Skocz do zawartości

Kajdany z ołowiu


Loczek

Rekomendowane odpowiedzi

Śmierdziało padliną. Mokry kawał mięsa otoczony kępą trawy i kilkoma kamieniami, leżakował pomiędzy ogrodzeniem a murem budynku. Dookoła stał tłum gapiów, straż pożarna, policja i kilka przypadkowych samochodów. Ciało czarnoskórego kibica Chelsea wyglądało jak kotlet mielony, nadgryziony częściowo, gdzieniegdzie napoczęty widelcem. Jego trupi wzrok wbity w gwieździste niebo błagał o litość i wybaczenie. Nie miał prawego ucha. Kiedy udało mi się przecisnąć przez pierwsze, gapiowskie zasieki, zauważyłem, ze nie miał też prawej ręki, a pod lewą ręką leży całkiem zgrabna kupka flaków.

- Zajebali biednego chłopaka, wiedziałem że tak będzie - lamentował ktoś z tłumu.

- To te parszywe psy z Emirates. Dostaną za swoje, oj dostaną - odgrażał się szpakowaty Azjata.

- Co Ty pier****sz? Kibice Kanonierów nie są tacy. To pewnie wy - grubas odepchnął Azjatę - pieprzone Młoty. No co, już nie jesteś taki kozak cwelu? - prawy sierpowy powalił chłopaka na ziemię. Po chwili jego nos chrupnął jak Lays pod podeszwą mokrego buciora. Błoto przybrało kolor czerwieni.

Nad denatem klęczała kobieta. Starsza pani w brudno-zielonej chuście na głowie darła się w niebo głosy błagając Boga o wskrzeszenie. A wszyscy dokoła jak by nie zwracali całkowicie uwagi na tragedię kochającej matki. Przez tłum przecisnął się koroner w towarzystwie kilku funkcjonariuszy, po cywilnemu. Marynarki i krawaty nad padliną pasowały jak ulał.

Zrobiło mi się niedobrze. To chyba ten smród rozkładającego się ciała tak na mnie działał, po po kilku sekundach stałem już oparty o mur, a na trawę wędrowały kolejno : kawałek pizzy, groszek, trochę ryżu i jakieś mięsko. A wszystko to w gorącym bulionie.

- Tak to już jest - rzekł staruszek zdejmując z leciwej głowy szary beret - że nie można już bezpiecznie chodzić po ulicach. Za moich czasów było inaczej. Piłka była inna, kibice inni. Pan tego nie pamięta - spojrzał na mnie uśmiechając się opiekuńczo i litościwie - ale za czasów Alfa Ramseya, wnosiliśmy na stadion flaszeczki. A spiker zachęcał do picia i kibicowania pełną gębą - staruszek przesunął nasadą dłoni po ustach zbierając biały nalot.

- Yh, pewnie tak - westchnąłem zapinając kurtkę.

- I kobiety były inne. Razem, rodzinami chodziliśmy na mecze, razem kibicowaliśmy, a po meczu, razem z kibicami przeciwnej drużyny piliśmy piwo w barach. Ech, teraz to nie to samo, mówię panu, nie to samo - dziadek pokręcił z niedowierzaniem głową wsadzając dłoń w kieszeń kreszowej kurtki.

Błysk flesza aparatu fotograficznego zmącił na moment chwilę zadumy. Powietrze już tak nie śmierdziało jak poprzednio, ale tłum gapiów był coraz większy, więc pewnie każdy po trochu wciągał ten smród.

- Jak pan sądzi, kto to mógł zrobić? - spytałem mężczyznę, który właśnie zakładał szary beret na głowę.

- Ja tam nie wiem, panie, ja chcę jeszcze żyć. Stary jestem, mam prostatę, żona śpi w osobnym pokoju. Ale mimo wszystko kocham swoje życie i chcę z niego jeszcze skorzystać. Pan też niech za bardzo tutaj nie węszy, bo i pana może coś spotkać niedobrego. Tak, dzisiejsze czasy to jedna wielka walka na śmierć i życie. Jeszcze tydzień temu mój sąsiad, a nie zna go pan, to co będę panu tłumaczył o kogo chodzi - machnął zrezygnowany ręką - pomagał mi nosić zakupy, a wczoraj byliśmy całą rodziną na jego pogrzebie.

- Zawał?

- A gdzie panie zawał. Młody był. Nawet czterdziestki nie dożył.

- To co się stało?

- Skatowali go. Skopali Bogu ducha winnego człowieka. Zmarł biedak w szpitalu od urazów wewnętrznych. Pan sobie wyobraża? Połamali mu nawet miednicę.

- Ale kto?

- A panie, ja tam chcę żyć. Kocham swoją rodzinę, mimo, że rzadko nas odwiedzają. Syn wyprowadził się do Manchesteru i prowadzi jakąś tam firmę, a córka studiuje. Wie pan jak to teraz z młodzieżą. Wszędzie ich pełno. Chcieliby być w każdym miejscu na raz. Całe szczęście, że już nie jest z tym łobuzem, bo to tylko same kłopoty wiecznie były. A to go zamknęli za napad na sklep, ale właściciel wycofał oskarżenie. Ja wiem czemu wycofał. Pan też by wycofał, gdyby grozili panu, że każdy z nich będzie rżnął pana małżonkę. Ma pan żonę?

- No ... nie, nie mam.

- To dziewczynę. Oni tacy już są. Nie darują nikomu. Dla nich liczy się tylko krew, barwy klubowe i honor. Ale panie, o jakim honorze mogą mówić te łobuzy? W sześciu biją jednego. I to drewnianą pałką. Jak tak można?

- Może pan szepnąć mi na ucho o kogo chodzi? - spytałem nastawiając ucho staruszkowi.

- To ten łobuz, jak się pan odwróci w prawo, to przy tej latarni stoi. O tam, przy takim czerwonym samochodzie. Ale ja nic nie wiem, niech mnie pan więcej nie pyta. Ja chcę żyć, doczekać wnuków.

Kiedy staruszek zniknął w tłumie, powoli odwróciłem się w stronę, którą mi wskazał. Pod latarnią stało sześciu mężczyzn. Każdy miał na sobie ciemne dresy i bluzę z kapturem. Każda bluza była w kolorze barw Millwall. Nie widzieli mnie. Stali w kółku popijając z kufla piwo.

- Tfu, banda imbecyli - syknął ktoś w tłumie spoglądając w ich stronę.

- Butch znów dał czadu. Ten to ma chorą psychikę.

- Butch to, Butch tamto, Ty, może weź z nim ślub co? Albo nie, załóż jego fanklub.

- O co Ci chodzi?

Dwóch nastolatków przekomarzało się ze sobą zerkając ukradkiem w moją stronę. Udawałem, że nie zwracam na nich kompletnie uwagi, ale wbijałem swój słuch w każde drgnięcie warg i strun głosowych.

- I tak go nie złapią. Nie mają dowodów.

- Ty, a skąd w ogóle wiesz, że to on? Byłeś tam?

- A myślisz, że siekierę to mu kto przyniósł? Święty Mikołaj?

- Wy wszyscy jesteście p o j e b a n i.

Odnośnik do komentarza

Stadion Showgrounds w Ballymena był ostatnim boiskiem, na którym rozegraliśmy sparing przed sezonem. Drużyna Ballymena United, półamatorska ekipa z Irlandii Północnej, miała być łatwym rywalem, którego chciałem rozklepać już w pierwszej połowie. Dlatego też do gry desygnowałem następujący skład ;

Evans

Bakayoko-Whitbread-Robinson-Dunne

Spiller - Laird

Florea - Hackett

Kandol - Grabban

Każda formacja miała zadania ofensywne. Środkowi obrońcy mieli włączać się do rozgrywania piłki, boczni zamieniali się miejscami z bocznymi, ofensywnymi pomocnikami. Spiller miał być łącznikiem między defensywą a napadem, natomiast Laird dostał za zadanie przetrzymywania piłki w środku pola i gry na czas. Uważałem, że taka formacja i taka taktyka musi się sprawdzić, tym bardziej, że naprzeciwko stanęła drużyna kucharzy, grabarzy i patamorfologów.

Arbitrem głównym tego spotkania był Darren Drysdale, znany i lubiany sędzia piłkarski, wyglądem przypominający nieco mitycznego już Pierluigi Collinę.

Nie zdążyłem jednak dobrze usiąść na dupie, a Irysi przeprowadzili morderczy atak. Lennon wrzucił piłkę wprost na głowę Larmoura, ten przyjął ją na klatkę piersiową i ni to z główki, ni to z barka, wepchnął ją do naszej siatki. Byłem wkurwiony, to oczywiste, ale nie zamierzałem tego okazywać. Po tej bramce w 4 minucie wszystko uległo zmianie. Piłka wędrowała jak po sznurku. Każde podanie było przemyślane i bardzo precyzyjne. Sunęliśmy jak galera po oceanie, wkręcając w ziemię półamatorski team. W 25 minucie doszło do pierwszej, bardzo groźnej sytuacji pod bramką Annetta. Spiller podał w uliczkę do Kandola, ale napastnik nie trafił z najbliższej odległości. Kilka minut późnej w podobnej sytuacji znalazł się Hackett, ale piłka poszybowała nad poprzeczką rywala. Kolejne ataki kończyły się zwykle tak samo : albo Annett parował strzały, albo piłka latała wysoko nad poprzeczką.

Parodia w wykonaniu Millwall nie napawała optymizmem przed pierwszym meczem w lidze.

 

Ballymena United 1:0 Millwall

 

- Byliśmy beznadziejni - rzekł ostentacyjnie Andy Ambler, jeden z dyrektorów naszej drużyny. W pomieszczeniu panował lekki zaduch. Nawet bzykająca dziarsko mucha przycupnęła na moment przy parapecie usiłując złapać kilka świeższych oddechów.

- Nie da się ukryć - odparłem odkrywczo luzując nieco przyciasny kołnierz.

- Nie możemy sobie na to pozwolić, żeby ogrywał nas byle kelner. To niedopuszczalne! - Ambler rąbnął pięścią w stół. Z blatu spadła popielniczka przepełniona kiepami, które z radością zapaskudziły czyste i lśniące panele.

- Pragnę przypomnieć - wtrąciłem - że mecz towarzyski, jak sama nazwa wskazuje, służy do ...

- Niech pan mnie nie poucza panie kolego, bo ja nie mam siedmiu lat i wyrosłem już ze srania w nocnik. Wiem co oznacza mecz sparingowy ...

- Towarzyski ...

- Co? - Ambler spojrzał na mnie ze złością. Gdyby ktoś wynalazł wkurwiomierz, pewnie jego poziom wykraczałby poza granice.

- Powiedziałem towarzyski, a nie sparingowy.

- Jak zwał tak zwał. Za półtora tygodnia spotykamy się w lidze z Gillingham. I to na wyjeździe. Jak pan sobie wyobraża ten mecz?

- Pan pyta retorycznie? Czy mam panu przedstawić, jak sobie wyobrażam wygląd poszczególnych zawodników? - odparłem poddenerwowany pociągając zaraz po tym ostro z kubka.

- Niech pan ze mną nie igra, bo mi się jaja przekręcają. Co pan mi tu pierdoli za uszami? Do jutra widzę na moim biurku raport dotyczący przygotowań Millall do sezonu. A teraz żegnam, mam ważną konferencję za kwadrans i muszę się do niej przygotować. Tam są drzwi.

- Zajebiście - pożegnałem Amblera polskim pozdrowieniem.

Odnośnik do komentarza

Był późny wieczór. Księżyc powoli wychylał się zza chmur oświetlając już i tak rozświetlony neonami Londyn. Niebo było bezchmurne. Nie pachniało wilgocią, ale w powietrzu unosił się nieprzyjemny smród rzeki. Małe fale chlupotały uderzając raz po raz w betonowe brzegi. Oparłem się na łokciach i wychyliłem z wiaduktu. Samochody gnały przed siebie nie zważając na ograniczenia, pasy i czerwone światła. Wiał wiatr. Na tyle lekki, bym mógł w spokoju rozkoszować się widokiem zasypiającej aglomeracji i na tyle mocny, by mnie skryć pod czarnym, eleganckim beretem. Zadrżał telefon. Wyciągnąłem Samsunga z kieszeni kocowego płaszcza. To był sms od Kazulova. " Jutro, 8 rano, lotnisko, czekaj przy parkometrze numer szesnaście ".

- Co on u licha znów wymyślił? - powiedziałem sam do siebie chowając komórkę w skórzany futerał.

