179 centymetrów ofensywny pomocnik ustrzelił w tym meczu hat-tricka, nie dając nam żadnych szans na przeżycie. Honorowe trafienie uzyskał Spehnen Ward.

Norwich 3:1 Millwall

Spadliśmy na piątą pozycję.

Odnośnik do komentarza

Jej oczy miały kolor agrestu dojrzewającego w letnim, czerwcowym słońcu. Siedziała na betonowej ławce, przy wyschniętym drzewie. W dłoniach trzymała książkę Nicka Hornby'ego " Był sobie chłopiec ". Czytała, lecz kątem oka obserwowała okolicę i piękno przyrody. Przy oczku wodnym stał mały chłopiec w czapce z daszkiem i rzucał swojemu kundelkowi frisbee. Dalej, tam gdzie dwie uliczki prowadzące do parkingów zbiegały się przy małej budce z fast foodem grupka studentów grała na gitarze wyśpiewując pod niebo dziarskie piosnki. Było wietrznie, ale temperatura nie spadała poniżej tej, która pozwalała chodzić bez kurtki. Wcisnąłem obie dłonie głęboko w kieszenie wytartych jeansów i ruszyłem przed siebie. Pachniało wiosną, choć gdzieniegdzie jeszcze topniały małe zaspy śnieżne. Pod butami chlupotało błoto. Zgniłe, kolorowe liście opalające się pod konarami drzew dodawały tej wyciecze koloru.

Usiadłem naprzeciwko niej. Nie zwróciła na mnie uwagi, bo właśnie przerzucała kartkę książki pożerając jej treść. Zamówiłem coca colę. Sycząc, piekląc się i mrożąc chłodem lodówki stanęła na drewnianym stoliku, tuż przy popielniczce. Nie zapaliłem. Powietrze było tak cudownie rześkie, że dym papierosowy byłby w tym momencie profanacją. Alejami parku spacerowały rodziny. Gdzieniegdzie pojawił się nawet ktoś na rowerze. Upiłem nieco trunku.

Podniosła wzrok i spojrzała mi w oczy. Jej delikatne policzki trąciły rumieńcem, a na twarzy pojawił się wyraz zakłopotania. Uśmiechnąłem się zalotnie mrużąc przy tym oczy. Miała włosy koloru hebanu. Mieniły się kolorami wiosennego słońca. Ubrana była w szary, płócienny żakiet i niebieskie jeansy. Na nogach miała trzewiki w kolorze khaki. Z daleka wyglądała jak integralny element każdego wiosennego dnia. Piękna, drobna, delikatna osoba wciśnięta w sztywne ramy dojrzewającej natury.

Wstałem z miejsca i podszedłem do niej. Książka była otwarta na stronie trzydziestej szóstej.

- Czy Will Freeman poznał już Marcusa? - spytałem szczerząc zęby.

Zdumiona spojrzała na mnie częstując wstydliwym uśmiechem. Miała zęby w kolorze płatków śniegowych.

- Nie, ale z całą pewnością niebawem to nastąpi. Lubi pan Hornby'ego?

- Czytałem " Długą drogę w dół " i " Wierność w stereo " - odparłem siadając obok.

- No proszę. Przystojny mężczyzna czytający książki to ewenement w tych czasach.

- Dziękuję za komplement. Paweł. Paweł Loko - przedstawiłem się.

- Patricia Glass. Dla przyjaciół Pati - odparła podając mi dłoń.

Jej skóra była delikatniejsza od aksamitu.

Rozmawialiśmy o książkach. Patricia lubowała się w literaturze traktującej o samotnych matkach i ojcach, rozbitych rodzinach i problemach pedagogicznych. Jej ulubionym aktorem od lat był Costner, a przy nutach Katie Melua traciła głowę i serce.

- Jakie to zadziwiające - powiedziałem - że nigdy nie wiesz na kogo trafisz wychodząc z domu.

- Zrządzenie losu? A może przeznaczenie?

- Nie wierzę w duchy, los i przeznaczenie.

- No to, może po prostu chemia? Feromony? Fenyloetyloamina ?

