Skocz do zawartości

Kajdany z ołowiu


Loczek

Rekomendowane odpowiedzi

Życie bywa przewrotne. Raz ty dymasz kogoś, by po chwili ktoś Ciebie zapinał od tyłu, wchodząc w odbyt bez wazeliny. Wiedliśmy prym w lidze miażdżąc przeciwników jak Pudzianowski Fasolki. Duet naszych napastników był najskuteczniejszym duetem w lidze, a nasi pomocnicy lubowali się w cudownych asystach. Wszystko szło jak po maśle. Aż do feralnego meczu z Leeds United.

Na Elland Road, legendarnym stadionie, który pamięta jeszcze czasy Ekstraklasy i potyczek z Manchesterem United, panował tego dnia niespotykany harmider. Wszyscy gdzieś biegli, wszyscy się taranowali, a kasjerzy nie nadążali z wydawaniem reszty za bilety. Po raz pierwszy w życiu czułem presję. Po raz pierwszy zresztą zasiadałem w loży przed tyloma kibicami. Większość chciała nam wpierdolić, inna większość zakopać żywcem, jeszcze inna obdzierać ze skóry i nacierać solą. Czułem, jak serce podchodzi mi do gardła łaskocząc migdałki skurczami. Całkiem niedawno jeszcze czytałem fragmentarycznie powieść " W Pogoni za En ", a teraz miałem okazję stanąć oko w oko z drużyną, która była przecież żywą legendą brytyjskiego futbolu. Z drużyną, w której występowali Ci, o których przeczytać można w tejże powieści. Coś niesamowitego.

Millwall:

Evans

Barron-Whitbread-Robinson-Senda

Durica-Spiller-Dunne-Hackett

Grabban-Pericard

 

Leeds :

Ankergren

Sheenan-Kisnorbo-Michalik-Bromby

Robinson-Doyle-Douglas-Sorsa

Trundle-Beckford

 

Spotkanie miało mieć dodatkowy smaczek w postaci Tresora Kandola, który był wypożyczony z Leeds, ale niestety, kontuzjowany mecz wcześniej, musiał oglądać potyczkę zaledwie z trybun. A na nich działo się naprawdę wiele. Ponad dwadzieścia dwa tysiące fanów, rozdartych gardeł pragnących bożych igrzysk, to w trzeciej lidze niespotykany widok.

Pierwszy kwadrans przebiegł bardzo spokojnie. Obie ekipy badały się, nie pozwalając rywalowi wyprowadzić żadnej składnej akcji. Nie ukrywałem swojego zadowolenia z postawy Millwall, gdyż taką taktykę mieliśmy obrać. W 22 minucie przeżyłem ekstazę. Spiller posłał w uliczkę Pavola Duricę, a ten balansem ciała minął rozpędzonego Ankergrena i posłał po ziemi futbolówkę do siatki. Kibice gwizdali grożąc śmiercią. Na przerwę schodziliśmy z jednobramkowym prowadzeniem.

W drugiej połowie szanowaliśmy futbolówkę nie zapędzając się zbytnio pod bramkę gospodarzy. Kiedy sędzia gwizdał na naszą korzyść, kibice wrzeszczeli - Jebać sędziego i całą rodzinę jego!

W 78 minucie do piłki umieszczonej na 24 metrze podszedł Michalik. Czech spojrzał na Evansa, zmrużył powieki i technicznym uderzeniem, tuż nad głowami obrońców, wpakował piłkę do naszej bramki. Kiedy zniesmaczony usiadłem na dupie, wprowadzony po przerwie na murawę Ian Westlike zdobył drugiego gola. Piłka po kuriozalnym uderzeniu z "czecha" poszybowała pod poprzeczkę. Evans wyciągnął się co prawda jak długi, ale przy tym uderzeniu nie miał najmniejszych szans.

Wynik już nie uległ zmianie.

 

Leeds 2:1 Millwall

 

Mieliśmy tydzień na pozbieranie rozdeptanych ciał z pola walki, dokręcenie śrubek i przyklejenie tego, co powinno być przyklejone. Po porażce z Leeds polecieliśmy do Walsall w West Midlands. Skład uległ delikatnemu retuszowi, przez co kilku zawodników miało do mnie większe, bądź mniejsze pretensje. Na szczęście w Rosji nauczyłem się być człowiekiem asertywnym i błagalne groźby przy tym co widziałem w życiu, były jedynie pieszczotliwymi słówkami.

Pan Paul Melin odpowiadał za porządek na boisku, a kasy sprzedały ledwie pięć tysięcy sześćset biletów, co nawet na Walsall było mizernym osiągnięciem. Cała pierwsza połowa była nudna jak skrobanie marchewki. Obie drużyny oddały po dwa strzały na bramkę. W drugiej połowie, zaraz na początku wynik otworzył Samba, zdobywając gola z najbliższej odległości. Na naszą odpowiedź musieliśmy czekać aż dwadzieścia minut, kiedy to najprzytomniej w polu karnym zachował się Tresor Kandol zdobywając wyrównującą bramkę. Końcówka meczu obfitowała w sytuacje podbramkowe. W 86 minucie Bradley zdobył drugiego gola dla gości. Była to bramka strzelona z perfidnego spalonego, ale mimo to pan Melin gola uznał. Z trybun dało się słyszeć krzyki - Te, sędzia, a chcesz zobaczyć jak trzęsie w karawanie?

Na szczęście w doliczonym czasie gry Senda urwał punkty gospodarzom i z The Bescot Stadium wyjechaliśmy z jednym oczkiem.

 

Walsall 2:2 Millwall

 

 

Kolejna potyczka to już teatr jednej drużyny, w której każdy aktor wykonywał swoją rolę niemal perfekcyjnie. Jeździliśmy po Oldham jak po lodzie, z łatwością wyprowadzając akcję za akcją. Pan Graham Salisbury miał przez to pełne ręce roboty. W całym spotkaniu pokazał dwie czerwone kartki - obie dla ekipy Oldham Athletic, która broniła się rękoma i nogami. Millwall gwałciło na The Den z uporem maniaka. Pericard zdobył dwie bramki. Trafienie dołożył też wprowadzony w drugiej połowie na murawę Rumun Cristea. Czwartego gola zdobył, chyba bardziej z desperacji niż z przypadku, Hazell waląc na oślep przed siebie w bramkarza. Oldham zdobyło honorową bramkę. Jej autorem był Lee Hughes.

 

Millwall 4:1 Oldham

Odnośnik do komentarza

Dawno nie słyszałem świerszczy. Brakowało mi widoku tęczy zaraz po deszczu, gdy pięła się dumnie ku górze pozwalając mi marzyć i snuć życiowe plany. Lubowałem się w nostalgicznych spacerach. Wędrowałem przed siebie wtedy, starając się dotrzeć na początek tegoż zjawiska. Jako mały chłopiec wierzyłem, że znajdę tam wiadro wypełnione monetami. Z biegiem wieku monety same wpadały mi w kieszeń, wiadra nie potrzebowałem, ale nadal szedłem tam, gdzie niosły mnie marzenia.

 

Była piętnasta siedemnaście. Mała wskazówka zatrzymała się na czarnej cyfrze drżąc przed nadchodzącą, większą koleżanką. W piekarniku strzelał żółty ser, którym pokryta była pizza. Jeszcze ostatnie otwarcie szuflady, widelec w dłoni i można ruszać ku uciesze kubków smakowych. Wyszedłem na balkon. Korowody brudnych samochodów ustawiały się szeregiem wzdłuż krawężnikowych linii charcząc i prychając przepaloną benzyną. Kawałek salami postanowił zeskoczyć z francuskiego ciasta i pofrunął w dół, wprost na dach żółtej taksówki, która właśnie parkowała tuż przy srebrnym Land Roverze. Naprzeciwko, w oknie, siedziała kobieta. Nie widziała mnie, a przynajmniej tak mi się zdawało, bo jej wzrok skierowany był nieco niżej - w stronę warzywniaka - tego samego, w którym nie tak dawno przecież odgrywały się sceny rodem z westernów. Była smutna. Wpatrywała się w martwy punkt błądząc gdzieś myślami po orbicie. Ugryzłem oliwkę. Jej sok trysnął radośnie w głąb przełyku. Zakaszlałem odkładając kawałek na porcelanowy talerz. Kobieta spojrzała na mnie, zarumieniła się i poczęstowała mnie uśmiechem. Nie był to uśmiech zalotny, nie był też zwykłym uśmiechem na przywitanie. Był nieco inny, głębszy, z wyrazem wdzięczności i uznania. Po chwili dopiero skojarzyłem tę twarz. To była ta sama dziewczyna, którą uratowałem przed niechybną śmiercią. Ta sama, na którą poleciały grudy mózgu po moim strzale. Po chwili zniknęła w otchłani pomieszczenia, a ja jeszcze przez moment wpatrywałem się w pustą okiennicę.