- Kolego, poczęstuj papierosem - poprosił jeden z przechodniów.

Wyjąłem paczkę, wysunąłem jednego i podałem nieznajomemu.

- Dzięki. Niech Ci Bóg w dzieciach wynagrodzi.

- Gorzej już być nie może - zaśmiałem się żegnając mężczyznę.

Schodząc po schodach zachciało mi się pić. Udałem się więc do najbliższego baru, który był jeszcze otwarty. Stanąłem przy szybie, przeliczyłem drobne monety i wszedłem do środka. Drzwi zaskrzypiały tak żałośnie, że ludzie siedzący przy barze odwrócili się w moją stronę wyraźnie zaciekawieni.

- Jedno piwo proszę - położyłem monety na blacie i odwróciłem się w stronę parkietu. Wszyscy wyglądali, jak by zobaczyli ducha.

- Z sokiem? - spytał szczupły barman stawiając pusty kufel na blacie lady.

- Nie, bez udziwnień - zastopowałem otwartą dłonią kolejne pytania.

Usiadłem spokojnie w kącie sali, pod neonem " Kto nie płaci, ten nie pije ". Po chwili do środka weszło dwóch mężczyzn. Pierwszy, w skórzanej kurtce i czarnej, wełnianej czapce na głowie wyglądem przypominał Jaya Cutlera. Drugi, węższy w barkach, trzymał w prawej ręce futerał na skrzypce. Zatrzymali się przy barze. Kiedy ten pierwszy spojrzał w stronę młodych ludzi pijących piwo, Ci spiesznie wstali z miejsca i opuścili lokal. Podobnie było z trzema dziewczynami palącymi papierosy przy wejściu do toalety. Po chwili zostałem sam, w ciemnym kącie sali.

- Nie mam dzisiaj pieniędzy, ale obiecuję, że do jutra coś uzbieram i wpłacę - tłumaczył się barman polerując szklankę.

- Słuchaj no, gogusiu - barczysty facet chwycił chłopaka za gardło i do połowy wyciągnął go zza lady - jutro, to będzie futro. Kumasz? Otwieraj kasę i wyskakuj z waluty.

- Jeśli Ci życie miłe - dodał drugi zrzucając szklankę na podłogę.

- Tak, już się robi, oczywiście, już otwieram.

- A wiesz, kiedyś też pracowałem w takim barze - mężczyzna w skórzanej kurtce chwycił butelkę z wódką i upuścił ją na podłogę. Wódka rozlała się po posadzce - i nigdy, ale to nigdy nie mogłem uzbierać sobie na skórzaną kurtkę - tym razem butelka Johny Walkera podzieliła los poprzedniej.

Spocony barman otwierał szuflady, szafki, kasę fiskalną, znów szafki.

- I wtedy postanowiłem, że nigdy - Tequilla zderzyła się ze ścianą - przenigdy więcej - tym razem cztery pokale o mało co nie uszkodziły twarzy barmana - nie będę pracował dla kogoś.

- Mam tylko tyle Butch - chłopak wręczył im plik pieniędzy.

- Powiedz tatusiowi, że jutro przyjedziemy po resztę. Jak się chce prowadzić biznes w naszym mieście, to trzeba coś miastu za niego zapłacić, no nie?

- Tak, masz rację Butch, my płacimy regularnie.

- Widzę właśnie gogusiu. A teraz słuchaj - kompan wyjął pistolet i przeładował go - od jutra stawka będzie liczona podwójnie. Rozumiesz? P o d w ó j n i e.

- Rozumiem, doskonale rozumiem. Przekażę ojcu i od jutra będziemy Ci płacić dwa razy tyle.

- Żebyś nie zapomniał - Butch chwycił barmana za rękę, rąbnął jego dłonią o stół.

- Nie, błagam. Będę pamiętał, obiecuję!

Butch wyjął z kieszeni kombinerki, spojrzał lodowatym wzrokiem w oczy przerażonego chłopca i powiedział :

- Wybierz.

- Ale ja naprawdę będę o tym pamiętał Butch! Naprawdę, błagam, nie. BŁAGAM NIEE!

Butch złapał w kombinerki środkowy palec chłopaka, zgiął go w dół, tak, że kość wystrzeliła w powietrze, po czym przekręcił kombinerki dookoła osi, szarpnął z całej siły i kawałek mięsa, kości i paznokcia znalazł się w jego dłoni.

Barman darł się jak zarzynana świnia tarzając się po ziemi.

- No, to do jutra gogusiu - na pożegnanie odchrząknął jeszcze i splunął na włosy barmana zieloną flegmą zmieszaną z glutami.

Kiedy wyszli, dokończyłem piwo, odpaliłem metalową zapalniczką kolejnego papierosa i podszedłem do lady. Kałuża krwi dookoła palca z daleka wyglądała jak plama oleju. Położyłem napiwek na stole, zmrużyłem oczy zaciągając się dymem, spojrzałem na chłopaka, który płakał zwijając się w kulkę, po czym powiedziałem :

- Zadzwonić po karetkę, czy dasz sobie radę?

Odnośnik do komentarza

Nie lubiłem poranków. Zazwyczaj spóźniałem się na umówione spotkania właśnie z samego rana. W późniejszych godzinach było to niedopuszczalne, tym bardziej, że prowadziłem dość pedantyczny tryb życia. Na kantach w spodniach można było kroić chleb. Biel moich koszul zawstydzała nawet ludzi po zabiegu wybielania zębów. Pachniałem o każdej porze dnia innymi perfumami, zawsze markowymi, zawsze drogimi.

Byłem spóźniony. Zarzuciłem na siebie sweter w paski, jedwabne spodnie i kremowe lakierki, chwyciłem w dłonie portfel, kluczyki i komórkę i wybiegłem do samochodu. Na dworze temperatura spała w najlepsze działając na mnie lepiej niż poranna kawa. Jeszcze tylko rozgrzanie świec, chwila na odłożenie gadżetów na swoje miejsce, i czarny Rover 75 mknął jak oszalały główną ulicą Londynu wprost na lotnisko. Tak, Rover 75 to był jeden z moich punktów uposażenia. Dostałem skromne mieszkanie i tandetny obraz brytyjskiej arystokracji skrojony na miarę plebejskich portfeli.

Przy parkometrze numer szesnaście nie było nikogo. Zresztą, o tej godzinie nie było nikogo przed żadnym parkometrem, chociaż wrota wejściowe otwierały się i zamykały, wypluwając na beton coraz to nowe twarze. Zapaliłem papierosa. Na zegarku wskazówki pokazywały ósmą siedem. Zgasiłem samochód i zacząłem szukać w kieszeni jakichś monet, kiedy ktoś rąbnął mnie z pięści w biceps. Odskoczyłem wkurwiony spoglądając na mojego oprawcę.

- Tak, wiem, mi też się nie podoba, że musiałem tutaj przylecieć. Anatolij, a Ty jesteś Paweł, prawda?

- Ana .. An ... jesteś mężem Atarovej?

Mężczyzna przytaknął otwierając tylne drzwi.

- No, miałem ciężki lot - uderzył dłonią o dłoń - może zawieziesz mnie gdzieś, gdzie mogę się zdrzemnąć choć na chwilę?

- Ciężki lot? Człowieku, a ile Ty leciałeś? Dwie godziny?

- Mam chorobę lokomocyjną. Chcesz worki na pamiątkę?

- Ech, wsiadaj. Tylko wytrzep buty. Sprzątałem.

Powrót do mieszkania był szalenie długi i nudny. Zatrzymywałem się na wszystkich światłach, pasach, skrzyżowaniach, ba, przepuszczałem nawet idących nieprzepisowo ludzi, za co w podziękowaniu dostawałem lekki ukłon. Anatolij milczał. Siedział wyprostowany i spięty, jak by mu ktoś kij od szczotki wsadził w dupsko.

- Widziałeś? - parsknąłem wskazując palcem na dwie, szuplutkie blondynki czekające na autobus.

- Jesteś zakochany? - odpowiedział pytaniem na pytanie.

- Nie, a ... dlaczego pytasz?

- Gdybyś był, nie zwracałbyś uwagi na takie małolaty. Ja mam żonę, kocham ją i jestem jej wierny do grobowej deski.

Naiwność niektórych ludzi bardzo często idzie w parze z głupotą. Atarova była i jest największym trzepakiem w całym departamencie i Anatolij albo o tym wie i to ukrywa, albo po prostu z całej siły nie chce tego zauważyć.

- Piękne słowa przyjacielu, zaiste, piękne - odparłem skręcając na domowy parking.

Po wejściu do mieszkania chłopak rzucił walizki na kanapę, ściągnął buty i spytał:

- Mogę iść wziąć prysznic?

Spojrzałem na zegarek. Za pół godziny rozpoczynał się pierwszy trening, a akurat w sprawach służbowych ceniłem sobie punktualność.

- Idź, ale zaraz schodzimy na dół.

- Się wie - zasalutował jak harcerz i zniknął za drzwiami.

Chwyciłem za telefon, wybrałem numer do Moksyw i czekałem. Po chwili w słuchawce odezwał się Kazulov:

- Jesteś zaskoczony? - spytał na starcie.

- Wcale. Raczej rozczarowany.

- Czym?

- Myślałem, że przyjedzie tutaj ... a zresztą, sam nie wiem co myślałem.

- Atarova? Nie zapominaj, że jesteś w Londynie, by wypełnić misję, a nie płodzić bękarty!

- I kto to mówi. Po co mi on?

- Chciałeś to masz. Spełniłem Twoje wszystkie życzenia i liczę, że pozostaniesz wobec mnie lojalny.

- Lojalny? Wobec Ciebie, czy wobec departamentu?

- Wobec wszystkich. Wowczuk pokłada w Tobie ogromne nadzieje.

- Szkoda, że nie pokładał ich we mnie, kiedy byłem na miejscu.

- Paweł - Kazulov wziął głęboki oddech - nie wszystko jest takie proste ...

- ... mówisz? - rozłączyłem się rzucając telefonem w ścianę.

Odnośnik do komentarza

Inauguracja sezonu w Ligue One wypadła nad wyraz pomyślnie. Media rozlewały się w domysłach, jakobym stracił posadę po kilku meczach, bo ratowanie tonącej łodzi Millwall jest karkołomnym zadaniem. Znawcy futbolu twierdzili, że jestem za dobry na podrzędną drużynę, Ci mniej rozgarnięci mawiali, że zginę w gąszczu przeciętności. A ja mimo wszystko wyszedłem na Priesfield rozpromieniony uśmiechem.

Evans

Barron - Whitbread - Robinson - Dunne

Florea - Spiller - Danch - Hackett

Kandol - Pericard

Spotkanie z Gillingham rozpoczęliśmy bardzo ostrożnie. Piłka wędrowała powoli, jak po sznurku, a moi podopieczni rozgrywali ją ze stoickim spokojem. W 17 minucie fatalny błąd popełnił Rumun Florea. Napastnik gospodarzy - Oli - uderzył futbolówkę prostym podbiciem, a ta odbijając się od naszego pomocnika wpadła do siatki bezradnego Evansa. Na przerwę schodziliśmy z takim wynikiem. Po drugim gwizdku Keitha Hilla ruszyliśmy do ofensywy. Forsowanie bramki gospodarzy rozpoczął Tresor Kandol wyrównując wynik spotkania uderzeniem z główki. Siedem minut później Danny Spiller zdobył dla nas drugiego i jak się później okazało, ostatniego gola. Dzięki temu trafieniu zdobyliśmy pierwsze trzy punkty.

Gillingham FC 1:2 Millwall

 

 

Kilka dni później stanęliśmy w szranki z czarnym koniem II Ligi Angielskiej, drużyną Crystal Palace. Na The Den w Londynie zasiadło aż 16900 kibiców, przez co ciśnienie i presja rozsadzały mi czaszkę. W imię zasad polskiej myśli szkoleniowej - zwycięskiego składu się nie zmienia - do gry desygnowałem taką samą jedenastkę, co w meczu z Gillingham.

Zagraliśmy bardzo dobre spotkanie, wprawiając w zachwyt nawet największych malkontentów. Przygotowanie do sezonu było bardzo udane, pomimo fatalnych wyników w meczach kontrolnych.

Ponownie jako pierwsi straciliśmy pierwszą bramkę. Bo kardynalnym błędzie obrony w sytuacji sam na sam z Evansem Neil Danns umieścił piłkę w siatce. W 32 minucie do wyrównania doprowadził ściągnięty niedawno z Zabrza Adam Danch. Byłem tym trafieniem oczarowany. Piłka poszybowała kilkanaście metrów po miękkim podbiciu i wpadła za kołnierz Turnera. Drugie trafienie dla Millwall zaliczył Pericard już pod sam koniec spotkania. Tym samym awansowaliśmy do drugiej rundy.