- Jak wolisz - wstałem z ławki i chwyciłem Patricię za dłoń. Szliśmy obok siebie przez park podziwiając piękno przyrody. Romantyczne uniesienia skryte skrzętnie pomiędzy gałęziami drzew.

- Skąd pochodzisz? - spytała przekręcając głowę w bok.

- Znikąd - wzruszyłem bezradnie ramionami.

- Tak też myślałam. Najczęściej faceci poznani w pięknych okolicznościach przyrody pochodzą znikąd. Gorzej, kiedy budzisz się rano, a pan znikąd znikł jak złudny sen. I pozostają ci tylko we wspomnieniach cudowne chwile, blask jego oczu i dołeczki na twarzy, kiedy się uśmiechał.

- Jesteś romantyczką?

- W dzisiejszych czasach łatwiej się żyje bez tak zwanych uczuć wyższych. Ale dla mnie życie to coś więcej niż tylko żarcie, spanie i kopulacja.

- W twoich ustach słowo " żarcie " brzmi jak cudowna uczta wyprawiona przez stęsknioną kochankę.

- Nie ściemniaj - dostałem kuksańca i mukę.

- A Ty skąd pochodzisz? Czekaj, niech zgadnę - położyłem jej dłoń na ramieniu - z Londynu?

- No błyskotliwy to ty nie jesteś. Ale miło, że się starasz. Urodziłam się w Exmouth. To takie miasto na południu Anglii ...

- ... w hrabstwie Devon, przy ujściu rzeki Exe? - wciąłem się w zdanie.

- O proszę. Zaskakujesz mnie coraz bardziej Pawle.

Zmrok nadszedł szybciej, niż się tego spodziewałem. Kilometry serpentyn alejek w parku niknęły pod podeszwami naszych butów. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. I nawet mieliśmy o czym milczeć. Gdy wsiadała do swojego MG, pożegnałem ją pocałunkiem w dłoń. A gdy odjeżdżała, skręcając za kioskiem w prawo, moje serce wygrywało właśnie czardasza.

Odnośnik do komentarza

Ostatni dzień marca był dniem finału Pucharu Johnstone's Paint. Po raz pierwszy w mojej krótkiej karierze menedżera stałem na krawędzi zwycięstwa. Po raz pierwszy mogłem coś zdobyć i na stałe zapisać się w historii klubu ze stolicy kraju Synów Albionu. Co prawda Johnstone's Paint to nie finał Champions League, ale gdy się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.

Było sucho. Słońce przebijało się przez chmury. Na Wembley zasiadło ponad trzydzieści pięć tysięcy kibiców.

- Panowie, teraz, albo nigdy! - krzyczałem, gdy wychodziliśmy z szatni.

Arbitrem głównym tego spotkania był Scott Matheison. Na trybunach ponoć zjawiła się cała śmietanka poszukiwaczy talentów, co dodawało dodatkowego smaczku. Po pierwszym gwizdku sędziego od razu ruszyliśmy do ataku. Punktowaliśmy jak doświadczony bokser, zadając coraz mocniejsze ciosy. Pierwszą bramkę zdobył Grabban. Zaraz po nim Ward, a za Wardem Robinson. Kiedy po dziesięciu minutach gry było już trzy zero dla nas, Crewe straciło zapał do gry. Przed przerwą na cztery do zera podwyższył Alan Dunne. Zaraz po przerwie Dunne podał do Grabbana, a ten z trzydziestu pięciu metrów wpakował futbolówkę za kołnierz bramkarza. Kropkę nad i postawił Zak Whitbread, zdobywając szóstą bramkę z wapna.

Millwall 6:0 Crewe

 

Ledwie dwa dni później w Coca-Cola League 1 na Roots Hall w Southed-on-Sea pokonaliśmy tamtejsze Southed dwa do zera. Bramki zdobywali rezerwowi - Pavol Durica i Ali Fuseini. Obaj weszli do gry w miejsce zmęczonych finałem Dunne i Grabbana. To zwycięstwo awansowało nas znów na czwartą pozycję.