Kwadrans później zaczął padać deszcz. Rzęsiste krople terkotały po parapecie i szybach wprowadzając miasto w ospałość. Odchyliłem zasłonę i spojrzałem raz jeszcze w stronę jej mieszkania. Czekała na mnie. Miała przy sobie dużą, białą kartkę papieru z jakimś napisem. Wskazywała na niego palcem kiwając potakująco głową. Otworzyłem drzwi na balkon i wyszedłem na zewnątrz nie zważając na lecącą z rynny ciurkiem wodę.

" Mieszkam pod numerem siedemdziesiąt. Właśnie zaparzyłam kawę " - zdążyłem przeczytać, nim mały wodospad wleciał mi za koszulę. Nie czekając na ponowne zaproszenie uniosłem dłoń w górę, po czym wpadłem jak rozjuszały byk do pokoju szukając suchego, schludnego ubrania. A wszystko jak na złość wisiało na suszarce czekając na gorąc żelazka i odrobinę cierpliwości. Jeszcze tylko kilka kropel Abercrombie Fierce, miętowa guma do żucia, przetarłem buty wilgotną szmatką i zniknąłem w windzie.

 

Mieszkanie numer siedemdziesiąt znajdowało się na czwartym piętrze, we wschodnim skrzydle starego bloku. Światło w żarówce rozświetlającej korytarz co chwila przygasało, wprowadzając mnie w stan niepewności. Zatrzymałem się przy drzwiach, przesunąłem palcem po krawędzi kołnierza upewniając się, że jest perfekcyjnie ułożony, zacisnąłem pięść i puknąłem trzy razy. Po chwili drzwi rozwarły się do środka, a w progu stanęła niebieskooka blondynka. Zaparło mi dech w piersiach. Wyglądała dokładnie tak, jak powinna wyglądać kobieta z marzeń każdego faceta - piękna, zadbana, dobrze ubrana, pachnąca, eksponująca swoje wdzięki w schludny i zarazem wyzywający sposób.

- Witaj mój wybawco - powiedziała ciepłym, kobiecym głosem, w którym nuty układały się w sposób idealny na pięciolinii.

- D ... dz ... dziękuję - przecedziłem przez zęby, a po plecach przeleciał mi lodowaty pot.

W środku panował pedantyczny porządek. Wszystko leżało na swoim miejscu, czyste, pachnące i lśniące od nowości.

- Przepraszam, nie przedstawiłem się - chciałem powiedzieć swoje imię i nazwisko, lecz kiedy spojrzała w me oczy, zapomniałem jak się nazywam. W ogóle zapomniałem gdzie jestem, kim jestem i po co tu przybyłem. Mogłem tak stać i patrzeć w blask jej oczek, dniami i nocami, tygodniami i latami, byle by była tak piękna, jak jest teraz, kiedy stoi przede mną, a gdy się uśmiecha, robią jej się na twarzy tak delikatnie cudowne dołeczki.

- Przepraszam, nie dosłyszałam ...

- ... Paweł. Paweł Loko, bardzo mi miło - chwyciłem jej dłoń unosząc ją nieco w górę, po czym schyliłem się całując suchymi ustami jej skórę.

- Alex - odparła - Alex Spencer - To były dwa najpiękniejsze wyrazy, jakie kiedykolwiek, ktokolwiek wypowiedział. Każda głoska miała w sobie więcej seksu, niż Brianna Banks i Krystal Steal razem wzięte.

- Usiądź proszę - Alex wskazała mi dłonią na kanapę stojącą tuż przy oknie - masz może ochotę na ciasto?

- Chętnie - odparłem opadając na miękkie poduszki mebla.

Po chwili, na szklanym stole leżakowały dwa kawałki puszystego sernika. Obok, na dwóch podstawkach stały białe filiżanki, a w czajniku stygła kawa.

- Nie miałam nawet jak Ci podziękować za uratowanie życia Pawle.

- Ależ nie ma za co. Każdy na moim miejscu zrobił by to samo. Naprawdę.

- No nie wiem. Nie wydaje mi się, by każdy przeciętny człowiek nosił ze sobą broń i potrafił strzelać z taką precyzją. Ale dobrze, nie wnikam kim jesteś i czym się zajmujesz.

Zrobiłem zmieszaną minę i chwyciłem kawałek ciasta.

- Jesteś stąd? - spytałem na przerwanie chwili milczenia.

- Stąd? Tzn z Londynu? Nie, nie urodziłam się w Londynie. Pochodzę z Carson City.

- Carson City?

- To w stanie Nevada. Jestem Amerykanką.

Pokiwałem głową odkładając talerz na stół.

- A Ty? Nie jesteś Anglikiem, prawda? Masz dziwny akcent.

- Pochodzę z Polski. Z Jeleniej Góry.

- ?

- To taka wieś niedaleko Wrocławia.

- Ach Wrocław ... tak, słyszałam kiedyś o tym mieście. A ... co robisz w Londynie?

- Pracuję - wyszczerzyłem zęby, ale Alex nie odwzajemniła mojej radości, tylko chwyciła filiżankę. Miała czarne tipsy z błyszczącymi kamyczkami.

- Jestem trenerem piłki nożnej. Pewnie nie słyszałaś o takiej drużynie jak Millwall, ale ...

- Jesteś trenerem? - wybałuszyła na mnie oczy otwierając buzię ze zdumienia - o Boże, a ja już się bałam, że znów poznałam człowieka który jest murarzem, sprzątaczem albo Bóg wie co jeszcze. Millwall ... nie, nie słyszałam. Zresztą, jestem kobietą, a jak sama nazwa wskazuje, kobiety znają się na piłce tak, jak mężczyźni na szydełkowaniu.

- Oj bez przesady - chwyciłem teraz ja za filiżankę, podstawiłem pod nią imbryk i w powietrze uniósł się wonny zapach świeżo zmielonej kawy.

- Jeśli masz ochotę - Alex zmierzyła mnie wzrokiem od czubka dużego palca, bo najdłuższy włos na głowie - to jutro możesz przyjść do mnie na kolację. Akurat mam wolny wieczór i ...

- Bardzo chętnie - wypowiedziałem te słowa z gębą zapchaną sernikiem, co rozbawiło dziewczynę niemal do łez. A ja czułem się jak ostatni osioł, parias, plebejusz w izbie lordów, na posiedzeniu rady ministrów, który pierdnął głośno i śmierdząco.

- Widzę, że Ci smakuje. Cieszę się. Sama piekłam - Alex uniosła nieco głowę w górę pokazując, jaka to nie jest dumna ze swojego dzieła.

- Wyborne - odparłem - naprawdę, palce lizać.

- To jak? - zapytała ponownie robiąc takie oczka, jakie miał kot w Shreku.

- Naturalnie, że mam ochotę jutro przyjść na kolację do Ciebie. Będzie mi bardzo miło.

- Cieszę się - Alex spaliła rumieńcem przesuwając nieco stopą po podłodze.

Po spałaszowaniu wypieków i wypiciu kawy musiałem uciekać. Życie prywatne życiem prywatnym, a trening musi ktoś poprowadzić. Kiedy wychodziłem z jej mieszkania żegnała mnie gorącym spojrzeniem. Patrzyłem w jej oczka póki drzwi od windy nie przerwały mi tej ekstatycznej chwili.

Odnośnik do komentarza

Na początku października na The Den przyjechała drużyna Southed. Zdziesiątkowani kontuzjami goście mieli być łatwym kąskiem dla nas, zważywszy na fakt, że Millwall wystąpić miało w najsilniejszym składzie.

Rozpoczęło się od mocnego uderzenia gości. Barret otworzył wynik spotkania, przez co impulsywnie zmieniłem ustawienie, nakazując grę jednym napastnikiem. W konsekwencji Southed strzeliło nam tych bramek jeszcze dwie. Nieskuteczność w ofensywie zakończyła się dla nas fatalnie. 26 minuta - Kandol strzela na 1:1, 39 minuta - Pericard na 2:1, w 58 minucie Kandol wywrócił się na śliskiej murawie i mecz kończyliśmy bez najlepszego strzelca. Po ostatnim gwizdku sędziego nawet masażyści byli niezadowoleni z naszej postawy.

 

Millwall 2:3 Southed

 

Mieliśmy tylko trzy dni na regenerację sił i przygotowanie do arcyważnego meczu w Pucharze Johnstone's Paint z Swindon. Znając życie, z Pucharu Anglii i tak odpadniemy, trafiając na dużo silniejszego rywala, a więc musieliśmy zdobyć to mało prestiżowe trofeum. Na trybunach zasiadło ledwie ponad siedem tysięcy kibiców, z czego tylko tysiąc fanatyków. Od pierwszego gwizdka pana Rennie ruszyliśmy do ataku. Ustawiłem taktykę na hiperofensywną, nakazując grę środkiem boiska, krótkimi podaniami. Hat-trickiem popisał się Pericard odbierając Swindow całkowicie ochotę do gry. Swoje trzy grosze dorzucił też Forbes i z czterema bramkami na koncie nie daliśmy żadnych szans przyjezdnym. Honorowe trafienie dla gości zaliczył Peacock, ale to wszystko na co było dzisiaj stać Swindow.