Millwall 2:1 Crystal Palace

 

 

Trzy dni po zwycięstwie z wyżej notowanym rywalem na własnym boisku podejmowaliśmy drużynę Hartlepool United. Po ostatnich zwycięstwach byliśmy murowanym faworytem tej potyczki, a ja nie zamierzałem zbijać z tropu bukmacherów.

Tym razem to my zdobyliśmy pierwszą bramkę. Pan Nigel Miller pokazał na środek boiska po trafieniu Pericarda, który wysunął się na prowadzenie w klasyfikacji strzelców Coca Cola League One. W 24 minucie prowadziliśmy już 2:0, a to za sprawą Tresora Kandola. Rewelacyjny duet napastników działał jak dobrze naoliwiona maszyna. Szkoda, że byli to piłkarze wypożyczeni. Jeszcze przed końcem pierwszej połowy kontaktowe trafienie zaliczył Ryan Lowe. W drugiej połowie cofnąłem bocznych skrzydłowych do środka boiska, nakazując im włączenie się do defensywy. Jak się później okazało był to strzał w dziesiątkę. Stopowaliśmy ataki gości raz po raz kąsając bramkę Budtza. I kiedy już myślałem, że zdobędziemy kolejne trzy oczka, z niewyjaśnionych przyczyn w polu karnym padł Ritchie Humphreys, a pan Miller bez skrupułów wskazał na wapno. Sam poszkodowany stanął naprzeciw Evansa, ale presja jaka na nim ciążyła posłała futbolówkę Panu Bogu w okno.

 

Millwall 2:1 Hartlepool United

Odnośnik do komentarza

- Dobre mają tu piwo - rzekł Anatolij ocierając wilgotne usta rękawem koszuli. Na talerzu parował właśnie krwisty stek, a w mojej filiżance stygła zbożowa kawa.

- Wiesz kolego, przysłał Cię tu Michaił, byś mi pomógł w pewnej, ściśle tajnej miski.

- Poczekaj poczekaj - Anatolij przełknął wielki kęs mięcha i odłożył widelec na krawędź talerza - jaki Michaił? O czym Ty mówisz? Moja żona powiedziała, że mam tutaj pracować jako trener od przygotowania fizycznego.

- No tak, to też - w kieszeni zaszeleściła mi paczka papierosów.

- Też? - Anatolij wybałuszył gały spoglądając na mnie wzrokiem gwałconej dziewczyny.

- Jesteś instruktorem fitness. I w gruncie rzeczy docelowo po to Cię tutaj ściągnąłem. Ale jesteś też mężem jednej z najbardziej wpływowych kobiet w całej Moskwie, a co za tym idzie ...

- Jestem jakąś pieprzoną przynętą, tak? To o to w tym wszystkim chodzi? Jakieś polityczne gierki?

- Nie krzycz, nie jesteś u siebie w domu - zacisnąłem zęby gniotąc rękaw koszuli kompana.

- Atarova przylatuje do Londynu w przyszłym tygodniu. Zobaczymy co z tego wyniknie - odparł zadzierając nos do góry.

- W przyszłym tygodniu? Nic mi o tym nie wiadomo.

- Tobie może i nie. Ale ja bez mojej małżonki nigdzie się nie ruszam.

- Aha - nabiłem sobie ostatni kęs mięcha na nóż i zeżarłem go.

Musiałem znaleźć mu jakiś dom. Wspólne mieszkanie dwóch mężczyzn w dzisiejszych czasach jest najczęściej kojarzone z pedałowaniem, a nie mogłem sobie przecież pozwolić na pedałowanie w mediach. Po konsultacji z asystentem wspólnie doszliśmy do wniosku, że przez najbliższy tydzień Anatolij będzie mieszkał w hotelu " Bling ". Hotel ten znany jest głównie z dość częstych wizyt tuz muzyki pop i gwiazd hollywoodzkiej estrady. Anatolij pasował do tego towarzystwa co prawda jak krowi placek do salonów, ale nie zamierzałem na to zwracać uwagi. Po zadokowaniu męża Atarovej w pokoju numer 88 postanowiłem odetchnąć świeżym powietrzem. Wszędobylski smród spalin, spoconych ludzi, harmider, hałas, zgiełk, wszystko to potęgowało we mnie wkurwienie z dnia na dzień coraz bardziej. Tym samym, po każdej zakończonej sesji treningowej udawałem się na obrzeża miasta, by pooddychać świeżym powietrzem, przejść się alejami parku, popatrzeć na kwitnące krzewy, posłuchać świergoczących ptaków.

- Witaj szefie. Możesz mi wytłumaczyć dlaczego Atarova przylatuje do Londynu? - spytałem przez telefon.

- Nie mam na to wpływu. Ona chyba czuje pismo nosem i nie chce dopuścić do rozpadu własnego małżeństwa.

- Jasna cholera, przyleciałem tu walczyć z Borysem i jego ludźmi, a nie bawić się w swatkę.

- Wiem o tym, ale nie mogę ci pomóc. Jestem za krótki.

- Chyba za głupi - rozłączyłem się ciskając telefonem o trawnik.

Wracając do domu zahaczyłem jeszcze o centrum handlowe. Przechadzając się po sklepach z ciuchami trafiłem na Buctha i jego kompanów.

- Kogo witam, kogo goszczę - Butch podał mi prawicę - dla mnie to zaszczyt. Prawda chłopaki?

- My się skądś znamy? - spytałem udając głupka.

- A, przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Butch. To taki skrót od Butchera - zarechotał, po czym odchrząknął flegmę i splunął na szybę sklepową.

- I ? - wzruszyłem ramionami.

- Nie słyszałeś o nas? Jesteśmy Ridersami.

- A ... coś mi się obiło o uszy.

- Porządny z ciebie gość Paweł - poklepał mnie po plecach - bardzo mi się podobał styl, w jakim posłaliśmy do piachu Crystal Palace.

- Dzięki. Ale to zasługa całej drużyny.

- Nie pierdol mi tu, bo mi się jaja przekręcają - syknął łapiąc mnie obiema rękoma za ramiona - jesteś klawy gość. I mam nadzieję, że nie poprzestaniesz na jednym zwycięstwie. Tak się składa, że mamy chrapkę na awans. Te pedały z Newcastle już na nas czekają.

- Przepraszam, spieszę się - próbowałem wyrwać się z żelaznego uścisku, ale Butch szarpnął mną uderzając lekko łokciem o mój korpus.

- O, a cóż to? - wsadził mi rękę w marynarkę - nasz trener nosi klamkę? Po co ci klamka? W naszej dzielnicy nic ci nie grozi. Jesteś z Millwall! - krzyknął waląc się pięścią w pierś.

- Strzyżonego Pan Bóg Strzyże - odpowiedziałem - a teraz wybaczcie, spieszę się.

- Jak byś czegoś potrzebował, zabawy, towaru, dziewczynek, to daj mi znać. Jesteśmy z chłopakami na każdym popołudniowym treningu. Tylko nie zapomnij.

- Dobrze, będę pamiętał.

Odchodząc miałem to dziwne uczucie, które zawsze mnie nachodzi, kiedy kłopoty kładą swe łapy na moich ramionach.

Odnośnik do komentarza

Kilka zbłąkanych nut wirowało nad głową pikując co chwila w centrum bębenków. Przetarłem szmatką lufę mojej spluwy i schowałem ją w kaburę. Zatrzask wydał metaliczny dźwięk. Spojrzałem w lustro. Na poplamionej pastą do zębów powierzchni malował się obraz wkraczającego w dojrzały wiek mężczyzny. Uniosłem prawą brew, strzeliłem z palców i okręciłem się na pięcie wychodząc z łazienki.

Na dworze było mokro. Przed chwilą padał deszcz i kałuże przy krawężnikach zacierały już ręce oczekując na suche nogawki. Rover stał naprzeciwko, przy sklepie spożywczym - tym samym, w którym robiłem co dzień zakupy. Nie lubiłem centr handlowych. Kojarzyły mi się zawsze z wydawaniem pieniędzy na niepotrzebne graty, które najczęściej i tak kończą zapomniane w szafie, w kartonach, na śmietniku. W zieleniaku wszystko było świeże, umyte, pachnące i w przystępnej cenie.

Miny przechodniów przypominały nieco miny przedszkolaków, którzy właśnie nasrali w majtki i zastanawiają się jak o tym powiedzieć pani.

 

Był wieczór. Londyn powoli zasypiał przykryty pierzyną spokoju. W blokowiskach światła gasły jak ludzkie życia, bez pożegnania, bez chwili na przemyślenia. Brakowało jeszcze kwadransa do zamknięcia sklepu, więc czym prędzej ruszyłem w jego stronę. W oddali parku słychać było szczekanie psa, na parkingu ktoś piłował auto.

W środku panowała cisza. Właścicielka sklepu patrzyła na mnie z taką miną, jak by zobaczyła ducha. Uśmiechnąłem się do niej, po czym chwyciłem worek by naładować do środka kilka jabłek. Nagle ktoś mnie rąbnął w głowę czymś twardym i zimnym. Upadłem na ziemię zrzucając dwie skrzynki owoców na siebie. Kiedy spojrzałem w górę zobaczyłem jakąś zakapturzoną postać, która mierzyła mnie spojrzeniem lufy. Nie widziałem twarzy. Światło w sklepie było tak słabe, że trudno było dojrzeć rzeczywisty kolor poszczególnych owoców.

- Jeszcze jeden do odstrzału - szepnął ktoś stojący za mną. Nim się zdążyłem odwrócić usłyszałem huk. Pocisk zagłębił się w moim ciele, a ja wyplułem na drewniany parkiet kilka kropel krwi.

- Zostawcie go, bydlaki! - krzyczała sklepowa. Spojrzałem na jej twarz. W jej oczach był strach i przerażenie. Jej wargi były białe, oczy przekrwione, a nierównomierny oddech zwiastował nadejście zawału. Trwało to chyba kilka sekund, ale dla mnie była to wieczność.

- Trzeba ją uciszyć, bo zaraz zbiegnie się tu całe osiedle - ten sam głos dobiegający zza pleców wydał wyrok śmierci. Po tym usłyszałem już tylko dwa stłumione strzały i huk zwalającego się na ziemię ciała.

- Zastrzeliłeś kobietę za kilkadziesiąt funtów? - zakapturzony napastnik był podirytowany.

- Grosz do grosza, a życie kosztuje. Jeszcze by nas rozpoznała.

- Co się z tobą dzieje człowieku. No już, bierz kasę i spadamy zanim ktoś tu przyjdzie!

W tym momencie drzwi do sklepu otwarły się na zewnątrz i do środka weszła staruszka opatulona chustką. Kula w prawym płucu piekła jak cholera, ale mimo to zaciskałem zęby udając omdlałego.

- Pięknie k***a, kolejna?

Odpowiedzią był świst wystrzeliwanego pocisku. Poczułem, jak staruszka zwala się na moje nogi charcząc jak astmatyk.

- Nie, tego już za wiele. Ja spadam. Tego nie było w planach.

- Milcz gówniarzu i łap kasę. Pospiesz się, bo ktoś tu znowu idzie, a ja mam tylko dwa pociski w magazynku.

- Tak, będę wieczorem w firmie, porozmawiamy o tym projekcie przy herbacie. Będzie mi bardzo miło znów Cię zobaczyć Eryku. A teraz wybacz, muszę zrobić zakupy dla mojej mamy ... Tak, tylko jej zaniosę i od razu do ciebie jadę ... muszę kończyć, pa - miękki, delikatny kobiecy głos dobiegający zza drzwi zbliżał się z każdym krokiem coraz bardziej. Wsadziłem rękę pod marynarkę, po cichu, tak, by nikt nie widział i odpiąłem metalowy zatrzask. Kciuk spoczął na spuście, a palec wskazujący uniósł lufę w górę. Wyjąłem spluwę delikatnie, wstrzymując przy tym oddech.

- No nie, jej chyba nie zastrzelisz? Nie rób tego - powiedział podniesionym głosem jeden z oprawców.

Kiedy drzwi otwarły się na oścież jednym szarpnięciem wycelowałem pistolet w napastnika i bez namysłu pociągnąłem za spust. I to trzy razy. Pierwsza kula trafiła w łopatkę, przez co pistolet z tłumikiem upadł na ziemię. Druga trafiła w kręgosłup, a trzecia w głowę. Mózg złodzieja rozprysł się na ladzie, ścianie i twarzy dziewczyny, która stanęła jak słup soli patrząc na całą akcję.