Southed 0:2 Millwall

 

Piątego marca nie daliśmy większych szans Swindon. Przyjezdni wyszli na murawę w najsilniejszym składzie, w ustawieniu 4-3-3. My zaś, na własnym podwórku rozgrywaliśmy mecze w systemie 4-4-1-1, co dało nam liczebną przewagę w środku pola. Bramki zdobywali kolejno : Vourkou i powracający po kontuzji Pericard. Dla gości jedno trafienie zaliczył Stuart Nicholson.

Millwall 2:1 Swindon

 

- Panie Pawle, jesteście rewelacją tych rozgrywek. Przed sezonem wszyscy skazywali was na walkę o utrzymanie, tymczasem wy walczycie o awans.

- Takie było założenie przed sezonem. Staram się konsekwentnie wykonywać powierzone mi zadania i jak widać przynosi to wymierne skutki w postaci miejsca w tabeli.

- Jest pan wielkim optymistą. To niespotykane wśród trenerów nowicjuszy.

- Proszę pana, a co to za różnica, czy mam doświadczenie, czy też go nie mam? Wygrywamy i to się liczy. Pericard jest królem strzelców, Danch zalicza coraz więcej asyst. Pniemy się w górę tabeli jak alpiniści.

- Ewidentnie, jeśli awansujecie, usłyszy o was nie tylko cała Anglia, ale też i cały świat.

- Spokojnie. Championship to nie jest Premiership. Nie wyciągałbym pochopnych wniosków. Jestem dumny z obrotu spraw i z dyspozycji moich piłkarzy. I mam nadzieję, że za rok, o tej porze, będziemy rozmawiać o awansie do pierwszej ligi.

- Czy kibice zobaczą w przyszłym sezonie jakieś znane nazwiska na The Den?

- Jest już jedno znane nazwisko - Paweł Loko. A teraz pan wybaczy, śpieszę się do autobusu.

Odnośnik do komentarza

Kazulov przyleciał do Londynu wczesnym rankiem, gdy rosa jeszcze nie wyparowała, a słońce nie wzeszło budząc stolicę. Spałem w najlepsze z gołą dupą na wierzchu, ściskając między nogami zwiniętą kołdrę. Gdy zadzwonił dzwonek do drzwi odruchowo zrzuciłem budzik na panele w nadziei, że pobudka może potrwać jeszcze te dwie minuty. Kiedy dzwonek zadzwonił raz jeszcze i jeszcze i jeszcze, zerwałem się z łóżka, nasunąłem na siebie gacie i otwarłem drzwi.

- Witaj. Przepraszam, że tak bez uprzedzenia, ale musiałem się z tobą zobaczyć - Kazulov wtargnął do mieszkania i rozsiadł się wygodnie na kanapie - może byś się ubrał?

- Chętnie, ale ciuchy właśnie prasuje twoja dupa - wskazałem na pogięte spodnie i flanelową koszulę.

- Nieźle się tu urządziłeś Pawle. Nowe meble, plazma, kominek. Pozazdrościć. Śledzę też na bieżąco twoje poczynania w Millwall i muszę przyznać, że cała Moskwa jest pod wielkim wrażeniem.

- Dziękuję, staram się - wciągnąłem na siebie spodnie i zapiąłem pasek na ostatnie dwie dziurki.

- Awansujecie?

- Bez wątpienia.

- Pewnie dostaniesz podwyżkę?

- A owszem.

- A powiedz mi ... nie zapomniałeś czasem o drobnym, drobniutkim szczególiku? - Michaił złączył dwa palce i zmrużył oczy.

- Mam tu, na karcie zapisaną egzekucję niejakiego Arifa i jego bandy.

- O, zaczynasz mówić do rzeczy.

Odsunąłem nocną szafkę i wyjąłem torbę z osprzętem.

- Łap. Mam kopię, jeśli byś przez przypadek gdzieś zapodział. Tutaj jest wszystko - próba porozumienia między Turkami a Rosjanami, strzelanina i okaleczenie Arifa. Myślę, że to wystarczy, by wsadzić Jancewa na bardzo długo.