 

Millwall 4:1 Swindow

 

Media nazywały nas od pewnego czasu kokietką Coca-Cola League 1. Pisali - Kobieta zmienną jest - podobnie jak dyspozycja Millwall, które jednego dnia zachwyca wszystkich, by na drugi dzień roztrwonić owoce ciężkiej pracy. W spotkaniu z Tranmere na Prenton Park w Birkenhead mieliśmy właśnie jeden z tych dni. Nie wychodziło nam dosłownie nic. Każde niemal podanie kończyło się na stracie, przez co z trybun po niespełna kwadransie gry, słychać było buczenie. Nie przeprowadziliśmy ani jednej składnej akcji, nie oddaliśmy ani jednego celnego strzału. Za to Trenmere zdołało oddać ich aż pięć, z czego jeden zakończył się bramką. Zmarnowaliśmy szansę na dogonienie czołówki i po porażce uplasowaliśmy się na dalekiej, piątej pozycji w tabeli, tracąc do lidera aż sześć punktów.

 

Tranmere 1:0 Millwall

Odnośnik do komentarza

Ten wieczór miałem spędzić przed telewizorem. Kupiłem kilka płyt dvd, pizzę i zgrzewkę coli, a w lodówce czekał na mnie Jack. Zmrożony, w ciemnym szkle. Wracałem do domu jak zwykle zmęczony po ciężkim dniu pracy. W prawej ręce trzymałem reklamówkę z zakupami, a lewa podtrzymywała przewieszoną przez ramię torbę z ciuchami. Atarova z mężem zniknęli na pół dnia zaszywając się w swoim mieszkaniu. Anatolij poprosił o urlop na żądanie.

Nagle przy krawężniku zatrzymał się czarny Mercedes. Spojrzałem kątem oka w stronę kierowcy. Szyba powoli sunęła w dół obnażając pokiereszowaną twarz jakiegoś mamuta.

- Wsiadaj - powiedział kiwając głową w stronę tylnych siedzeń - zabiorę Cię na przejażdżkę.

- Chyba Cię Bóg opuścił - odparłem przyspieszając kroku.

Mercedes wjechał przede mną na krawężnik, zatarasował cały chodnik, a z miejsca pasażera wysiadł potężny, ponad dwumetrowy dryblas o bicepsach wielkości krowich ud. Nie zdążyłem nawet zareagować, a jego włochate łapy chwyciły mnie za ramiona i powlokły do samochodu.

- Chciałem skurczybyku po dobroci - zarechotał kierowca - ale widać, wy Polaczki nie dajecie się tak łatwo.

- Gdzie jedziemy? - spytałem, a lodowata skóra pobudzała moje ciało.

- Ktoś chce się z Tobą widzieć - odparł skręcając w drogę prowadzącą na przedmieścia.

Jechaliśmy tak kilkadziesiąt minut mijając jednorodzinne domki, działki, fabrykę okien i kilka sklepów spożywczych.

- Kim wy k***a jesteście ?! - krzyknąłem chwytając go za szyję. Chciałem mu urwać łeb przy samej dupie. Nim zdążyłem zacisnąć dłonie na jego krtani, kompan rąbnął mi z haka na tyle skutecznie, że straciłem przytomność.

Odnośnik do komentarza

- Obudź się już wreszcie. Charles, przynieś wodę. Czekam już godzinę. Musiałeś go tak mocno uderzyć?

- Co miałem zrobić? Chciał udusić Richarda.

- Rich, to prawda?

- Oj od razu udusić. Chwycił mnie za karczycho i ...

- Masz tą wodę.

Lodowaty strumień zbudził mnie ze snu. Nos piekł jak cholera. Otworzyłem oczy, ale blask światła po chwili mi je zamknął.

- O ja pierdolę - przywitałem zgromadzonych staropolskim zwyczajem marszcząc czoło.

- Zgaś to światło, bo go razi - krzyknął ktoś i po chwili w pomieszczeniu zapanował mrok.

Znów otworzyłem oczy. Łeb pękał mi na pół, a z nosa zwisały zaschnięte serpentyny krwi zmieszanej z glutami.

- Gdzie ja jestem? - spytałem łapiąc się za głowę.

- Na przedmieściach Londynu - odpowiedział mężczyzna wyglądający jak brat bliźniak Ala Pachino. Był ubrany w ciemny garnitur, a na przegubie prawej ręki wisiała mu gruba, złota bransoleta.

- Charles, podaj mi ręcznik. Nasz gość musi się wytrzeć - mężczyzna zwrócił się do wielkoluda chełpiącego piwo. Po chwili odzyskałem pełną świadomość. Siedziałem na kanapie, skórzanej kanapie z drewnianymi obiciami na poręczach. W pokoju było ciemno, ale blask księżyca wpadający do środka rozświetlał wnętrze na tyle skutecznie, że mogłem widzieć ich twarze. A było ich trzech - każdy ubrany elegancko, każdy potężny, każdy z pokiereszowaną twarzą.

- Kim jesteście? - spytałem odkładając ręcznik na skórzaną poduchę.

- Przyjaciółmi - odparł Richard wstając z krzesła.

- Ja dziękuję serdecznie za taką przyjaźń - palcem wskazującym dotknąłem spuchniętego nosa, który przybrał kształt murzyńskiego kutasa.

- Zastosowaliśmy tylko tak zwane środki przymusowe. Prosiłem, żebyś wsiadł do samochodu.

- Słuchaj no, ty podróbko Ala Capone, ty też pakujesz dupsko do każdego nadjeżdżającego dyliżansu?

Charles zerwał się na równe nogi:

- Szefie, może mu dołożyć z drugiej strony?

- Dość - Richard uniósł dłoń stopując końskie zaloty kompana.

- Charles - spojrzałem na dryblasa, Richard - na Capone, a ten tam, przy kaloryferze?

Mężczyzna stojący przy regale z książkami zdawał się być znudzony zaistniałą sytuacją. Jego długie, krucze włosy, ciasno spięte w kucyk mieniły się kolorem pełni księżyca. Miał na sobie oczojebną, pomarańczową koszulę z długim rękawem i pedalskie, obcisłe spodnie. Spojrzał na mnie pełen pogardy, a gdy się uśmiechnął, w jego przednich zębach zaświecił złoty implant.

- Znasz mnie przecież - rzekł spokojnym, stonowanym głosem.

- Borys?

Rich z Charlsem parsknęli śmiechem, ale na widok władczego spojrzenia mężczyzny odchrząknęli tylko i umilkli.

- Za taką zniewagę normalnie zginąłbyś śmiercią męczennika - syknął ruszając w moją stronę - a powiedz nam panie Loko, jak się panu podoba Londyn?

- Ujdzie - pokręciłem głową na boki.

- Czyli się panu nie podoba. W takim razie - podszedł na tyle blisko, że mogłem poczuć zapach jego słodkich perfum - PO JAKĄ CHOLERĘ PAN TU PRZYJECHAŁ? - ryknął jak gwałcony chłopiec przez starszego kolegę.

- Ekhm, to ... ee ... z kim mam przyjemność? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie luzując nieco kołnierz.

- A czy nazwisko Slayter coś ci mówi?

- Slayter ... Slayte ... Slay ... otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia i raz jeszcze przyjrzałem się człowiekowi. Jego prawy policzek szpeciła podłużna, różowa blizna, zakończona małym dołkiem w okolicach kącika ust. To był Christian Slayter, człowiek, o którym krążą legendy. " No Mercy " polowali na niego latami, likwidując niemalże całą jego armię na terenach Irlandii Północnej i Południowej. Kazulov ostrzegał mnie przed nim jeszcze przed operacją " Blizna ".

- Bardzo mi miło panie Christianie - podałem mu dłoń.

- Panie Christianie, haha - zaśmiał się wciskając pięści w boki - nikt tak do mnie nie mówił od lat. No więc, panie Pawle, może mi pan wyjaśnić do cholery, co pan robi w Wielkiej Brytanii? Bo to, że jest pan menedżerem Millwall już wiem. Ale znając Wowczuka i jego ćwierć inteligentne zagrywki rozumiem, że jest w tym wszystkim jakieś drugie dno. No więc pytam - JAKIE? - Slayter oparł się na dłoniach spoglądając mi prosto w oczy.

- Nie mam zielonego pojęcia o czym Pan do mnie traktuje i co pan mi tu imputuje.

- Ja Panu nic nie imputuję, bo ja nie wiem co to k***a oznacza. Spytam raz jeszcze - po co do cholery departament w Moskwie przysyła swojego człowieka do Londynu? Chodzi o Borysa?

Zmrużyłem nieco oczy. A więc wiedział o Bliźnie, o Borysie i o całych planach akcji. Pytanie teraz - skąd?

- Może tak, może nie - odparłem wzruszając bezradnie ramionami.

- Stoimy po tej samej stronie barykady w takim razie - Slayter odszedł od kanapy, otworzył barek i nalał sobie do literatki kilka kropel jakiegoś trunku.

- Co to oznacza? - spytałem.