- O ja pierdolę, o ja pierdolę - lamentował zakapturzony chłopak usiłując schować się za ladą.

Obolały uniosłem się na dłoniach, podciągnąłem na parapecie i spojrzałem na staruszkę, która telepała się jak galareta wypluwając z pękniętej szyi ostatnie gluty z krwi.

- Nie zabijaj mnie, błagam, nie zabijaj. On mnie do tego zmusił, on mnie zmusił - krzyczał chłopak kuląc się pod ladą.

Spojrzałem na blondynkę, która upuściła na podłogę skórzaną torebkę. Stała rozdziawiając usta, blada, przerażona. Kiedy ruszyłem w jej stronę osunęła się na ziemię. W ostatniej chwili złapałem jej bezwładne ciało. Ukląkłem trzymając ją w rękach. Drżała. Jej serduszko biło sto razy szybciej, niż serce przeciętnego człowieka. Patrzyła na mnie przerażona, a jej powieki powoli osuwały się w dół.

- Czy pani mnie słyszy? Halo.

- Słyszę ...

I ja też słyszałem ... syreny policji, karetki pogotowia i straży pożarnej. A za ladą lamentował chłopak.

Odnośnik do komentarza

- No dobrze panie Loko, a teraz pan powie nam wszystkim - kim pan u licha jest ? - starszy, brodaty policjant, ubrany w zielonkawą marynarkę, brązowe spodnie i dziwacznie potargane laczki oparł się na łokciach zbliżając swój oddech do moich oczu. Czułem woń sera topionego, szczypiorku i czerstwego chleba.

- Już mówiłem. Jestem trenerem piłki nożnej. Zresztą, sprawdzaliście mnie w swojej bazie danych, prawda?

- Słuchaj no - spojrzał w stronę weneckiego lustra - Polaczku, już ja cię nauczę odpowiadać na pytania.

- Panie Yorke, nie mam nic do ukrycia. Znalazłem się po prostu w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie. To wszystko - wzruszyłem zrezygnowany ramionami sięgając po biały, plastikowy kubek z niegazowaną wodą.

Yorke poczerwieniał ze złości, wstał z miejsca i zaczął spacerować po sali z założonymi rękoma. Woda smakowała okropnie. Czułem w niej smród chloru a i kubek pozostawiał wiele do życzenia w kwestii nowości i estetyki.

- A strzelać, rozumiem, nauczyłeś się w lunaparku ?

- Byłem w wojsku. Nie wiem jak na Wyspach Brytyjskich, ale w mojej ojczyźnie każdy, kto oczywiście był w wojsku, potrafi strzelać.

Po tych słowach drzwi od sali przesłuchać zostały uchylone a do środka wszedł jakiś młody chłopak w garniturze :

- Panie york, proszę na słówko.

Zostałem sam. Jakie to parszywe uczucie siedzieć przy weneckim lustrze ze świadomością, że za pancerną szybą spogląda na mnie garstka specjalistów, którzy za wszelką cenę chcą dostrzec w mojej mimice twarzy choć odrobinę ironii i kłamstwa. Żarówka w lampce zawieszonej nad moją głową co chwila traciła prąd bzycząc i brzęcząc jak osa, która wpadła do żyrandolu i która smaży się w nim jak frytka.

- Panie Loko - Yorke wszedł do sali i podszedł do mnie - jest pan wolny. Bardzo pana przepraszam za niemiłe traktowanie i liczę, że nie będzie pan składał na nas skargi. Proszę zrozumieć, wykonujemy tylko swoje obowiązki, a praca policjanta wcale nie jest lekkim zawodem.

- Bardzo panu dziękuję za tak miłe słowa - potrząsłem prawicą Yorke'a i wyszedłem z sali. Na korytarzu nie było nikogo, prócz sprzątaczki szorującej podłogę mopem. Wrzuciłem monetę do automatu z kawą, nalałem sobie espresso do ( o dziwo ) czystego kubka i udałem się w stronę wyjścia. Przy głównych drzwiach czekała na mnie ... Atarova w towarzystwie Wowczuka.

- Jakie to miłe - przywitałem ich uściskiem dłoni i całusem w powietrze ocierając się policzkiem o policzek.

- Wpakowałeś się w niezłe szambo Pawle - Wowczuk objął mnie ramieniem. Wychodząc z posterunku Atarova rozłożyła nad nami ogromny, czarny parasol. Na podjeździe stał już rozgrzany do czerwoności, czarny Jaguar XJ. Kiedy zająłem wygodnie pozycję na tylnej kanapie, z Atarovą po swojej lewicy, kierowca wrzucił jedynkę i ruszyliśmy przed siebie przy dźwiękach kilkuset kucy.

- Możesz nam powiedzieć, jak wygląda sytuacja z Jancewem? Kazulov oczekuje szczegółowego raportu z przebiegu twojej misji - Wowczuk jechał na przednim fotelu odwrócony w moją stronę.

- Widziałem go dopiero raz, w towarzystwie swojego goryla. Najprawdopodobniej mają swoich ludzi w ministerstwie spraw wewnętrznych, bo załatwiali jakieś interesy właśnie na komisariacie.

- To by tłumaczyło bezkarność jego żołnierzy w promieniu kilku kilometrów od Londynu - wtrąciła Atarova.

- A Borys? Wiesz już gdzie go szukać? Bo przecież tak naprawdę nie o Jancewa nam chodzi.

- Niestety, nie doszedłem jeszcze do tego. Ale coś mi mówi, że jestem na dobrym tropie.

- To znaczy?

- Poznałem ostatnio niejakiego Buctha, herszta pseudokibiców naszej drużyny. Z relacji przypadkowych ludzi wynika jasno, że ten chłopak należy do jakiejś zorganizowanej grupy przestępczej. A biorąc pod uwagę bezwzględność w działaniach Borysa, można pokusić się o stwierdzenie, że ten chłopak dowodzi jednej z bojówek Rosjanina. Mało tego. Kilka dni temu widziałem zdemolowane ciało młodego chłopaka, kibica Chelsea Londyn, który został w bestialski sposób zamordowany.

- Co masz na myśli mówiąc - w bestialski? - spytał Wowczuk.

- Porąbali chłopaka na kawałki, pocięli jak prosie, pogruchotali mu wszystkie kości i zostawili jak śmiecia w pobliskich krzakach. To chyba mówi samo za siebie. A jaka była reakcja gapiów? Nikt nie chciał zeznawać, nikt nie chciał rozmawiać o tym zajściu. Ale każdy mruczał pod nosem, że to z całą pewnością sprawka Butchera i jego ekipy.

- Rozumiem więc, że chcesz w jakiś sposób wniknąć w struktury gangu?

- Kropla drąży skałę szefie.

- Dobrze. Niech i tak będzie. Tylko nie zagalopuj się aby za bardzo. Nie zapominaj, że docelowo zostałeś wysłany do Londynu, by być trenerem piłki nożnej. I lepiej, żeby tak pozostało. Media nie śpią, a pismaki tylko czekają na jakieś potknięcie z twojej strony i skrzętnie to wykorzystają. Wierz mi, nie raz się o tym przekonałem. A jak Anatolij?

Po tych słowach Atarova spojrzała na mnie zaciekawiona uśmiechając się zalotnie.

- Mieszka w hotelu, przychodzi na każdy trening, pomaga mi i całej drużynie. Nie powiem, żebym był z niego niezadowolony, ale też nie będę ukrywał, że jest dość upierdliwym kompanem.

- Mówiłam wam, ze to nie jest dobry pomysł, wysyłać mojego męża do Londynu. Mówiłam? Uparliście się, to teraz macie - dziewczyna założyła nerwowo rękę na rękę i parskając odwróciła głowę w stronę szyby.

- Tu nie ma co strzelać fochów moja droga - uśmiechnąłem się do niej wbijając delikatnie palec wskazujący pod jej żebra.

- Fochów? Mój drogi, chyba wiesz co to znaczy słowo foch?

- Och, tak, zapomniałem przecież. Wiem wiem - klepnąłem ją delikatnie po udzie - widziałem przecież niejedno.

- Do rzeczy Loko, bo nie mam dużo czasu. Mój pilot czeka na nas na lotnisku. Wracaj do pracy. Gdybyś czegoś potrzebował, dzwoń o każdej porze dnia i nocy. Ja i Kazulov jesteśmy do twojej dyspozycji. Atarova dołączy do was w przyszłym miesiącu.

Kiedy zatrzymaliśmy się pod moim mieszkaniem podziękowałem Wowczukowi za pomoc, otworzyłem drzwi i ...

- Tylko nie zapomnij - dziewczyna chwyciła mnie za krocze i ścisnęła mocno.

- Yyy tak ... yyy - bolało jak cholera.

Odnośnik do komentarza

Na stole leżało prosię. Obok, na talerzu można było znaleźć wszelkiej maści słodkie owoce, surówki, parujące stosy kiełbas i dzbany win. Na grillu skwierczało mięso z indyka i kuropatwy. Metalowe półmiski trzymały w ryzach steki z łosia, topione w sosie pikantnym. Dla bardziej wybrednych szef kuchni przygotował kawior, anchois i frutti di mare. Na szwedzkim stole parowało pielmieni w różowym szampanie, półmisek wędlin i serów, marynowane oliwki i prowansalska wołowina. Wszystko wyglądało niezwykle smakowicie, a zapach każdego dania posuwał kubki smakowe w każdej pozycji.

Na sali nie było nikogo z zarządu. Można było tu spotkać natomiast kilka sławnych osób ze świata sportu, polityki i biznesu. Przeważali Brytyjczycy, ale i Azjaci, Afroamerykanie oraz Latynosi siedzieli przy stołach delektując się wybornym jadłem. Po mojej prawicy Coli West pałaszował właśnie pierś z kurczaka. Po lewej stronie Anatolij smakował czerwonego wina, przesuwając wzrokiem po co ładniejszych damach. A ja zastanawiałem się, jak by tu sprytnie wstać od stołu i wyjść na zewnątrz, dokarmić raka miętusem.

- Nie sądziłem - Anatolij przełknął kęs piklowanej wołowiny - że Millwall stać na taką imprezę.

- Rychło w czas. Od kiedy jesteś trenerem? Od kilku tygodni przecież - wtórował West chwytając w dłoń lampkę szampana.

- Mimo wszystko, cieszę się i jest mi bardzo miło, że jestem u was, że ...

- Uwaga! - West wstał z miejsca i uniósł w górę szkło wypełnione szampanem - chciałbym wznieść toast. Za Pawła, trenera, który podniósł nasz klub, którego polityka finansowa pozwoliła na zatrudnienie kilku znakomitych piłkarzy, za to, by kolejne trzy punkty wpadały na jego konto z taką samą łatwością, z jaką udaje się nam strzelać bramki. Za naszego trenera!

- Za trenera!! - powtórzyli zgromadzeni bijąc mi brawo. Czułem się nieswojo, a mimo to byłem z siebie dumny. Co prawda nigdy nie prowadziłem żadnej drużyny, a już mówienie o polityce finansowej było przegięciem na całej linii, tym niemniej jednak nie zamierzałem ukrywać swojego zadowolenia. Wstałem czerwony jak burak, po trosze od wstydu, po trosze od kilku kielichów czerwonego wina i ukłoniłem się wszystkim dziękując za uznanie.

Za prosiakiem, naprzeciwko Westa stały dwie, dobrze wyposażone przez naturę dziewczyny. Pierwsza, ubrana w zwiewną, czarną tuniczkę, wyglądem przypominała nieco Krystal Steal. Druga, szczuplejsza, o skórze ziemistej, szczerzyła do nas białe zęby, oblizując koniuszkiem języka górną wargę.

- Muszę wyjść, przepraszam - szturchnąłem Westa odsuwając drewniane krzesło.

- Idę z tobą. Też chcę zapalić - dodał Anatolij ruszając za mną w pogoń.

Usiedliśmy pod hotelowym murem, na drewnianej ławce. Pnącza róż wiły się ostro ponad naszymi głowami, wpuszczając w powietrze delikatną woń romantyzmu. Po chwili jednak czar pałacowych ogrodów prysł, okopcony mentolowym papierosem.

- Już niebawem przyleci moja żona. Cieszę się jak diabli. Wiesz jak to jest czekać na kogoś, budzić się dzień w dzień i liczyć dni do przyjazdu, Paweł? - spytał spoglądając na mnie.