- A na ch** mi Jancew?! - ryknął Michaił, po czym rąbnął pięścią w stół - Borys, to Borys jest naszym celem numer jeden. Oleg Jancew jest tylko jego żołnierzem, a takich jak on mamy w więzieniach pod dostatkiem. Do wyboru, do koloru.

Włączyłem czajnik. Po chwili dwa kubki z parującą kawą zawitały na ławie. Pstryknąłem guzik na pilocie i ekran trysnął barwą muzycznych kolorów.

- Tak ... Borys ... a wiesz, miałem ostatnio bardzo interesujące spotkanie ze Slayterem.

- Ten skurwysyn napsuł nam więcej krwi niż cała mafia ruska - parsknął Kazulov chwytając w dłoń kubek.

- I Christian stoi po naszej stronie. Co prawda nie mogę ci powiedzieć gdzie mieszka, ani gdzie się obraca w towarzystwie, ale dzięki niemu mam cenne informacje dotyczące kolejnych kroków tego parszywego Ruska.

- Nie zapominaj Paweł - Michaił odstawił kubek na blat i wyjął papierosa - że Christian Slayter to szczwany lis. Odwróć się na moment do niego plecami, a poczujesz chłód ostrza noża wbitego w kręgosłup.

Odruchowo potarłem dłonią po prawej łopatce, a po plecach przebiegły mi dreszcze.

- Wowczuk jest niecierpliwy. Twierdzi, że nie robisz nic w związku z operacją " Blizna ", a wysłanie Atarovej do Londynu było najbardziej chybionym pomysłem od lat. A swoją drogą, gdzie jest nasza diwa?

- Pewnie rżnie się gdzieś z mężusiem po hotelach - parsknąłem śmiechem strzepując popiół na wczorajsze wydanie Timesa.

- Powiem tak - przełożony zrobił z dłoni piramidkę - Wowczuk chce wysłać do Londynu cały szwadron No Mercy. Ich zadaniem będzie wyeliminowanie całego kartelu.

- Ciekawe jak to zrobi, kretyn jeden. To nie jest zabawa. Macki Borysa sięgają znacznie wyżej, niż się wam wydaje. Ma w rękach całą stołeczną policję i radnych. Po strzelaninie w porcie nikt nie zadzwonił na policję, ani na pogotowie. I gdyby nie trzeźwość umysłu Arifa, prawdopodobnie wykrwawiłby się na śmierć.

- To dlaczego mu nie pomogłeś?

- A co ja jestem? Matka Teresa, czy pobożny samarytanin?

- Przede wszystkim jesteś naszym człowiekiem do zadań specjalnych. I nie zapominaj o tym. Departament ma dość wywalania pieniędzy w błoto. Dobrze, że chociaż to - Kazulov uniósł w górę małą kartę pamięci - będę mógł pokazać Wowczukowi.

- Powiedz temu głąbowi, żeby nie przysyłał tu tych żółtodziobów, bo skończą z betonowymi bucikami na dnie rzeki.

- Mi tego nie musisz tłumaczyć. A on słuchać ciebie już nie ma zamiaru.

- Czyli co? Zostaję tutaj sam, jak palec? Bez wsparcia departamentu?

- Możesz liczyć na moje poparcie. Będę stawał za tobą w starciu z Wowczukiem, ale nie możesz oczekiwać zbyt wiele. Siedzisz tutaj prawie pieprzony rok, a kartel pływa w pieniądzach. Giną niewinni ludzie.

- To już nie moja sprawa czy giną.

- A owszem. Bo gdyby nie twoje zaangażowanie w prowadzenie klubu, Borys by dawno już gnił w pierdlu. Tymczasem pewnie siedzi na jakiejś wyspie, wciąga kokainę i dyma silikonową murzynkę śmiejąc się na całe gardło.

- Ślicznie to zilustrowałeś. Już sobie to wyobraziłem - zarechotałem.

- Uważaj, mówię ci, uważaj.

- Jak przybędą posiłki, ja tu nie mieszkam.

- Ja cię przecież już ponad rok nie widziałem - wzruszył bezradnie ramionami Kazulov pakując do pyska wyschniętego herbatnika.