- Że jesteś mi potrzebny tak, jak ja jestem potrzebny tobie.

Odnośnik do komentarza

Dziękuję Macieju za miłe słowa ;-)

 

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Christian Slayter urodził się w Kentucky, nad rzeką Green River. Był jednym z siedmiu dzieci, które wydała na świat jego matka i jednym z trójki, które przeżyło ciężki okres dzieciństwa. Jako kilkuletni chłopczyk zarabiał na chleb okradając staruszki w ciasnych uliczkach miejskiej dżungli. Był paserem, na tyle znanym, że zyskał przydomek " Lepka ręka ". W wieku dwunastu lat po raz pierwszy zastrzelił człowieka. Kilka lat później dowodził już największym gangiem młodocianych przestępców w hrabstwie Pike. Był znany w Owensboro, Bowling Green i Covington, a w Louisville powstał bliźniaczy gang, noszący w herbie znak dłoni. Slayter miał dar zjednywania sobie ludzi. Rządził niepodzielnie przez pięć lat w całym stanie Kentucky, grabiąc, plądrując, gwałcąc i mordując wszystkich, którzy stanęli mu na drodze. Był twardym i bezwzględnym człowiekiem znanym ze swego okrucieństwa. To on kazał zamordować na oczach całej rodziny ojca czwórki dzieci, który zdradził " Lepkie ręce " sprzedając informacje o poczynaniach grupy CIA. Cięli go ręczną piłą do metalu, powoli, a gdy mdlał, przestawali i cudzili, by miał świadomość tego, co się dzieje.

Po objęciu posady gubernatora Steve Besheara, w stolicy Kentucky - Frankfort, w stanie rozpoczęły się czystki. Slayter był zmuszony emigrować za granicę. W 1998 roku przeprowadził się do Dublina, gdzie pojednał się z Irish Republican Army i wspólnie rządzili państwem aż do 2008 roku. To on dokonał zamachu bombowego w Omagh – 31 zabitych, setki rannych. W 2008 roku przeniósł się do Londynu, gdzie mieszka do dziś. Borys, ówczesny pan i władca podbitych terenów przez Rosjan, wypowiedział mu wojnę, która trwa po dziś dzień. Wojnę krwawą, wojnę bezwzględną, wojnę, która nie znała litości.

 

Tego dnia spotkałem się z Alex o w pół do szóstej wieczorem w restauracji " Your Destination ". Zamówiliśmy kraba w sosie pikantnym, a na deser kelner przyniósł nam roladę w czekoladzie i czerwone, słodkie wino. Uwielbiałem te kilka chwil, które dawały mi poczucie bycia komuś potrzebnym. Alex nigdy nie pytała kim jestem, co robię, ani też nie wnikała dlaczego znikam czasami na całe noce. Chciała być na tyle blisko, bym czuł, że jej na mnie zależy, ale na tyle daleko, by nie wiązać się czymś zobowiązującym. Tego dnia miała na sobie czerwoną, krótką sukienkę i srebrne pantofle. W spiętych w kok włosach błyszczała srebrna spinka, a na jej szyi, tuż nad dekoltem czarował srebrny naszyjnik. Pachniała dokładnie tak, jak powinna pachnieć w takiej chwili kobieta - wyzywająco, kusząco i jednocześnie delikatnie. Była surówką seksu i powściągliwości skrzętnie wciśniętą w uniform codzienności.

- A wiesz - zagadnęła wbijając widelec w parujące mięso - nie sądziłam, że sprawy zajdą tak daleko.

- Daleko? - wsunąłem w usta kawałek skorupiaka - co masz na myśli mówiąc - daleko?

- No wiesz, nie co dzień zdarza się, że ktoś ratuje ci życie, a później umawiasz się z nim na randki.

- No tak, masz rację.

A nad głowami brzmiał nam kawałek

Odnośnik do komentarza

20 października padał rzęsisty deszcz. Wiatr gnał chmury po niebie, a słońce schowało się wysoko nie docierając do nas w ogóle. Na The Den przyjechał Charlton. Faworyzowani goście byli w najsilniejszym składzie, ale nie zamierzałem tanio oddać skóry. Pan Booth miał ciężkie zadanie. Do końca pierwszej połowy było 1:1. W drugiej rozpoczęło się strzelanie. Kibice wariowali na trybunach wyśpiewując peany i zaraz po nich gwiżdżąc i rzucając w nas obelgami. Nie zdołaliśmy niestety zdobyć trzech punktów, bo w doliczonym czasie gry Gray z metrowego spalonego zdobył gola na 4:3.

 

Millwall 3:4 Charlton

 

Sromotną porażkę powetowaliśmy sobie tydzień później zwyciężając 3:1 Brighton. Kolejne dwa trafienia zaliczył Tresor Kandol i tym samym wysunął się na prowadzenie w klasyfikacji strzelców Coca-Cola League. Po rozmowach z zarządem postanowiłem złożyć ofertę kupna napastnika wykładając na stół 320 tysięcy euro. Wszyscy z zapartym tchem czekaliśmy na decyzję Leeds.

 

Trzy oczka zainkasowaliśmy też w spotkaniu z Yeovil. Pasiaści pakowali nam wprawdzie trzy bramki, ale to my strzeliliśmy o jednego gola więcej. Leeds zgodziło się na transfer Kandola, a rosły napastnik odpłacił nam za zaufanie strzelając znów dwie bramki. Jego wartość rosła z dnia na dzień, a my pięliśmy się w górę.

Millwall 4:3 Yeovil

Odnośnik do komentarza

Trzecie w tabeli Norwich szóstego listopada sprawdziło naszą formę na naszym stadionie. Niesieni na fali zwycięstw, zmęczeni nieco po ostrych treningach pomiędzy meczami, zagraliśmy dość słabo. Nie wykorzystywaliśmy stuprocentowych sytuacji pod bramką, co niestety musiało się skończyć oburzeniem ze strony fanów. Pierwsza połowa była kabaretowa. Ani Kandol ani Pericard nie zdołali oddać ani jednego celnego strzału na bramkę. W drugiej połowie jedynie Francuz zaliczył oczko w siedemdziesiątej minucie, ale już dziesięć minut później był remis.

Millwall 1:1 Norwich

 

Ledwie cztery dni później rozpoczęły się rozgrywki o Puchar Anglii. Byliśmy zmotywowani do ostrej walki, a perspektywa uczciwych zarobków za kolejne szczeble awansu kusiła moich podopiecznych jak diabli. Człowiek doceniony finansowo staje się człowiekiem bardziej efektywnym, co zaobserwowałem już w pierwszym meczu w tych prestiżowych rozgrywkach.

Naszym rywalem była ekipa Stevenage, a my wyszliśmy w ofensywnym ustawieniu 4-4-2. Strzelanie rozpoczął żelazny rezerwowy Jansen pewnie wykonując jedenastkę. Kilka minut później strzelił Johnson, a Grimes postawił kropkę nad i w 34 minucie. Zdemotywowani goście przegrali ten mecz z kretesem.

Millwall 3:0 Stevenage

Odnośnik do komentarza

W parku północnym, na gałęziach drzew świergotały ptaki. Było przyjemnie ciepło, a na niebie sunęły sennie obłoki. Siedziałem z Alex na betonowym murku zajadając w najlepsze z kartonowego pudełka chińskie żarcie.

- Lubię to - powiedziałem spokojnym głosem.

- To? To znaczy co? - odparła zaciekawiona, a z ust zwisała jej sznurówka makaronu.

- To poczucie bycia potrzebnym komuś. Czasami tak jest, że w życiu osiągamy naprawdę wiele. Mamy sławę, prestiż, drogie samochody ...

- No ty akurat takiego nie masz - zaśmiała się spoglądając na wysłużonego Rovera - przepraszam, tak, wiem, czasami jestem jak dziecko - przystopowała radość kładąc mi dłoń na piersi.

- Tak ... po prostu, lubię się budzić z myślą, że jest ktoś, kto ...

W tym momencie za naszymi plecami usłyszałem męskie głosy. Kiedy odwróciłem głowę w stronę fontann ujrzałem czterech osiłków prężących swoje napęczniałe wodą muskuły, którzy najwyraźniej mieli chrapkę na nasze portfele.

- Siemanko tatuś - zagadnął pierwszy, o urodzie Goldbergera - daj trochę waluty.

- Chce się nam pić - dodał drugi, nieco grubszy, z kolczykiem w kształcie anarchii w lewym uchu.

Alex wstała z miejsca i schowała się za mną.

- No, jeśli nie masz waluty, możemy się inaczej dogadać, fiu fiu - Goldberg zmierzył dziewczynę z góry do dołu i z dołu do góry, po czym wykonał kilka ruchów biodrami machając przy tym dłonią w lewo i w prawo.

- Poważnie sugeruję chłopcy, żebyście dali nam spokój - przecedziłem przez zaciśnięte zęby wyjmując ukradkiem kluczyki od samochodu. Alex chwyciła je w dłoń i zacisnęła pięść.