- Kiedyś, kiedy jeszcze mieszkałem w Polsce - wciągnąłem tutkę w płuca mrużąc przy tym oczy - miałem dla kogo wracać do domu. To były czasy mojej młodości. Byłem wtedy świeżo po studiach i pracowałem w firmie zajmującej się eksportem mebli na tereny dawnej Jugosławii i Czechosłowacji.

- Co się więc stało, że ...

- ... że jestem tu, gdzie teraz jestem? Sam nie wiem. Młodość rządzi się swoimi prawami. Raz jesteś szczęśliwy i wydaje ci się, że zdobywasz szczyty, by po chwili zastanawiać się, czy aby nie jesteś na to wszystko jeszcze za młody.

- Za młody? Na stateczność?

- Taaa - splunąłem na ziemię - na stateczność. Wiesz, czasami jednym przychodzi z ogromną łatwością to, co drugim nie uda się nigdy. Miałem dobrą pracę, wyższe wykształcenie, kochającą kobietę. Chciałem założyć rodzinę, planować wspólnie wypady nad Bałtyk, wiesz, po prostu zacząć żyć.

- I co się stało?

- Mają panowie ochotę na piwo? - spytał kelner trzymając na tacy dwa, zimne kufle.

- Wyrósł nam pan jak spod ziemi - uśmiechnąłem się do mężczyzny chwytając w obie dłonie piwo.

- Trzymaj - podałem jeden kompanowi, a sam wypiłem jedną trzecią zawartości jednym duszkiem - no więc, moja towarzyszka nie chciała pracować. Wiesz, jej zależało na tym, by pielęgnować mieszkanie, gotować obiady, wychodzić z psem na spacer i czekać na mnie każdego dnia.

- Piękne - wzruszył się Anatolij odstawiając kufel na ziemię.

- Może i piękne, ale dla kogoś, kto patrzy na to wszystko z boku. Uwierz, na dłuższą metę jest to cholernie męczące. Wyobraź sobie, że robisz karierę, twój dyrektor cię chwali, jeździsz na szkolenia, rozwijasz się intelektualnie i zawodowo, a twoja kobieta siedzi w domu, jak emerytka i czeka. A kiedy przychodzisz zmęczony pracą i jedyne czego pragniesz to kufel zimnego piwa, dobry film i sen, wtedy ona ma pretensje o to, że jej nie przytulisz, że gdzieś nie wyjdziecie, o to, o tamto.

- No ale sam powiedziałeś, że ...

- Poczekaj. Następnego dnia jest tak samo. Budzisz się, pijesz kawę, a ona jeszcze śpi, wychodzisz na paluszkach, bo kiedy ją obudzisz, denerwuje się, że teraz nie zaśnie do wieczora. Później wydzwania do ciebie po sto razy dziennie, akurat wtedy, kiedy masz coś ważnego do zrobienia. A kiedy nie odbierasz, po powrocie do domu zamiast obiadu dostajesz wodospad gorzkich słów i insynuacji, jakobyś ją zdradzał.

- Przejebana sprawa - zaklął Anatolij gasząc papierosa o marmurowy podest.

- Przejebana kolego, nawet nie wiesz jak bardzo. Owszem, bywały też piękne dni, ale z czasem i te stawały się szalenie monotonne. Ja jestem człowiekiem, który nierzadko dąży do celu po trupach, rozumiesz? Lubię mieć coś zaplanowane, lubię być z przodu tego całego peletonu. A później, kiedy już wiem, że osiągnąłem sukces, wracam do domu, a tam znów to samo, co rok i dwa lata temu. Ta sama kobieta, te same problemy, ta sama zazdrość i ten sam brak zrozumienia. Wiesz, ja uważam po prostu, że każdy powinien robić w życiu coś, z czego będzie dumny, coś, co sprawia mu satysfakcję. Dla jednych jest to praca, dla innych studia. Każdy ma w życiu jakąś misję. A takie bycie, bo się jest, to nie dla mnie. Co z tego, że zapierdalam jak dziki bawół zarabiając na życie, skoro moja kobieta leży tylko w domu i pachnie? Wysysa energię. Wysysa ...

- I powiedziałeś sobie dość?

- Tak. A ona spakowała walizki i wróciła do mamusi. Zostałem sam, jak palec, w wielkim mieście. Ale wiesz co? Wcale mi nie było gorzej. Dopiero wtedy nabrałem wiatru w żagle i dopiero wtedy zrozumiałem, jak bardzo zacieśniłem krąg znajomych, jak bardzo ograniczyłem swoje pole manewru.

- To znaczy?

- To znaczy, że dopiero wówczas zacząłem robić to, na co miałem ochotę. Zacząłem się spełniać w tym wszystkim, rozumiesz? Gdybym z nią został, pewnie po dziś dzień sprzedawałbym meble, albo inne badziewie. Słowem, byłbym zwykłym, szarym człowiekiem żyjącym od pierwszego, do pierwszego.

- Przeeeejeeeeebane. Toksyczny związek.

- A przed momentem przecież twierdziłeś, że piękny - rąbnąłem kompana w plecy zanosząc się śmiechem.

- Kobiety ... kto je zrozumie ...

Odnośnik do komentarza

Marek Saganowski był niewątpliwie gwiazdą drużyny występującej na St. Mary's Stadium. Southampton FC, wielki przegrany poprzedniego sezonu podejmował nas na własnym boisku dwudziestego piątego sierpnia. Arbitrem głównym tego spotkania był pan Steve Tanner, a na trybunach zasiadło niespełna dwadzieścia tysięcy kibiców. Moja taktyka opierała się na krótkich podaniach, bardzo ścisłym kryciu i na pilnowaniu swojego miejsca na boisku. Każdy piłkarz dostał dokładne wytyczne odnośnie gry, każda formacja była pieczołowicie przygotowana do meczu.

 

Evans

Barron-Whitbread-Robinson-Dunne

Florea-Laird-Danch-Hackett

Kandol-Pericard

 

Rozpoczęliśmy od bardzo mocnego uderzenia. W trzeciej minucie Alan Dunne popisał się fenomenalnym uderzeniem z ponad dwudziestu metrów i piłka zatrzepotała w siatce golkipera gospodarzy - Pernecky'ego. Ten wynik utrzymał się do końca pierwszej połowy. W drugiej walka przeniosła się do środka boiska, wyłączając niemal całkowicie z akcji ofensywnych skrzydłowych. Pod koniec spotkania niezawodny Pericard podwyższył na dwa do zera. Futbolówka wtoczyła się pomiędzy nogami bezradnego bramkarza, który został złapany na wykroku. Southampton przeprowadził błyskawiczny kontratak. Nie zdążyliśmy się jeszcze porozstawiać po murawie, a Rudi Skacel cieszył się ze zdobycia swojej pierwszej bramki w tym sezonie. Ostatecznie, po raz kolejny, zwyciężyliśmy strzelając o jedną bramkę więcej.

 

Southampton 1:2 Millwall

 

 

W Carling Cup wylosowaliśmy drużynę Tottenham Hotspur. Kibice traktowali to spotkanie jako lokalne derby, a i ja odczuwałem nieco dreszczyk emocji. Na The Den zasiadło ponad dwadzieścia tysięcy kibiców, co jak na mecz tak przeciętnej drużyny jak Millwall było przecież nie lada wynikiem. Oczywiście przed stadionem stacjonowały kordony policyjnych wozów, a funkcjonariusze tylko czekali na jeden ruch nie w tę stronę, by dopaść kibola i zgwałcić go tonfą.

Skład uległ lekkiej kosmetyce. Na lewym skrzydle wyszedł Durica, zaś kompanem Pericarda w ataku został Rumun Florea.

Przez pierwsze pół godziny toczyliśmy zaciętą walkę kąsając wyżej notowanych przeciwników raz po raz. Mało brakowało, a Florea sprawiłby niemałą sensację, gdyż po jego uderzeniu z efektownych nożyc piłka odbiła się od spojenia.

W 35 minucie jednak wielkim kunsztem popisał się napastnik reprezentacji Anglii - Jermain Defoe. Niedoceniany przez media piłkarz balansem ciała minął Robinsona i sam na sam z bramkarzem technicznym lobem wyprowadził ekipę z White Heart Lane na prowadzenie. W drugiej połowie, zaraz na początku, nasze marzenia o awansie niemal całkowicie pogrzebał Wilson Palacios. Po jego golu morale w Millwall siadły jak kobieta, która miała prawie orgazm, obok mężczyzny, który go już miał. W 86 minucie było już wiadome, że nie mamy czego szukać w Carling Cup. Ponownie Palacios wystąpił w roli głównej i ponownie Evans wyjmując futbolówkę z siatki wykopał ją w trybuny. W 90 minucie honorowe trafienie zaliczył Hackett.

 

Millwall 1:3 Tottenham Hotspur FC

Odnośnik do komentarza
  • 3 tygodnie później...

Operacja „Blizna” nabierała rozpędu. Po zidentyfikowaniu Olega Jancewa nadszedł czas ustalenie miejsca pobytu Borysa i jego szajki. Kazulov przysłał do Londynu pełen asortyment akcesoriów szpiegowskich. W czarnym kufrze zamkniętym na cztery spusty znalazłem między innymi podsłuch zaklęty w długopis, pinezkę i taśmę klejącą, mikroskopijnych rozmiarów kamery, okulary na podczerwień i kilka wybuchowych gadżetów. Nie chciałem, by ktokolwiek nawet przypadkowo trafił na mój mały arsenał, więc ukryłem kufer pod łóżkiem i przykryłem go kocem.

 

Następnego dnia, kiedy słońce jeszcze przeciągało się pomiędzy obłokami, wsiadłem w auto i udałem się na obrzeża miasta. Wytyczne przesłane mi przez centralę wskazywały na opuszczone magazyny, które kiedyś należały do zakładów mleczarskich. Nim dotarłem na miejsce, raz jeszcze upewniłem się, że nikt mnie nie śledzi, zjeżdżając co kilka skrzyżowań z wytyczonej trasy.

 

Było chłodno. Obłoki leniwie rozlewały się na błękicie nieboskłonu. Na gałęziach drzew błyszczały krople deszczu, a rosa moczyła moje pantofle nabłyszczając ich skórę. Stanąłem pomiędzy dwoma pagórkami, tuż obok połamanej jabłoni, która zwisała smutno gubiąc dojrzałe owoce. Przykucnąłem pod jej konarem i wyjąłem lornetkę. W dolinie stały trzy, wielkie, białe budynki. Każdy był okraszony napisem „ Milk Heaven ”, każdy też był obdrapany jak kloszard o poranku.

Przy bramie głównej nie było nikogo. Na parkingu stały trzy samochody osobowe i dwie półciężarówki, a pomiędzy nimi przechadzało się dwóch mężczyzn. Spojrzałem na okna budynków. Po zbliżeniu zauważyłem, że ten po prawej znacznie różnił się od pozostałych. Szyby w oknach były jeszcze całe, a w środku wyraźnie paliło się światło. Wyjąłem z czarnej torby lunetę. Teraz widziałem wszystko o wiele dokładniej. Na dachu stacjonowało czterech mężczyzn uzbrojonych w M16. Żaden nie sprawiał wrażenia zainteresowanego zadaniem patrolowania okolicy, co mogło mi w znacznym stopniu ułatwić dostanie się do środka. Siatka w zachodnim skrzydle była postrzępiona na tyle, że mogłem się tam przecisnąć. Głęboki rów tuż przy niej był suchy. Ruszyłem po zboczu chowając się co kilka kroków w cieniu pni drzew. Ziemia była sucha i kamienie turlały się w dół zaraz po moich krokach. Zatrzymałem się przy zdezelowanej cysternie. Białe Volvo było wypatroszone z wnętrzności jak indyk na święta. Po chwili byłem już pod siatką. Wyjąłem z kabury pistolet, przykręciłem do niego tłumik i ostatni raz upewniłem się, że mam przy sobie aparat i laserowy podsłuch. Przeczołgałem się tuż pod siatką rozrywając sobie szlufkę od spodni o wystający drut.

 

Śmierdziało spalenizną. Głosy dobiegające ze środka budynku stawały się z kroku na krok coraz wyraźniejsze, ale do zrozumienia ich sensu brakowało mi jeszcze kilkadziesiąt metrów. I kiedy miałem już przebiec pod drugi budynek usłyszałem czyjeś kroki.