Odnośnik do komentarza

Odwiozłem Michaiła na lotnisko. Całą drogę milczał, a ja zastanawiałem się o co mu chodzi. Gdy odleciał, pozostawił po sobie niesmaczne wspomnienie zdesperowanego szefa, któremu misja życia przeciekała przez palce. I najgorsze w tym wszystkim było to, że czułem się winny. Nie czekając na pożarcie przez wyrzuty sumienia ściągnąłem z najwyższej półki sklepowej dębową butelkę Dimple, kupiłem paczkę cygar i kukurydziane chrupki. Rover krztusił się paliwem pokonując tą samą drogę do domu.

Wyszedłem na balkon i odpaliłem cygaro. Szary, aromatyczny dym uniósł się wysoko w górę niknąc po chwili pomiędzy argonem, kryptonem i ksenonem. Wyciągnąłem się jak długi na leżaku pokrytym kroplami deszczu, odkręciłem butlę i pociągnąłem zdrowo z gwinta. Świat po whisky wyglądał prościej. I kiedy tak onanizowałem swoje poczucie godności rozkoszując się widokiem czerniejącego nieba zadzwonił telefon. Wyjąłem z prawej kieszeni czarnego Samsunga i nie patrząc na literki zapytałem :

- Tak? Słucham?

- W dzisiejszych czasach ciężko jest zaspokoić kobietę - usłyszałem po drugiej stronie.

- To zależy od zaspokajacza.

- Krowa która dużo ryczy mało mleka daje.

- To trzeba ją uciszyć.

- Ty masz na wszystko odpowiedź?

Pociągnąłem z gwinta.

- Nie, nie na wszystko. A w ogóle - spojrzałem na ekran telefonu - Alex, dlaczego do mnie dzwonisz?

- Może mogłabym ci pomóc wypić ten brązowy trunek?

- Czuj się jak u siebie w domu.

Po chwili pojawiła się w pokoju, odziana w beżowy dres. Trzymała w dłoni puszkę kawioru.

- Masz - podałem jej odkręconą butelkę. Ku mojemu zdziwieniu Alex nabrała pełne usta Whisky, po czym połknęła wszystko nie okazując najmniejszego obrzydzenia.

- Widzę, że jesteś zawodowcem - zarechotałem paląc cygaro.

- Daj pociągnąć - szepnęła nachylając się nade mną.

- Nie mów do mnie takich zdań, kiedy jestem pijany.

- Bo co ?

Chwyciła mnie za udo i położyła głowę na moim kroczu. Po całym ciele przebiegła mi przyjemna fala ciepła, a spodnie na złączeniu nieco uniosły się w górę. Przesunęła dłonią w górę i w dół.

- Hola hola - zerwałem się z leżaka i usiadłem na krawędzi.

- No co? Nie podobam ci się? - spytała zniechęcona.

- Nie o to chodzi. Trochę to dziwne, że jednego dnia jesteś koktajlową kobietą w pedantycznie utrzymanym mieszkaniu, drugiego znikasz na Bóg wie ile, a teraz pojawiasz się i podgryzasz mnie w kroczu.

Alex wstała z miejsca i weszła do pokoju. Ruszyłem za nią. Podeszła do lustra, zmierzyła się wzrokiem od góry do dołu i westchnęła.

- Nie podobam Ci się?

- Podobasz ale ...

- ... ale co? Masz kogoś? No tak. A ja głupia myślałam, że taki facet jak ty ...

- Nie mam ...

- Pójdę już. Jeśli kiedyś pójdziesz po rozum do głowy, albo po prostu dojdziesz do wniosku, że nadmierne magazynowanie nasienia może spowodować jakąś cholerną chorobę, to adres znasz.

Kiedy wyszła spojrzałem na telefon. Klawisze świeciły się na biało. Nacisnąłem " odczytaj ".

" Will nie chciał mieć dzieci. Ale Marcusa pokochał jak swoje. A co Ty sądzisz o dzieciach? " - uśmiechnąłem się do smsa od Pati i zgasiłem cygaro w pustej szklance po whisky, która stała tuż obok półmiska z ciastkami.