- Słuchaj no, gogusiu - trzeci paker z wytatuowanym na szyi łbem tygrysa zeskoczył z murku i podszedł do nas na kilka kroków - dawaj mamonę, albo inaczej pogadamy.

- Mówisz?

- Taa ...

Na moment cała dzielnica jak by zamarła. Wszyscy przechodnie zatrzymywali się spoglądając na nas. Okna bloków otwierały się na oścież, a samochody zatrzymywały przy krawężnikach, ciekawe i rządne ludzkiej krwi.

- Moja droga - powiedziałem, ale Alex już gnała jak gazela do samochodu pakując się do środka i zamykając drzwi.

- Prosiłem, jak grzeczny chłopiec - wzruszył ramionami Goldberg i rzucił się na mnie. Dwie ogromne pięści pędziły z prędkością teżewe. Pierwszą zablokowałem przedramieniem, druga minęła moją twarz o kilka milimetrów, aż poczułem zapach jego skóry. Rąbnąłem obcasem w piszczel. Napastnik schylił się z bólu. Łokciem rozciąłem mu łuk brwiowy i ciepła strużka krwi spłynęła po jego policzku. Chwyciłem go za rękę, wyciągnąłem ją do tyłu i rozpędem rąbnąłem nim w kosze na śmieci. Metalowe pojemniki z hukiem potoczyły się po chodniku wypadając na ulicę.

- Nieźle, nieźle, ale ciekawe jak poradzisz sobie ze mną. No, dawaj gogusiu - ten z tygrysem zaciskał pięści wysuwając je przed siebie. Pozostali stanęli za mną gotowi do walki. Tym razem sam ruszyłem do boju. Prawy sierpowy nie trafił go wprawdzie w głowę, za to lewy hak był już celny. Kawałki zębów trysnęły z pyska jak gejzer. Nagle ktoś mnie rąbnął w plecy. Kiedy się odwróciłem kolejny cios powalił mnie na ziemię. Przeturlałem się kilkadziesiąt centymetrów po betonie, chwyciłem w dłoń klapę od kosza na śmieci i natarłem, niczym Husaria polska na rywali. Kantem tarczy złamałem przedramię grubasa, by z obrotu podeszwą buta posłać go na deski. Został mi jeden. I kiedy miałem już w głowie obmyślony plan działania, obok nas zatrzymał się czarny Mercedes, z którego jak z procy wystrzelił nie kto inny jak Butch.

- Co tu się do cholery dzieje? - ryknął łapiąc bezzębnego chłopaka za kark.

- Co on nam zrobił, łobuz - ryczał jak dzieciak zalewając się łzami.

- Tfu - Butch splunął na ziemię ciskając nim o beton - czy wyście się z kutasem na łby zamienili? Przecież to Loko.

- Loko? O ja pierdolę ...

- Nic Ci nie jest trenerze ? - Butch podszedł do mnie, a ja odstąpiłem krok do tyłu trzymając jeszcze gardę - widzę, że nie. Spójrz na to całe beznadziejne psie gówno. Przynoszą wstyd Ridersom.

- Ridersom? To są przecież zwykłe szumowiny.

- No no, uważaj na słowa - Bucth palcem wskazującym prawił mi kazanie - to nie są szumowiny, tylko nasi żołnierze.

- Widzę właśnie - splunąłem na ziemię rozcierając flegmę podeszwą.

- Pytałem, czy nic ci się nie stało trenerze. Nie odpowiedziałeś! - Butch oparł się o samochód, a jego kompani powoli podnosili się z ziemi. Wsadziłem dłoń w marynarkę zaciskając palce na rękojeści srebrnej beretty.

- O, teraz jesteś złym chłopcem, czy tak? - zarechotał rozkładając bezradnie ręce.

- Dajcie nam spokój.

- A wiesz, znaj mój gest. Ale następnym razem może być gorzej.

- Tak. Masz rację. Następnym razem - podszedłem do niego na odległość jednej stopy - poślę ich do piachu.

Odnośnik do komentarza

W półfinale Pucharu Johnstone's Paint trafiliśmy na Yeovil. Pasiaści postawili nam szalenie trudne warunki, walcząc o każdy centymetr murawy. Pierwszego gola dla nas zdobył Tresor Kandol, uderzając futbolówkę z woleja. W drugiej połowie garstka kibiców zobaczyła bramkę wyrównującą. I pan Gavin Ward musiał zarządzić konkurs rzutów karnych. Pot ściekał lepką strużką po moim czole, a ręce drżały mi, jak przed pierwszą inicjacją seksualną.

W fenomenalnej formie był tego dnia Scribe. W ekwilibrystyczny sposób wybronił trzy z czterech jedenastek i to dzięki Francuzowi awansowaliśmy dalej. Byłem szczęśliwy jak dziecko wyciągające zabawkę z zestawu Happy Meal.

Millwall 3:1 Yeovil

 

Po zwycięstwie w półfinale zmieniłem nieco reżim treningowy. Nasz specjalista od dietetyki nakazał piłkarzom stosować dietę wysokobiałkową, przy znacznym ograniczeniu seksu, co spotkało się z wielką krytyką. Niestety, kontrakty piłkarzy były tak skonstruowane, że za każde uchybienia w diecie, które prędzej czy później wychodziły podczas okresowych badań kontrolnych, delikwent musiał płacić karę. Postanowiłem zwiększyć ilość treningów wytrzymałościowych i siłowych.

 

Z Wycombe zagraliśmy 24 listopada, w chłodne, deszczowe popołudnie. Deszcz płakał na zieloną trawę przyspieszając pęd piłki, co wiązało się niestety z kuriozalnymi sytuacjami podczas meczu. I tak, na samym początku do ostrego krosa z lewej flanki wyskoczył Pericard, a piłka po jego uderzeniu odbiła się od murawy i nabrała przedziwnej rotacji wpadając do siatki Wycombe. W 17 minucie Sutton potężną bombą doprowadził do remisu. Jeszcze przed przerwą, najlepszy zawodnik gości - Leon Knight wyprowadził niebieskich na prowadzenie. Ostatecznie mecz zakończył się remisem, bo drugie oczko zaliczył Pericard, a my w tabeli uplasowaliśmy się na odległym, piątym miejscu.

Wycombe 2:2 Millwall

 

 

- Kazulov jest niecierpliwy. Miałeś wywęszyć gdzie jest Borys, a ty bawisz się w pieprzonego trenera - zdenerwowana Atarova karmiła nowotwór strzepując żar na posadzkę.

- Spokojnie, wszystko w swoim czasie - odparłem opierając się plecami o mur budynku. Wyjąłem tutkę z tytoniem i podpaliłem jeden z końców.

- Mówisz - wzięła głęboki wdech wciągając centymetr papierosa w płuca - że wyeliminowałeś Jancewa?

- Nie Jancewa, tylko jego ludzi. Rozmawiali coś o Turasach, o przejęciu jakiejś ilości heroiny przez jeden z gangów.

- Ciapaci w Londynie - Atarova zmrużyła oczy poprawiając przeciwsłoneczne okulary na nosie - a oni czego tu chcą?

- Nie wiem, ale dowiem się. Już wkrótce.

- Uważaj na Slaytera. To cwany lis. Ma na swoim koncie już tyle, że można by było osadzić pół Londynu w pace.

- Nie ucz ojca dzieci robić - spojrzałem na kobietę szczerząc białe zęby.

- Przestań mi tu pierdolić za uszami. Mówię poważnie. Coś czuję, że jesteśmy na tropie nie tylko Borysa, ale jakiegoś grubego, międzynarodowego szlaku narkotykowego. Skoro zamieszani w to są Turcy, Ruscy i Anglicy, to ...

- I Amerykanie - wtrąciłem kładąc dłoń na ramieniu kobiety - Slayter jest Amerykaninem, nie zapominaj o tym.

- Tak, tak, Amerykanie. Zapomniałeś już, że tutaj rządzą Ridersi? Lepka ręka nie ma tutaj nic do gadania.

- Owszem, ma. Richard, jeden z żołnierzy Christiana Slaytera jest łącznikiem pomiędzy Angolami a gangsterem. Tutaj wszystkim jest nie na rękę jurysdykcja Borysa i jego ludzi. To miasto musi zostać oczyszczone.

- Liczysz na jakiś awans? - Atarova pokręciła przecząco głową zadeptując kiepa - uważaj na tą swoją panienkę. Jest ładna, ale lepiej, żeby nie wiedziała za wiele. Sam wiesz, jak to w życiu bywa.

- Co masz na myśli?

- Domyśl się. Jesteś mądrym człowiekiem Loko. Inaczej by cię tutaj nie było.

 

W spotkaniu z Leyton Orient zmieniłem taktykę. Tym razem wyszliśmy w ustawieniu 1-4-3-2-1. Osamotnionego Pericarda wspierał Candol z Polakiem Danchem. Niespodzianką był całkowity brak skrzydłowych. Na nasze nieszczęście chłopaki nie potrafili się za cholerę zgrać. Futbolówka krążyła jak po sznurku w środku boiska, ale kiedy przychodziło zaatakować gospodarzy, nagle brakowało nam tego ostatniego podania. Mecz zakończył się remisem. Swoje bramki po raz kolejny strzelili Pericard i Kandol. Tym sposobem obaj w lidze zdobyli po 16 goli, idąc łeb w łeb w kierunku króla strzelców. Leeds ostatecznie zdecydowało się na sprzedaż Anglika i od pierwszego stycznia Tresor miał być już pełnowartościowym Millwall.