- k***a – dodałem sobie otuchy kuląc się za stosem cegieł. Po chwili przy siatce stanął brodaty mężczyzna. Wyglądem przypominał nieco Seana Connery’ego z Polowania na Czerwony Październik, tylko włosy miał dłuższe, a twarz była mapą wędrówki pięści i kilku metalowych przedmiotów.

- Uaaakurrrwwwaaaa pieprzony bimber – syknął z ulgą wyciągając penisa na zewnątrz. Po chwili na stos cegieł trysnął śmierdzący, gryzący oczy, przezroczysty mocz. Zacisnąłem zęby z całej siły, a ciepła strużka musnęła moją prawą nogawkę. W tym samym momencie zebrało mnie na wymioty. Brzuch odmówił posłuszeństwa i najzwyczajniej w świecie zrzygałem się na ziemię.

- Co jest k***a – wystraszony mężczyzna chwycił za spluwę szczając w najlepsze. Jednym pociskiem rozerwałem mu czaszkę. Stał tak z rozłupaną potylicą, a jego szczochy nadal radośnie tryskały na moje spodnie. Ukryłem jego ciało pod cegłami i nakryłem starą, popleśniałą folią.

Po chwili stałem już pod otwartym oknem i nasłuchiwałem dobiegających ze środka rozmów. Nie miałem dużo czasu. Kolejni goryle z pewnością będą szukać swojego kompana. Wycelowałem laser w sufit, wcisnąłem czerwony guzik na dyktafonie i słuchałem.

- Turcy zaczynają nam przeszkadzać. Ahmed ze swoją świtą powoli zabiera nam teren szefie – głos wydawał mi się znajomy.

- Pozbyć się go – odpowiedział zdecydowanie jakiś mężczyzna.

- Gdyby to było takie proste, moi ludzie już dawno by to zrobili.

- W czym więc tkwi problem? Skoro masz nieodpowiedni personel, zwolnij ich.

- Są najlepsi!

- Skoro tak, to nie ma problemu. Do końca tygodnia chcę widzieć postęp. W przeciwnym wypadku wykastruję Cię i wypatroszę jak prosiaka. Czy wyraziłem się jasno?

- Jaśniej się nie da.

- W takim razie niech mu ziemia miękką będzie. Amen. Odmaszerować.

Po tych słowach zapanowała cisza. Słyszałem co prawda jakieś trzaski i szum przesuwanych krzeseł, ale nijak nie nadawało się to do raportu, więc wyłączyłem nagrywanie i skupiłem się na penetrowaniu okolicy. Zielony kontener na odpady wydawał się być odpowiednim miejscem na obserwację całego terenu. Skoczyłem ku niemu lądując butem prosto w psim gównie. Było jeszcze ciepłe i lepkie.

- Widziałeś gdzieś Aleksandra?

- Poszedł się odlać. Zaraz przyjdzie. No, chyba, że chcesz mu potrzymać, to polazł tam.

- A też się przejdę. Tu i tak się nic nie dzieje.

Dawka adrenaliny uderzyła mi do głowy. Za moment odkryją ciało ochroniarza i będą bić na alarm. A ja mam w magazynku tylko sześć naboi.

Odnośnik do komentarza

Grubas stanął przy siatce, złożył dłoń w kształt daszka i począł obserwować okolicę. Miał na sobie stare, wytarte jeansy Lee, czarne mokasyny i skórzaną kurtkę, a jego głowa okryta była czarną chustą. Od tyłu, wyglądem przypominał nieco Józefa Oleksego. Wstrzymałem oddech na kilka sekund. Z tej odległości mogłem swobodnie zadać mu mocny cios kolbą. Mogłem też skręcić mu kark, bez mrugnięcia powieki. Niestety grubas stał w pełnym słońcu, na wprost od miejsca, w którym siedział jego kompan. Wszelaka próba interwencji skończyłaby się niechybną śmiercią. W najlepszym wypadku, posłałbym trzeciego ochroniarza do piachu inkasując kilka kul we własne ciało. Perspektywa spędzenia reszty życia o kulach nie wydawała się być interesująca. Odchyliłem się nieco do tyłu. Rudowłosy albinos wpierdalał właśnie jakąś padlinę gładząc się dłonią po brzuchu. W tym momencie był bezbronny. Wymierzyłem stalową lufę prosto w jego głowę. Spojrzałem jeszcze w kierunku grubasa, na dach, znów w kierunku grubasa i nacisnąłem zdecydowanie spust. Tłumik pyknął. Stalowy pocisk pędził z prędkością światła rozrywając cząsteczki powietrza na strzępy. Albinos właśnie wkładał w usta mięso, kiedy ostrze pocisku wpadło mu do głowy przez oko wypruwając cały mózg na ściany namiotu. Kula przeleciała na wylot pozostawiając w głowie dziurę wielkości zaciśniętej pięści.

- Co jest kur... - grubas odwrócił się na pięcie chwytając za spluwę. Byłem jednak szybszy. Jednym szarpnięciem ściągnąłem go do parteru. W prawej dłoni trzymałem już tępy kamień. Rąbałem jego kantem w potylicę tak długo, aż głowa przybrała kształt upuszczonego arbuza. Kiedy uświadomiłem sobie, że grubas przeszedł do historii spojrzałem w stronę dachu. Tam, na aluminiowym leżaku opalał się czwarty ochroniarz. Przeładowałem pistolet i w kuckach dotarłem do drzwi wejściowych. Droga na górę prowadziła przez popękane, szczerbate schody. Nagie, ceglane ściany, całkowicie pozbawione tynku były od dołu porośnięte mchem i grzybem.

- Gdzie są te obiboki? - syknął ktoś na pierwszym piętrze przesuwając krzesło, albo stół po betonie.

- I tak się dzisiaj nic nie wydarzy. Daj chłopakom odsapnąć. Po ostatnich akcjach są wykończeni - odparł basowym głosem drugi mężczyzna.

- Do diabła! - ryknął ten pierwszy - nie płacę im za leżakowanie! Idź i sprawdź co się stało. Zaraz jadę do miasta.

Zeskoczyłem ze schodów i schowałem się przy połamanym segmencie. Stąd doskonale widziałem, jak ktoś schodzi na dół. Mogłem też swobodnie spoglądać na cały hol, nie będąc zauważony. Po kilku sekundach przy drzwiach stanął Jancew. Odpalił papierosa i oparł się o prawe ramię krzyżując nogi. Z tej pozycji mogłem go zdjąć bez mrugnięcia powieki, a później ulotnić się jak by nigdy nic. Niestety, Jancew był jedynym żołnierzem Borysa, który mógł mnie do niego doprowadzić. Był jedynym rozpoznawalnym.

- Szefie, są - wskazał palcem na leżakującego chłopaka - siedzą na dachu. Z góry wszystko lepiej widać!!

- Masz już wolne! Możesz jechać do domu!

Po tych słowach Rosjanin zgasił papierosa o mur i wyszedł z budynku udając się w stronę srebrnej Carrery. Odczekałem kilka sekund, nim w powietrze wzbiły się nuty niemieckiej bestii i ruszyłem po schodach na górę. Serce waliło mi głośno. Słyszałem tylko swój oddech i jego bicie. Swój oddech i bicie serca.

Odnośnik do komentarza

Stanąłem oparty o ścianę. Lufa mojej spluwy błyszczała w pełnym słońcu gotowa do boju. W MTV leciała właśnie Lady Gaga. Słyszałem też szelest przerzucanych papierów i stukot odstawianego na blat stołu kubka. Nabrałem powietrza w płuca i ruszyłem przed siebie. Minąłem po drodze połamany taboret wbity w spróchniałą podłogę, stos starych szmat nasączonych wilgocią i stanąłem w ościeżnicy drzwi. Ściany pokoju pokryte były szarą tapetą. Po podłodze walały się puste puszki po piwie, butelki z wódką i niedopałki papierosów. Przy oknie, schylony, stał tęgi mężczyzna wertując stos ułożonych w kupę aktówek. Opuściłem lufę tak, by mierzyć prosto w jego dupę i odchrząknąłem.

- Jeszcze tu jesteś? Przecież mówiłem, że masz woln... - mężczyzna prostując się spojrzał na mnie. Jedna z aktówek wyleciała mu z rąk rozsypując kartki po podłodze.

- Kim Ty u licha jesteś? - spytał wkładając prawa dłoń w marynarkę.

Trzask odbezpieczanego pistoletu uniósł mu obie ręce w górę. Wpatrywał się we mnie stawiając drobne kroczki w tył. W jego oczach był strach. Krzyczał niemo usiłując rozpaczliwie wymyślić drogę ucieczki.

- Oni cię zabiją, wiesz o tym prawda? - spytał retorycznie odwracając na chwilę głowę w stronę leżakującego ochroniarza.

- Kto? - spytałem sennie, a w kącikach moich ust pojawiły się kropelki śliny.

- Czego chcesz? Pieniędzy? Mam mnóstwo pieniędzy. Spójrz - pewnym ruchem otworzył walizkę leżakującą na biurku, z której trysnęły w górę banknoty.

- Nie, nie chcę pieniędzy. Powiedz mi gdzie mogę znaleźć Borysa.

Mężczyzna wybałuszył gały.

- Borysa? Nie mam zielonego pojęcia. Nigdy go nie widziałem.

Skierowałem lufę w stronę jego stopy i nacisnąłem spust. Kawałek buta wraz z dwoma palcami i częścią śródstopia wystrzelił w bok odbijając się jeszcze od nogi stołu.

- Kuuurwwwaaaaa!! - mężczyzna zwinął się w agonii dysząc głośno. Chwycił krwawiącą stopę w obie dłonie i zacisnął zęby.

- Spytam ponownie. Gdzie mogę znaleźć Borysa?

- Pierdol się świrze!

Wycelowałem w jego łokieć. Kość wystrzeliła w górę jak pierwsze przebiśniegi, z gracją baletnicy. Mężczyzna padł jak rażony piorunem, a po jego twarzy płynęła ciepła stróżka purpurowej krwi.

- Słyszałem - rzekłem znużony - że Jancew jest prawą ręką Borysa.

- Szszszsz - w odpowiedzi usłyszałem syczenie.

- Boli? Wiem, że boli. Powiedz mi proszę gdzie jest ten łajdak, a odejdę. Będziesz wolny.

- Nic ci nie powiem j***ny psycholu - wyszeptał zalewając się łzami.

- Wiesz jak to jest? - spytałem wstając z krzesła.

Patrzył na mnie jak byk na rzeźnika błagalnym wzrokiem.

- Widzieć Boga? - Kula przeszyła mu szyję. Leżał na ziemi z otwartymi do granic możliwości oczami, a z jego szyi tryskał gejzer gorącej czerwieni.

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Pierwszego września na własnym podwórku spotkaliśmy się z zajmującym szóste miejsce Carlisle United. Bukmacherzy nie dawali większych szans przyjezdnym, a ja nie zamierzałem wyprowadzać ich z błędu. Zresztą, sam, pod fałszywym pseudonimem i nowym e-mailem obstawiałem nasze spotkania w internecie.

Wyszliśmy w nieco zmienionym ustawieniu. W bramce stanął tradycyjnie Evans. Na środku obrony Whitbread i Robinson. Boczni obrońcy grali bardziej z przodu, dublując niemal pozycję bocznych pomocników. Na lewej flance Bakayoko, na prawej Senda. W środku pola rozgrywającym został Adam Danch, zaś defensywnym pomocnikiem, wspierającym poczynania Polaka został Grimes. Na skrzydłach zagrali Jansen i Durica. Na szpicy postawiłem na Pericarda i Grabbana.

 

Pierwsza połowa była nieco nudna. Co prawda kąsaliśmy często bramkę gości, ale piłka najczęściej trafiała w ręce zadowolonego z siebie bramkarza. W 39 minucie po uderzeniu Dancha wyszliśmy na prowadzenie. Piłka wpadła za kołnierz golkipera, który niefortunnie wyrzucał ją ręką.

W drugiej połowie bramkę wyrównującą zdobył Taylor. Tym razem dupy dał Robinson potykając się o własne nogi. Taylor w sytuacji sam na sam dokonał formalności.

W 77 minucie zmęczonego Pericarda zmienił Kandol. Minutę później rosły napastnik trafił do siatki wyprowadzając nas na prowadzenie. Kropkę nad i postawił Zak Whitbread strzelając celnie z główki w prawe okno.

 

Millwall 3:1 Carlisle United

 

Po tej kolejce zajmowaliśmy drugie miejsce przegrywając z liderem jedynie stosunkiem bramek.