Odnośnik do komentarza

Tego opka czyta się jak dobrą książkę ;) Albo raczej ogląda jak dobry serial, bo trzeba czekać na kolejne odcinki :wub:

 

Wyjąłeś mi to z ust, to jest fantastyczne opowiadanie. Loczek, czekamy na kolejny odcinek z niecierpliwością.

Odnośnik do komentarza

Dziękuję za miłe słowa :)

---------------------

 

Ostatnie miesiące rundy wiosennej trąciły wrzodami żołądka i ciężką sraczką. Wszyscy w napięciu oczekiwali kolejnych spotkań, a ja jak przystało na najlepszego menedżera ostatniego miesiąca, musiałem motywować wszystkich za trzech. Dziewiątego kwietnia ledwie zremisowaliśmy ze Stockport i to 0:0. Nie byłem zadowolony, ale zawsze to punkt, kolejne oczko w drodze po sukces. Po tym meczu piastowaliśmy szóstą pozycję - ostatnią, która dawała nam możliwość gry w barażach.

 

Dwunastego kwietnia na Griffin Park w Londynie pewnie pokonaliśmy stołecznego rywala - drużynę Brentford aż 1:3. Bramki zdobywali dla nas Ward, kontuzjowany w poprzednim meczu Durica i niezawodny Pericard. Po tym spotkaniu podjęliśmy decyzję o wykupieniu napastnika ze Stoke City, ale właściciel zaproponował zaporową cenę w wysokości 5 milionów euro. Na trzecią ligę angielską było to stanowczo za dużo. Nie obyło się oczywiście od protestów. Vincent wszem i wobec oznajmiał, że chce na stałe być piłkarzem Millwall, próbował nawet sam negocjować cenę.

 

Cztery dni później na The Den zremisowaliśmy z Leyton Orient 2:2. Remis strasznie mnie wkurwił, bo beznadziejni goście zajmowali odległe, piętnaste miejsce w Championship, a ich ostatnie mecze świadczyły o tym, że są w równie beznadziejnej formie. Piłkarzem meczu został niewątpliwie Adam Danch, który najpierw zdobył samobója, a później z rzutu wolnego dał nam cenny punkt. Nie zmieniło to nic w tabeli i tym samym nadal byliśmy na niebezpiecznym, szóstym miejscu.

 

Dziewiętnastego kwietnia zaś Danch rozegrał chyba najlepszy mecz w życiu. Wychodziło mu wszystko, dryblingi, podania, strzały na bramkę. Prawie czternaście i pół tysiąca fanów nie przestawało klaskać. Młodzi rozdziawiali gęby ze zdziwienia, a laski szczały na widok młodego Polaka po nogach i musieliśmy im podstawiać miski.

Oto 13 minuta spotkania - Danch dostaje podanie po ziemi od Robinsona. Patrzy w prawo, patrzy w lewo, nikt nie wychodzi mu do wrzutki, więc postanawia sam, na własną rękę pokazać całemu światu, że piłkarzem jest nietuzinkowym. Zakłada siatkę jednemu zawodnikowi, przelobowuje stopera, a gdy piłka skozłowała przed golkiperem, z nożyc pierdolnął w samo okno. W drugiej połowie do remisu doprowadził Oran Kearney. Rozjuszyło to Adama, który dyszał spoglądając na Kearney'a jak byk na rzeźnika. 75 minuta meczu, Danch mija na pełnej prędkości Campbella, odgrywa piłkę do Cristea, ten z pierwszej podaje do Dancha i jednocześnie począł zapierdalać lewą stroną. Danch pięknym krosem oddał piłkę Rumunowi, Cristea zacentrował w pole karne, a Polak na pełnej prędkości, z woleja rąbnął pod poprzeczkę dając nam tym samym trzy punkty.

Millwall 2:1 Bristol Rovers

Awansowaliśmy na piąte miejsce, ustępując tylko drużynom - Charltonu, Norwich, Southampton, Colchester i Leeds.

Plan minimum powoli zostaje zrealizowany.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...