Leyton Orient 2:2 Millwall

Odnośnik do komentarza

Padał deszcz. Danse macabre kropli z wiatrem wyganiało społeczeństwo z ulic. Smutne światło z latarnianych żarówek blado padało na chodniki, a po plecach przebiegały ciarki. Tap, tap, tap, równomierny stukot ginących kształtów wody wprawiał mnie w nostalgiczny nastrój. Rozłożyłem parasolkę i przebiegłem po wodzie na drugą stronę ulicy. Na przystanku zatrzymał się właśnie srebrny neoplan z numerem 1223. Kierowca spojrzał na mnie i z uśmiechem pokazał, że mogę iść. Poczęstowałem go ukłonem, wszedłem na chodnik i zniknąłem w klatce schodowej Alex. Schody prowadzące na górę były jak by bardziej skrzypiące. Wędrowałem uważnie, rozglądając się na boki. Czułem, jak by ktoś mnie obserwował, ale w gruncie rzeczy było to przecież niemożliwe. Na piętrze ktoś wymienił żarówkę. Świeciła już radośnie, świergocząc po całej długości korytarza jak skowronek. Wyjąłem zza pazuchy wilgotne pudełko czekoladek, przetarłem nieco folię mankietem rękawa i zapukałem. Puk, puk, puk, puk, w powietrze wzbiły się nuty głuchego echa.

- Pewnie jest pod prysznicem, albo śpi - powiedziałem sam do siebie przeczesując włosy palcami.

Puk, puk, puk, ponownie uderzałem kostkami palców o dębowe drzwi. Po chwili przystawiłem ucho do dziurki od klucza i wstrzymałem oddech. W środku nie było nikogo. Tylko głuche, puste powietrze i oddech stęsknionego człowieka.

 

W dyskotece " Green Zone " było parno i duszno. W głośnikach leciał właśnie Tiesto, a pod toaletami mizdrzyły się nastoletnie kobiety. Stanąłem pod kolumną podtrzymującą strop, do której przyczepiona była klatka i zacząłem sączyć whisky z colą. Na barze szalały pokale. Zmęczeni bramani nie nadążali z rozlewaniem alkoholowych trunków, przez co co któryś klient odchodził nie płacąc rachunku. Na hokerach, tuż przy barze siedziały panie lekkich obyczajów. Wciśnięte w ciasne, przykrótkie spódniczki, z wargami sromowymi zwisającymi po kolana, czekały na łatwy łup. A zwierzyny było co nie miara. Jeden z bramkarzy, wielki, łysy facet z łapą wielkości średniego baobabu sprzedawał różnego rodzaju cukierki. Sam zostałem zapytany przed wejściem o to, czy nie potrzebuję słodkości, ale grzecznie odmówiłem częstując go szczerym uśmiechem. Młodzi studenci, pragnący uszczknąć nieco życia Rockefellera, płacili słono za te kilka chwil w toalecie, gdy ich penis wykonywał nieco inne czynności, niż tylko celowanie moczem do pisuaru.

Zawieszone pod sufitem telebimy, stroboskopy i lampy błyskowe wprowadzały psychodeliczny nastrój. Nie słyszałem własnych myśli, a już próba nawiązania z kimś polemiki była tak prawdopodobna jak to, że Rocco jest prawiczkiem i mieszka na plebanii.

Przedzierając się przez gąszcz spoconych napaleńców natrafiłem na jedno wolne miejsce, tuż przy dyszącym z podniecenia Latynosem. Usiadłem wygodnie obok, starając się nie dotykać mężczyzny, ale ten nie pozostał obojętny na moje towarzystwo.

- Ale suki co? - rozpoczął rozmowę na poziomie.

- Taa - odparłem udając poruszenie.

Pornografia przy wygibasach dziewczyn była kromką ze swojskim masłem, podaną na wiklinowym talerzu podczas ceremonii rozdania Oskarów. Tu wszyscy pragnęli tylko jednego. Spojrzałem na lożę vipów. Pewna rudowłosa, długonoga dziewczyna ujeżdżała w najlepsze starszego pana, szczerząc zęby z radości do wszystkich zgromadzonych. Dalej, na skórzanej sofie grupa mężczyzn wciągała nosem kreski kokainy. Pod ścianą, zaraz przy wyjściu do toalety jedna z dziwek poruszała dynamicznie głową wprawiając swojego klienta w ekstatyczny stan.

- Kurestwo - splunąłem na ziemię chwytając za szklankę.

Nieobecność Alex wzbudziła we mnie niespokojne myśli. Nie znosiłem tego stanu, bo najczęściej mój zmysł do wyszukiwania kłopotów działał bezproblemowo. A akurat teraz wolałbym, żeby nawalił.

- Widzisz tamtą? - Latynos wskazał palcem na czarnulę niosącą na tacy puste kieliszki - stawiam stówę, że jej nie wyrwiesz.

- Dzięki kolego, ale nie bawię się w takie zakłady - uścisnąłem mu dłoń wstając z miejsca.

- E, co to za zachowanie? - mężczyzna ruszył za mną obijając się barkami o imprezowiczów.

Podszedłem do baru i oparłem się o łokcie. Po chwili pienił się przede mną chmielowy trunek. Zdążyłem jeszcze położyć na blacie drobne, nim zostałem chwycony za ramię. Poleciałem w studentów siedzących tuż przy barze na metalowych krzesłach. Rąbnąłem łbem w jedno z nich, a po podłodze trysnęły krople mojej krwi. Przesunąłem otwartą dłonią po czole. Łuk brwiowy broczył obficie plamiąc moją niebieską koszulę. Wstałem z ziemi chwiejąc się na boki, podtrzymując się stolika opadłem na krzesła. Latynos ruszył do kolejnego natarcia. Włochata pięść ugrzęzła gdzieś pomiędzy łopatką a kręgosłupem odbijając mi nerki. Plunąłem krwią na podłogę wywracając się ponownie pod nogi pijących. Dryblas chwycił mnie w dwie łapy, uniósł nieco nad posadzkę i rąbnął mną o podest. Przez moment widziałem ciemność. Nie mogłem złapać oddechu, nie czułem też nóg. Świat wirował dookoła, a w brzuchu kwasy poczęły wygrywać mazurka. Zwymiotowałem. DJ przestał grać, a w sali zapanowało poruszenie. Zostaliśmy otoczeni. Uniosłem się na dłoniach spoglądając dookoła. Wszyscy wirowali jak ubrania w pralce. Słyszałem czyjeś głosy, śmiech i wołanie o pomoc. A przede mną stał Latynos trzymający gardę. Chwyciłem w dłoń nogę od hokera i wstałem. Zamaszystym ruchem przyrżnąłem mu w ucho. Prawym sierpowym trafiłem w powietrze, ale już kopniak był celny. Z czuba trafiłem prosto w jaja. Facet osunął się na ziemie kwicząc jak rozcinane tępym nożem prosię. Wziąłem zamach i z całej siły uderzyłem go w twarz metalową rurą. W sali plasnęło tak głośno, że wszyscy wstrzymali oddech. Coś strzeliło, coś chrupnęło i dryblas zwalił się jak ścięte drzewo na kafelki wypluwając z ust sproszkowane trzonowce.

Stałem tam jeszcze przez chwilę zastanawiając się nad tym co zrobiłem. Po chwili zjawili się ochroniarze. Nie pytali o nic. Chwycili denata za ręce i nogi i wynieśli na dwór. A z głośników, ku uciesze wszystkich znów poleciał Tiesto.

Odnośnik do komentarza

W drugiej rundzie Pucharu Anglii udaliśmy się na stadion Roots Hall w Southend-on-Sea, by zmierzyć się z tamtejszą drużyną - Southed. Boisko usytuowane ledwie sześćdziesiąt pięć kilometrów od Londynu w deszczu przypominało nieco krowi placek zwilżony poranną rosą. Zmotywowani do walki wyszliśmy w ustawieniu 1-4-4-2, z cofniętym do środka Kandolem. Pomiędzy słupkami ponownie stanął Francuz Scribe, co spotkało się z oburzeniem wśród kibiców.

Tuż po pierwszym gwizdku pana Wiley'a worek z bramkami otworzył Pericard. Byłem podniecony jak byk zakradający się ukradkiem do krowy z cieczką, bo najczęściej przecież Ardua Prima Via Est. Niestety było to wszystko co mogli pokazać moi podopieczni, bo goli już nie strzeliliśmy. Za to piłkarz Southend, o tłusto-brzmiącym nazwisku MacDonald zdołał pokrzyżować nam plany wbijając gola wyrównującego. Musieliśmy czekać zatem na rewanż.