Odnośnik do komentarza

Po odpadnięciu z Carling Cup jedynym pucharem, o który przyszło nam walczyć, był puchar Johnstone's Paint Trophy. Millwall tylko raz zaszło w tych rozgrywkach bardzo daleko. Było to w sezonie 1998/1999, ale w finale polegliśmy z drużyną Wigan Athletic 1:0. Może nigdy nie były to prestiżowe rozgrywki, ale kiedy na polu walki zostają już tylko drużyny kategorii b, musieliśmy zdobyć ten puchar. Choćby tylko dla fanatycznych kibiców.

 

W pierwszej rundzie tych mało popularnych rozgrywek spotkaliśmy z wyżej notowanym zespołem Charlton Athletic. Podopieczny Alana Pardewa zepchnięci do podziemi ekstraklasy chcieli sobie powetować tę, jakże bolesną stratę.

Start z wysokiego C rozpoczęliśmy, wychodząc na murawę w następującym ustawieniu :

Pidgeley

Barron-Whitbread-Robinson-Senda

Jansen-Danch-Dunne-Forbes

Kandol-Pericard

Arbitrem głównym tej potyczki był pan Michael Lovell, a na trybunach usiadło niespełna czternaście tysięcy widzów.

Byłem podekscytowany. Pomimo braku doświadczenia w branży trenerskiej, czułem, że z odrobiną szczęścia będę mógł poradzić sobie z takim rywalem jak Charlton. Po przestudiowaniu kilku taktyk z najwyższych światowych boisk, wpoiłem piłkarzom nieco własnej filozofii.

Rozpoczęło się cudownie. Pericard odegrał piłkę do Dancha, Polak prostym podbiciem oddał ją napastnikowi, a ten sprzed pola karnego po raz pierwszy uderzył na bramkę Charltonu. Był to na tyle celny strzał, że piłka zatrzepotała w siatce. Poczułem przyjemne dreszcze w części lędźwiowo-krzyżowej.

Druga bramka padła po pół godzinie gry. Z rzutu rożnego centrował Forbes, piłka zatoczyła łuk nad głowami obrońców i spadła prosto na woleja dla Barrona. Zdezorientowany obrońca rąbnął z całej siły, a piłka zamiast lecieć do bramki uderzyła Pericarda w twarz i po rykoszecie wpadła tuż przy prawym słupku. Było zatem 2:0, a ja puszyłem się jak paw poprawiając co kilka chwil kołnierz koszuli.

W drugiej połowie goście ruszyli do odrabiania strat. W 62 minucie błąd naszej defensywy skrzętnie wykorzystał znany wszystkim Keith Gillespie. Nie zdążyliśmy ochłonąć po stracie bramki, a już było 2:2, a to za sprawą Andy Graya. Morale w drużynie zdecydowanie spadły, a ja nie miałem kompletnie koncepcji na to, jak je podnieść.

Zmieniłem taktykę. Kandol został cofnięty do środka pola, zaś na szpicy pozostał Pericard. Danch został klasycznym playmaykerem, a Dunne miał za zadanie łatać dziury w obronie, posyłając długie piłki na Pericarda. Cofnąłem ofensywnych pomocników do środka boiska, nakazując im włączanie się do akcji defensywnych. Nie mogliśmy stracić szansy wywalczenia rzutów karnych.

Po ostatnim gwizdku Lovella na tablicy widniał wynik 2:2. Podszedłem do piłkarzy, zebraliśmy się w kółku i rzekłem:

- Panowie. Konkurs rzutów karnych to loteria. To, że ktoś z was nie strzeli jedenastki, nie oznacza, że jest słabym zawodnikiem. Nie będę was winił, jeśli odpadniemy już na starcie. Chcę, żebyście wiedzieli, że jestem z was dumny. Gramy z drużyną, która przecież jeszcze nie tak dawno walczyła w Premiership z Chelsea i Manchesterem United. Jeśli jednak wygracie, będziemy na pierwszych stronach gazet, a każdy pismak w tym mieście będzie chciał zrobić z wami wywiad. Może to nie jest finał, ale to wasza życiowa szansa. Jedna z wielu zresztą. Możecie ją wykorzystać!

Pierwszy do piłki podszedł Whitbread. Strzał w środek bramki i było 1:0. W odpowiedzi Gray pyknął po ziemi przy lewym słupku. Drugim egzekutorem był Kandol. Niestety nie wytrzymał presji i piłka poszybowała wysoko nad poprzeczką. Gillespie też popełnił błąd i Pidgeley wybił piłkę z linii bramkowej. Na trybunach wrzało. Robinson trafił, Holland również. Senda trafił, Fleetwood okazał się nieomylny. Ostatnią jedenastkę wykonywał Dunne. Alan spojrzał na mnie, przeżegnał się spoglądając w niebo i wziął rozbieg. Zamknąłem oczy, ale po chwili tryskałem z radości, bo z trybun poleciało gromkie " Yes ". I wtedy do jedenastki podszedł Butterfield. Danny Butterfield. Wiedział, że jeśli przestrzeli, Charlton odpadnie, a znienawidzona ekipa Millwall jeszcze przez długie lata będzie się szczycić zwycięstwem. Danny uśmiechnął się do swoich kompanów, przeszedł trzy kroki do przodu i rąbnął pod poprzeczkę. Pidgeley rzucił się po ziemi, ale instynktownie wyciągnął prawą rękę w górę. Futbolówka otarła się o jego kciuk wyrywając go ze stawu, uderzyła o poprzeczkę i wyleciała daleko w boisko.

Biegłem ile sił w nogach do tańcujących na murawie graczy. Ten wieczór był nasz. Ten wieczór należał do nas!

 

Millwall 4:3 Charlton Athletic

Odnośnik do komentarza

- Myślisz - zagadnął zmęczony Anatolij - że to wszystko ma jakiś głębszy sens?

Siedział właśnie na drewnianym krześle, przewieszony przez jego oparcie, i dłubał w nosie palcem wskazującym. Wzruszyłem zrezygnowanie ramionami wyrzucając nogi na drugie krzesło, po czym rozciągnąłem się jak długi na wersalce rozkładając poranną gazetę. Za oknem szeleścił deszcz.

- Aż dziw bierze - nie dawał za wygraną - że w Londynie nie słyszy się o samobójcach. No bo spójrz - wytarł kozę o wewnętrzną część siedzenia, tak, bym tego nie zauważył - praktycznie całymi dniami pada tu deszcz, jest chłodno, mokro, a słońce pojawia się co najwyżej dwa razy w tygodniu. U nas to by było nie do pomyślenia.

- Tak, masz rację - klasnąłem językiem robiąc na pozór zadumaną minę.

- Już niedługo przyleci do nas Atarova. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że ją znowu zobaczę.

- Mówisz? - odpowiedziałem niewzruszony nie podnosząc wzroku.

- Wiesz, czasami się zastanawiam, czy ty tam, pod tą grubą warstwą lodowatych odpowiedzi, masz jeszcze choć krztę wiary w miłość. Jesteś dobrym człowiekiem. Chciałbym, żebyś był kiedyś szczęśliwy.

Uniosłem nieco wzrok na zadumanego kompana i wziąłem głębszy oddech. Nie lubiłem tego cholernego uczucia, kiedy ktoś, z butami wchodzi na teren mojej intymności. A Anatolij robił to coraz częściej. Gdyby wiedział kim jestem ...

- Powiedz - odłożyłem gazetę na stół i usiadłem na krawędzi kanapy - co byś zrobił, gdyby jej zabrakło?

Połechtany chęcią wszczęcia dialogu chłopak odparł :

- Moje życie straciłoby sens. Nie wiem co bym zrobił, bo nigdy o tym nie myślałem. Nie ma sensu zastanawiać się nad takimi sprawami, tym bardziej, że jestem szczęśliwym człowiekiem. I ona zresztą też.

- Też? - splunąłem na podłogę. Moja lepka flegma ułożyła się na starym parkiecie w niezgrabnego kleksa, takiego, którego zostawiał wylany z kałamarza atrament - a skąd wiesz, że ona też?

- No jak to skąd? Mówi mi o tym za każdym razem, jak rozmawiamy. Kocha mnie, spełnia się przy mnie ...

- Spełnia powiadasz - przeciągnąłem zamkniętą dłonią po brodzie czując szorstki, dwudniowy zarost na nasadzie palca.

- A czy coś w tym złego? Nie bardzo rozumiem do czego zmierzasz Pawle.

- Otóż widzisz, nie weźmiesz na rzadkie gówno faceta, który urodził się i wychował w najgorszej dzielnicy Wrocławia. Widziałem już nie takich filozofów jak ty, którzy, tfu - splunąłem ponownie na ziemię - tracili wszystko w kilka godzin. Nie jeden płakał jak dziecko, kiedy jego ukochana odchodziła bez pożegnania do faceta, który miał po prostu większego kutasa.

- Uważaj na słowa. Ona taka nie jest! - Anatolij poderwał się z krzesła mierząc mnie wzrokiem pełnym agresji.

- Jest, a może i nie jest - odparłem całkowicie spokojnie, niemal sennie - ale to nie o to chodzi. Widziałem biznesmenów, którzy budowali całe życie swoje imperium, a później kończyli w rynsztoku z butelką dobrej wódki, przykryci kocem na parkowej ławce. Życie to nie pieprzony film, to nie jest sielanka, rozumiesz?

Anatolij spuścił ponownie głowę chowając ją w barkach. Jego twarz przybrała kolor purpury, a palce pobielały z zacisku. Mimo to milczał, chociaż wiedziałem, że miał ochotę rzucić się na mnie i wbić mi do łba, że moja racja przy jego racji nie ma racji. Siedzieliśmy tak w ciszy jeszcze kilka sekund, kiedy wreszcie rzekłem:

- Jesteś dobrym człowiekiem, Anatolij, zaiste. Ale nie możesz tak łatwowiernie spoglądać na życie. Atarova jest piękną i dobrze wyposażoną kobietą, z posagiem i pewnie kilkoma tłustymi zerami na koncie. A Ty? Kim ty jesteś drogi kolego? Co Ty masz jej do zaoferowania, prócz niebiańskiej, platonicznej miłości? Nie żyjemy w świecie romantycznych rycerzy. Dzisiejsze życie wymaga bardziej pragmatycznego podejścia do tematu, rozumiesz?

Milczał, a w kącikach jego ust pojawił się biały nalot.

- Rozumiesz? - spytałem ponownie, ale efekt był ten sam.

Wstałem z miejsca i odpaliłem papierosa. Podszedłem do okna. Deszcz topił szarą rzeczywistość wciskając ludzkie myśli do kadzi z gorącym gównem. Ten młody poeta, siedzący za mną, był jeszcze dzieckiem. Im szybciej ktoś doprowadzi go do porządku, tym lepiej dla niego. Atarova to zwykła kurew, ladacznica, kurtyzana gościnna w kroku.

- Ty wiesz, prawda? Wiesz o tym, tak? - Anatolij wstał z miejsca, chwycił paczkę moich papierosów i podszedł do okna - wiesz, że ona ...

- Tak, wiem - odparłem kładąc dłoń na jego ramieniu.

Anatolij pokręcił przecząco głową, tak jak by nie dopuszczał do siebie tych wszystkich smutnych myśli.

- Widziałeś? Pewnie widziałeś, ale nie chcesz mi powiedzieć o tym. Ale ja też widziałem, kiedyś, zaraz po naszym ślubie. Wróciłem wtedy szybciej do domu, bo akurat ostatni klient zadzwonił, że nie dojedzie na czas. Podjechałem od tyłu, bo chciałem jej zrobić niespodziankę. Została tego dnia w domu, sama, z naszymi dwoma labradorami i persem. Miała gorączkę. Rano wymiotowała, więc zadzwoniłem do Kazulova i sam poprosiłem o dzień zwolnienia. Kupiłem jej dwanaście róż, dokładnie tyle, ile miesięcy minęło, od kiedy przyjęła moje nazwisko.

Chłopak strzepał spalony popiół do pustego kubka po kawie i przeciągnął dwoma palcami po lepkich od łez powiekach.

- Od razu czułem, że coś jest nie tak. Drzwi wejściowe były wprawdzie zamknięte, ale w hallu leżały jej majtki. Atarova jest pedantką i to akurat w jej przypadku było niedopuszczalne. Wszedłem na palcach na samą górę. Usłyszałem jakieś pojękiwania, a rant łóżka stukał rytmicznie w krawędzie ścian. Drzwi od naszej sypialni były uchylone, na tyle, bym widział co się dzieje w środku. A działo się sporo. Była tam w towarzystwie dwóch mężczyzn. Później sprawdziłem ich tożsamość w komputerowej bazie danych. Pierwszy był prezesem spółki zajmującej się dystrybucją broni na tereny byłego Związku Radzieckiego, drugi zaś piastował stanowisko kierownicze, w dziale sprzedaży amunicji na teren Polski.