Southend 1:1 Millwall

 

Cztery dni później, zmęczeni jeszcze walką z wiatrakami w Southend, podjęliśmy na własnym podwórku słabeuszy ze Stockport. Żeby sprawiedliwości stało się zadość, tym razem deszcz siąpił dwa razy mocniej, przez co miałem trudność z identyfikacją poszczególnych grajków. Pan Pike dwa razy zastanawiał się nad przerwaniem meczu. Futbolówka kompletnie nie słuchała zawodników, krążąc po boisku jak ogłuszone ciele. Chłopcy przewracali się o własne nogi, wprawiając kibiców w śmiech, a mnie w obstrukcję myślową. Nie zdołaliśmy oddać ani jednego groźnego strzału. Statystycznie rzecz biorąc to i tak lepiej niż goście, bo Ci nie oddali żadnego strzału w ogóle. Po potwornie nudnym widowisku podzieliliśmy się punktami, nie zmieniając przy tym miejsca w tabeli.

Millwall 0:0 Stockport

 

Piekielny maraton trwał w najlepsze. Przeciętni obywatele zabijali się w kolejkach, kupując wszystko co było związane ze świętami. Choinki przysłaniały wejścia do sklepów. Brodaci Mikołaje szwędali się po ulicach sprzedając zapałki, radia grały wyłącznie sentymentalne melodie, a na wystawach promocje wchodziły analnie w podświadomość klientów.

I to bez wazeliny, pomijając grę wstępną. Na żywca.

Nie przebierałem w słowach. W szatni panowało piekło po kolejnym, beznadziejnym remisie. Oberwało się nawet Bogu ducha winnemu Pericardowi, który akurat przechodził pod moją pachą usiłując jeszcze w terminie dotrzeć do sedesu.

- Panowie - motywowałem zgromadzonych kazaniem - jesteście największą bandą patałachów, jaką ten świat widział. Wszyscy razem wzięci powiększacie statystykę nic nie robiących ludzi, którzy za pierdzenie pobierają gażę. Powiem wam coś. Jeśli tego meczu nie wygracie, wszystkie ostre treningi, które do tej pory przeprowadzałem, będziecie wspominać z sentymentem. Od tej pory będziecie mnie błagać na kolanach, bym skończył zajęcia. Żony będą was widywać tylko na śniadaniu, bo po treningach zamiast bzykać, będziecie spać. Ograniczę wam do minimum wychodzenie na imprezy, wprowadzę taki reżim treningowy i dietetyczny, że po miesiącu, przechodząc obok KFC czy innego McDonalda zeżrecie z radości wystawę razem z pracownikami. Czy się zrozumieliśmy?

- Taa - mruknął ktoś w kącie sali.

- Nie słyszałem. CZY SIĘ ZROZUMIELIŚMY?

- Taaaak!! - ryknęli wszyscy razem.

Swindon zostało rozjechane jak dachowiec przez autobus komunikacji miejskiej. Na The County Ground, bajorze przypominającym epizodyczną rzekę, o dziwo wszystko wychodziło nam tak, jak powinno. Niemal każda akcja kończyła się celnym strzałem w światło bramki. Kibice ściśnięci pod płaszczami parasoli byli zachwyceni. Dwa oczka zaliczył Tresor Kandol, po jednym dołożyli Whitbread oraz Dunne. Swindon legło jak trędowaty pod ścianą płaczu.

Swindon 0:4 Millwall

Odnośnik do komentarza

W czerni ciszy zmroku słychać było kroki. Ciężkie, zmęczone, gnane poczuciem spóźnienia odbijały się echem w murach śpiących budynków. Były smutne, czarne, bez dźwięku nadziei. Spoglądałem w stronę dźwięków dobiegających z mrocznej otchłani. Miętoliłem właśnie w palcach pustą paczkę po papierosach, wpychając kciuka między sreberko a folię. Kroki zwolniły. Oparłem się o ścianę pewny siebie i nabrałem powietrza w usta. Śmierdziało stęchlizną. Gwieździste niebo w tym smrodzie było dla duszy ostatnim listkiem papieru toaletowego po grubym posiedzeniu.

- Co Ty tu robisz? - spytała przystając na monet. Dyszała ze zmęczenia. Jej policzki pokryte czerwienią pęczniały w oczach.

- Czekam na Ciebie. Nie dajesz znaku życia od dawna - zgniotłem paczkę w dłoni odbijając się z pośladków od ściany.

- Pobrudziłeś się, zobacz - Alex trzepnęła dłonią po kancie mojej turkusowej koszuli. W powietrze wzbił się pył.

- Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego od kilku dni chodzę wkurwiony wyglądając cię z okna?

Alex wzruszyła ramionami robiąc minę skarconego dziecka. Jej twarz przybrała kolor purpury biskupiej.

- Tak też myślałem. Masz kogoś? Krótka piłka.

- Nie, to nie tak jak myślisz. Ja po prostu ...

- Nie tak jak myślę? Od trzech dni stoję tu, wieczorem, sam, pośrodku pieprzonego blokowiska i palę papierosa za papierosem. Wyłączyłaś telefony, okna masz pozasłaniane. Zapadłaś się pod ziemię.

- Wybacz - Alex odepchnęła mnie ręką i zniknęła w ościeżnicy klatki schodowej.

Stałem jak baran czekający na rzeź. Paczka papierosów spadła na ziemię i poturlała się wprost do kratki ściekowej.

A nad głową szumiał wiatr, kołysząc gwiazdy do snu.

 

Jeszcze tego samego wieczoru zamówiłem taksówkę. Żółty Chevrolet z pancerną szybą oddzielającą pasażera od kierowcy wiózł mnie przez neony miasta wprost do baru. Padał deszcz. Brytyjska pogoda dawała się we znaki dzień po dniu. Tu nawet najwięksi optymiści zatracali swe walory topiąc smutki w kieliszku dobrej whiskey. Tu karierowicze przystawali na moment w wyścigu szczurów płacząc jak dzieci w zaciszu jednej z brukowych knajp. Tu ginęły wszystkie pozytywne myśli. Za szybą. Tam, gdzie świat wygląda jak najczarniejsze myśli.

Płacąc taksówkarzowi za podróż czułem, jak by ktoś mnie obserwował. To uczucie wiercenia w kości ogonowej nigdy nie pozwalało mi spokojnie zasypiać. Kiedy odwróciłem się w stronę okupantów przystanku ujrzałem samych studenciaków. Pogięte puszki taniego piwa wciśnięte w omdlałe dłonie szeleściły z daleka. Uśmiechnąłem się w ich stronę, a w odpowiedzi usłyszałem kim jest moja matka.

Przed barem pachniało kłopotami. Przepełnieni hormonem wzrostu bramkarze dokonywali selekcji na chybił trafił. O dziwo, do środka wchodziły wszystkie kobiety posiadające atrybuty wykraczające poza przyjęte normy. Wiek nie był tu istotny. Decydowała odwaga ubioru i wyuzdany sposób bycia. Wszedłem do środka. Na parkiecie szalały tłumy.

Slayter siedział w kącie sali, na skórzanej sofie koloru czerwonego, zagryzając w pysku kubańskie cygaro. Dookoła, jak rasowe suki, obsiadły go gościnne w kroku damy.

- Kogo witam, kogo goszczę - Slayter klasnął w dłonie robiąc miejsce przy stoliku.

Opadłem na kanapę. Pachniało Kamasutrą.

- Wiem, gdzie urzęduje Twój przyjaciel - Christian oparł się wygodnie o cycastą brunetkę.

- Gdzie? - spytałem zaciekawiony sięgając po orzeszki.

- Przy St Katharine Docks. Tam go spotkasz.

- St Katharine Docks? To wschodni Londyn?

- Portowe tereny - przytaknął zlizując brunetce z lewej piersi kroplę whisky.

- Dickensowskie opowieści są wciąż żywe? - spytałem retorycznie, a dłoń sąsiadki ścisnęła mi krocze.

Siedziałem tam jeszcze przez chwilę zastanawiając się nad tym ile kosztuje pokój. Slayter okazał się być jednak szybszy niż moje myśli, bo bez pytania syknął:

- Na mój koszt. Numer 127. Pierwsze piętro, czwarte drzwi od lewej.

Odnośnik do komentarza

Nie byłem zadowolony ze swojego sztabu szkoleniowego. Wprawdzie piłkarze byli trenowani poprawnie, ale żeby wspiąć się na wyżyny brytyjskiego futbolu musieliśmy nieco zmienić reżim treningowy. Święta Bożego Narodzenia były już lada dzień, więc korzystając z lekkiego rozluźnienia, począłem wertować możliwych do pozyskania trenerów. Trzecia liga angielska nigdy nie była atrakcyjnym miejscem dla obcokrajowców, tak więc musiałem się posiłkować trenerami z kraju Synów Albionu.