- Rozumiem, że ... próbowałem wtrącić się do monologu.

- Nic nie rozumiesz. Nie wiesz jakie to uczucie widzieć, jak Twoja żona ssa kutasa jakiegoś grubasa, a drugi ładuje ją od tyłu. Kochałem ją i kocham nadal, rozumiesz?

- Nie - upuściłem papierosa na podłogę miażdżąc go podeszwą - nie rozumiem.

- Kocham ją tak bardzo, że nie powiedziałem jej o tym. Zszedłem na dół, odpaliłem samochód i pojechałem do mojego klubu. Od tamtej pory jestem pewien, że podobnych przypadków było więcej. Ale ja ją tak bardzo kocham, że nie wyobrażam sobie życia bez niej. Nie, nie wyobrażam. I jestem w stanie znieść nawet to.

Spojrzałem na rozdygotanego chłopaka, który zanosił się płaczem.

- Życie, to jeden wielki kawał psiego gówna.

Po tych słowach usiadłem ponownie na tapczanie, wywaliłem nogi na krzesło i począłem czytać poranną prasę.

Odnośnik do komentarza
  • 4 tygodnie później...

Przyleciała. Wiatr rozczesywał jej włosy językiem podmuchu. Falowały spokojnie, delikatnie, podskakując co chwila i opadając na delikatne ramiona. Z daleka wydawała się być nimfą wodną, złudną postacią stąpającą krokiem elfów pomiędzy drzewami. Rozglądała się na boki jak spłoszona sarna, szukając rozpaczliwie miejsca, gdzie może się schronić. Tłum ludzi twardo brnął do przodu, nie przebierając w środkach. Taranowali się nawzajem nie okazując nikomu ni krzty szacunku. Stanęła przy grubym, marmurowym filarze podtrzymującym jeden ze stropów i spojrzała w stronę kas. Wessałem przez plastikową rurkę ostatni łyk chłodnego napoju, wyrzuciłem kubek do kosza, w którym stos kubków wysypywał się już na lepką od cukru podłogę, i ruszyłem w jej kierunku. Anatolij został na treningu, choć przez dłuższy czas rękoma i nogami starał się urwać z zajęć i pojechać po żonę. Zająłem jego zaszczytne miejsce. Miałem na sobie czarny garnitur i pachnącą, dobrze uprasowaną, białą koszulę. Krople perfum właśnie wsiąkały w mankiety. Złote spinki były jeszcze wilgotne.

Kiedy stanąłem za nią czułem, jak naczynia krwionośne zaczynają pękać, nie mieszcząc w sobie tak dużej dawki adrenaliny. Nie widziałem jej co prawda kilka miesięcy, ale czułem, jak by minęła cara era nowożytna. Nie znałem jej długo, ale pragnąłem jej bardziej, niż strudzony wędrówką człowiek pragnie wody i posłania. I kiedy już miałem ją dotknąć po ramieniu, szepnąć " cześć, jak się masz? pięknie dziś wyglądasz ", poczułem się tak, jak by mi ktoś przed wytryskiem przestał ruszać skórą.

- O, witam. Dawno Cię nie widziałam. Jakoś schudłeś, zmarniałeś. Co się z Tobą stało? Gdzie mój mąż? Jest tutaj? k***a, jak ja się za nim stęskniłam, uff, nie wyobrażasz sobie - otarła pot z czoła wręczając mi dwie walizki.

Poczułem się jak zwykły wypierdek, lokaj i tragarz.

- Przyjechałeś samochodem? Czy może zamówiłeś taksówkę?

Szliśmy tak wśród tłumu zboczonych ludzi, którzy sapali, parskali, kichali, pierdzieli i ch** wie co jeszcze. Nagle zapach perfum zamienił się w zwykły odór spoconych grubasów. Niebiańskie krajobrazy zatopił deszcz, a moje podniecenie zniknęło gdzieś w oddali, jak Lucky Lucke przy widoku zachodzącego słońca.

Odnośnik do komentarza

W hrabstwie Devon tego dnia było deszczowo. Powietrze przesiąknięte wilgocią było strasznie ciężkie, włosy lepiły się od kropli mżawki. Exeter przed tą kolejką sztrandowało w dole tabeli, a my zajmując wysoką pozycję byliśmy faworytem tej potyczki. W prasie pojawiły się pogłoski o rzekomym zainteresowaniu Sunderlandu naszym napastnikiem Pericardem, ale sam zainteresowany nie potwierdzał tych doniesień. Na trybunach zasiadła garstka, najbardziej fanatycznych kibiców gospodarzy. O ile fanatyzmem można nazwać niespełna cztery tysiące gardeł.

Nie zmieniałem ustawienia, bo i nie miało to żadnego sensu. Skoro wygrywaliśmy z najlepszymi taką taktyką, na słabszych była miażdżąca. Usiadłem sobie wygodnie w fotelu, popijając kawę, a nad głowami wrzeszczały chmury. Czerń nieboskłonu raz po raz ciął piorun, który rozpłatał pozorny spokój z opanowaniem na dwa.

Exeter ukąsiło nas po raz pierwszy na samym początku dziewięćdziesiątki. Niejaki Steve Basham ku uciesze kibiców wepchnął piłkę do naszej bramki z popularnego czuba, przez co dostałem spazmów. W 26 minucie był już remis, a to za sprawą Pavola Durica. Charyzmatyczny pomocnik wpadł w pole karne jak tygrys w stado antylop i potężnym uderzeniem z prostego podbicia rozdziewiczył bramkę gospodarzy. Po przerwie istniało tylko Millwall. 47 minuta, przy piłce Pericard, a z trybun leciały gwizdy i wyzwiska. Nasz napastnik pokazał popularny gest powitalno-pożegnalno-serdeczny w stronę trybun, podbił sobie piłkę i rąbnął z woleja. Futbolówka odbiła się jeszcze od poprzeczki lądując za linią bramkową. Teraz przyszła kolej na Kandola. W 67 minucie po rzucie rożnym bitym ostrym, mocnym krosem, nasz napastnik rąbnął z zamkniętymi oczyma prosto w środek bramki. Na nasze szczęście bramkarz gospodarzy akurat pilnował krótkiego słupka i tym samym wynik spotkania został ustalony.

 

Exeter 1:3 Millwall

 

Tydzień później, rozochoceni passą zwycięstw, niczym student zaliczający kolejne profesorki, na własnych śmieciach mieliśmy odesłać to Hadesu Colchester - ekipę z mitologicznym Sheringhamem na ławce rezerwowych.

Podopieczni Gerainta Williamsa sprawili jednak niespodziankę, stawiając nam dzielnie czoła. Spotkanie przebiegało co prawda pod nasze dyktando, ale goście murowali dostęp do własnej bramki stosując włoskie Catenaccio. Kibice byli tak wkurwieni, że zamiast dopingować, zorganizowali konkurs rzutu czymkolwiek w piłkarza. Sędzia przerywał spotkanie trzykrotnie, za każdym razem na kilka minut. Spiker uspokajał rozjuszone bestie grożąc odwołaniem kolejki. Statystyki były przytłaczające. Oddaliśmy czterdzieści siedem strzałów na bramkę, z czego ledwie dwadzieścia było celnych. Goście oddali ich ledwie siedem, z czego jeden trafił w światło bramki.

Gole padły dwa - pierwszy dla nas, po strzale Tresora Kandola. Drugi dla gości, po uderzeniu Philipa Ifila.

 

Millwall 1:1 Colchester

Odnośnik do komentarza

Butch usiadł na zwalonym pniu dębu okrakiem i począł ostrzyć swój podręczny nóż. Stalowe ostrze z sykiem przesuwało się po osełce wydobywając przy tym metaliczny, morderczy dźwięk. Butch był typem furiata i stalowe narzędzie w jego dłoniach niemal zawsze kończyło w ciele jakiegoś nieszczęśnika. Lubił to uczucie. Delektował się strachem, kurczeniem źrenic umierających i skowytem rannych. Przekręcał wtedy rękojeść tak, by rana była jeszcze większa, po czym nabierał powietrza w płuca napawając się tragedią. Całkiem niedawno odkrył też, że podczas zadawania bólu jego penis robi się twardy, a testosteron zaczyna wrzeć, tryskając raz po raz w jego wnętrzu.

Siedział teraz na pniu obserwując okolicę. Było chłodno. Na prawym ramieniu miał wytatuowaną Matkę Boską z wbitym w potylicę toporem. Palec wskazujący ubrany był w sygnet z łbem tygrysa. Lewą rękę zdobił obraz pikującego jastrzębia, który rozrywa szponami i dziobem czarnoskórego chłopaka. Na plecach dawno już wystygł napis - You Will Die.

Butch nie miał przyjaciół. Zresztą, nie miał ich wcale nie dlatego, że z nikim się nie bratał. Większość jego kompanów leżała już na cmentarzu od kilku lat, a ci, którzy jeszcze żyli odsiadywali długoletnie wyroki w więzieniach o zaostrzonym rygorze. Jego matka była uliczną prostytutką. Butch nienawidził jej za to, że oddawała się każdemu, kto miał choć odrobinę pieniędzy - w tym jego kolegom. Ojciec Butcha był marynarzem. A przynajmniej tak mu opowiadała matka, bo nigdy go nie widział. Snuł czasem w myślach marzenia o dołączeniu do załogi jakiegoś frachtowca, oderwaniu się od tej brudnej, złej rzeczywistości i wypłynięciu na szerokie wody, tam, gdzie nie ma tego zła. Ale kiedy tak rozmyślał, przypominał sobie po chwili kim jest, kim był i cały misterny plan grzązł w pogorzelisku jego psychiki.

Butch nie pił alkoholu w ogóle. Jego smród unosił się w mieszkaniu matki od kiedy pamiętał.

Przed wjazdem na posesję zatrzymał się zielony Mercedes. Butch odłożył osełkę na pień, nóż skrył w skórzanej kaburze i przetarł palcami po brodzie. Zarost strzelał pod palcami.

Dwóch żołnierzy wywlokło z bagażnika ciemny, plastikowy worek. Sunęli nim po ziemi idąc w stronę swojego szefa. Kiedy stanęli przy nim, Butch spojrzał na białą tenisówkę wystającą z nylonu i zagadnął :

- Kto to?

- Barmanka - odparł słoniowaty rudzielec odpalając papierosa.

- Barmanka? Przecież nam płacą - parsknął śmiechem kopiąc delikatnie w worek - odwiążcie ją.

Po chwili na ziemi leżała młoda, nastoletnia dziewczyna w pokrwawionej tuniczce. Jej włosy były posklejane jakąś mazią i ziemią. Miała na sobie czarne spodnie i białe trampki.

- Wy plugawe świnie - krzyknęła na przywitanie usiłując zerwać się na równe nogi.

- Jak mnie nazwałaś? - spytał Butch kopiąc ją w miednicę.

Dziewczyna upadła ponownie na ziemię i zaniosła się płaczem.

- Przecież mieliście nam płacić regularnie, czy tak? - spytał drapiąc się po głowie i mrużąc przy tym oczy.

- Nie mamy pieniędzy ty podły sukinsynu. SUKINSYNU!! - wrzeszczała piszcząc jednocześnie.

Butch chwycił ją za włosy i przyciągnął do siebie. Teraz widział dokładnie jej zapłakaną twarz, pokrytą małymi strupkami. Była przerażona. W jej oczach popękały żyłki. Drżała na całym ciele patrząc błagalnym wzrokiem na niego.

- Ile są nam winni? - spytał spoglądając na żołnierzy.

- Trzydzieści - odparł rudzielec odwracając się na pięcie.

- Trzydzieści - zamyślił się ściskając dziewczęce ramiona - trzydzieści kawałków.

- Nic Ci nie zapłacimy, Ty ... Ty ...

Nie czekając na odpowiedź rąbnął dziewczynę w twarz otwartą dłonią i rzucił na pień drzewa.

- Ratunku!! RATUNKU!! - darła się na całe gardło wstając na nogi. I kiedy była już zgięta Butch zamaszystym ruchem zerwał z niej ciemne spodnie, odchylił majtki i tak trwali w miłosnym tańcu przez kilka minut, wśród zapachu polnych kwiatów, świergotu ptaszków, wśród rozpaczliwych nawoływań o pomoc, wśród krzyków, wśród bólu.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...