 

Celem numer jeden w nadchodzącej rundzie było nie tyle wygranie w Johnstone's Paint, ale też zajęcie jak najlepszego miejsca na koniec sezonu - miejsca, które dawałoby nam możliwość gry w barażach z drugoligowymi outsiderami. Na Puchar Anglii już nie liczyłem. Logicznym jest, że zajście do czwartej czy też piątej rundy przez trzecioligowych kopaczy jest i tak niezłym osiągnięciem. Nie zamierzałem zbytnio forsować zawodników. Tym bardziej, że gra na trzy fronty przy tak przeciętnym sztabie szkoleniowym była praktycznie awykonalna.

 

W rewanżowym meczu z Southed zagraliśmy naprawdę dobrze. Pan Alan Wiley miał dość łatwe zadanie, bo piłkarze o dziwo nie zdobyli ani jednej żółtej kartki. Dwa oczka zaliczył środkowy pomocnik - Alan Dunne. Po jednym dodali kolejno Kandol i Pericard. Aż dziw bierze, że niemal każda drużyna doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, iż na szpicy występuje ten fenomenalny duet, ale też niemal każda drużyna traci bramki po akcjach tych zawodników. Myśl taktyczna trenerów bywa nierzadko kaleka.

Millwall 4:2 Southed

 

Tylko trzy dni przerwy w meczach musiało zaowocować słabszą dyspozycją. Na własnym podwórku ku uciesze blisko czternastu tysięcy gardeł podejmowaliśmy słabiutkie Brentford. Podopieczni Andy'ego Scott'a postawili nam niezbyt wysokie wymagania, lecz zmęczeni, nie potrafiliśmy strzelić o jedną bramkę więcej.

Millwall 1:1 Brentford

 

Jeszcze przed świętami wybraliśmy się do południowo-zachodniej Anglii nad ujście rzeki Avon. W dolinie rzeki Seven rozegraliśmy szalenie nudne spotkanie z Bristol Rovers. Na Memorial Stadium podopieczni Paul'a Trollope'a murowali dostęp do bramki Mike Green'a na tyle skutecznie, że jedyne trafienie zaliczyliśmy dopiero w końcówce spotkania. Po strzale Kandola piłka odbiła się od słupka i wpadła wprost pod nogi rozpędzonego Rumuna Cristea. Lewy obrońca wepchnął ją pędem do bramki dając nam upragnione trzy punkty. Po tym zwycięstwie awansowaliśmy na czwartą pozycję w tabeli.

Bristol Rovers 0:1 Millwall

Odnośnik do komentarza

Dżungla sklepowych promocji miażdżyła nawet najtwardszą psychikę. Oto stanąłem naprzeciwko sklepu z zabawkami rozdziawiając gębę w sposób dość wulgarny. Za moich czasów pod choinkę dostawało się radziecki karabin na korbkę i paczkę krówek ciągutek. A na stole prócz dwunastu potraw pękały flaszki z wódką. Dziś, tu gdzie jeszcze nie tak dawno był park, można kupić wszystko w odpowiednio niskiej cenie. Szlag, że marża sklepu wynosi ponad sto procent.

Anatolij z Atarovą, ściśnięci pseudomiłosnym uściskiem wędrowali przed siebie gwałcąc gałki oczne widokiem promocji. A było tu wszystko - czerwona bielizna z czapką mikołaja i wibratorem stymulującym seks z dwoma partnerami na raz; ekspres do kawy parzący herbatę, wyciskający sok ze świeżych owoców i robiący loda gdy żona siedzi przed telewizorem. A wszyscy mknęli przed siebie krokiem postrzelonego zająca.

 

Strudzony pielgrzymką do ziemi obiecanej udałem się na zasłużony odpoczynek. Na niebie słońce powoli zachodziło za chmury, żegnając dobry humor, witając schizofrenię. Kiedy stanąłem na przystanku sącząc z prawie pustego kubka po pepsi sprite'a, ktoś mnie chwycił za ramię i pociągnął do tyłu. Straciłem równowagę i rąbnąłem łbem prosto w słup ze znakiem autobusowym.

- Przepraszam, nie chciałam - zdyszana kobieta o urodzie Greczynki trzymała w dłoni mapę.

- Czy Pani zwariowała do reszty? - wybuchłem jak wulkan masując pęczniejące czoło.

- Najmocniej przepraszam. Ja po prostu się zgubiłam i ...

- I postanowiła pani znokautować Bogu ducha winną osobę, by wyładować swą frustrację?

Dziewczyna zmierzyła mnie z góry do dołu wzrokiem pełnym pogardy:

- Pomoże mi pan? Nie mam pojęcia gdzie jestem, nie wiem też w którą stronę iść.

- Pani pokaże - chwyciłem zwilżoną potem i drobinkami deszczu mapę. Papier zaszeleścił między palcami, a wilgotna farba wgryzła się w skórę.

- Jesteśmy dokładnie w tym miejscu - wskazałem palcem podsuwając jej papier pod oczy.

- W tym miejscu ... - dziewczyna zmrużyła oczy odsuwając nieco obraz od twarzy.

- A Pani zmierza do ?

- Szukam po prostu noclegu. Niedawno przyleciałam do Londynu i ...

- Nie no, w ciemno? - wtrąciłem.

- Czy pan zawsze jest taki arogancki? Jak nie chce mi pan pomóc to trudno, jakoś sobie poradzę.

- Proszę poczekać - poziom wkurwienia znacznie opadł, łechtając nieco linię bezpieczeństwa - służę uprzejmie. Niedaleko zaparkowałem samochód. Jeśli ma pani ochotę ...

- Zmarzłam nieco - potarła dłoń o dłoń chuchając w otwór pomiędzy - jak by pan był tak miły ...

Szliśmy spiesznie w stronę Rovera mijając przemoczonych przechodniów. Chmury jak na złość poczęły wypluwać na nas krople, przez co po kilku minutach wyglądałem jak spocony sprinter.

Gnając po asfalcie stolicy mijaliśmy kolejno barokowe noclegownie.

- Ten? A ten? To może tutaj? Nie? W tym słyszałem, że podają wyśmienitego królika? A ten? Ten jest tańszy - pokazywałem kolejne budynki potęgując w sobie adrenalinę.

- Tutaj wysiądę - powiedziała gdy przejeżdżałem obok dworca kolejowego.

- Tu? O tej porze nie jest to najmądrzejszy wybór.

- Popatrz popatrz. Wsiadam do samochodu z nabuzowanym osiłkiem, który o mało co mnie nie pobił kilkanaście minut temu. Chyba nie powiesz, że to jest najmądrzejszy wybór?

- Jeśli chcesz, mam wolny pokój u siebie - odparłem pytaniem na pytanie.

- Jeśli myślisz, że tak łatwo zaciągniesz mnie do łóżka ...

- Tak, tak właśnie myślę - zredukowałem bieg i skręciłem w ulicę prowadzącą do Bermondsey.

Odnośnik do komentarza

Rzuciła czarną torbę na podłogę i usiadła na krawędzi łóżka. Dyszała. Widziałem, że była zmęczona. Nie czekając na jej słowa postawiłem na biurku dzbanek z pomarańczowym sokiem. Po chwili grzebania w portfelu odnalazłem wizytówkę pobliskiej chińskiej restauracji i zamówiłem dwa dania z ryżem. Nie dziękowała. Zrzuciła z siebie mokrą kurtkę, rozczesała włosy rudą szczotką i poprosiła mnie o ręcznik. Po kilku sekundach zniknęła za plastikiem łazienkowych drzwi.

Podszedłem do okna i spojrzałem w stronę mieszkania Alex. Za koronkową firanką tliło się światełko nocnej lampki. Uchyliłem okno i do środka wleciało świeże, zmrożone powietrze. Pachniało górskimi krajobrazami.

- Podasz mi kosmetyczkę? Jest w bocznej kieszeni - dziewczyna z mokrą głową, owinięta w ręcznik, stanęła w progu wskazując dłonią na bagaż.

- Dziękuję - chwyciła saszetkę i już miała zniknąć w drzwiach, lecz kant ręcznika zaczepił się o klamkę i po chwili stała odwrócona do mnie plecami. Naga i bezbronna.

- Ekhm - miałem już powiedzieć coś miłego, ale drzwi zamknęły się z trzaskiem. Po chwili, przez szczelinę wciągnęła też ręcznik.

Usiadłem wygodnie na skórzanej sofie i włączyłem telewizor. Za oknem pierzyna chmur przysłoniła blask gwieździstego nieba. Alex stanęła na balkonie i uśmiechnęła się do mnie. Paliła papierosa zaciągając się namiętnie.

- Piękny mamy wieczór - rzekła opierając się o łokcie na poręczy.

- Taaa - uśmiechnąłem się gładząc nieogoloną brodę palcami.

- Co taki przystojniak jak ty robi sam w domu? - spytała, a jej szlafrok odsłonił nieco nagie piersi.

Skonsternowany zgasiłem papierosa o popielniczkę i odwróciłem się w stronę pokoju, by sprawdzić, czy mój gość jest jeszcze w wannie, lecz było już za późno. Miała na sobie turkusową, jedwabną koszulę nocną. Na tyle długą by zasłonić pośladki, lecz na tyle krótką, by pobudzić moje nasieniowody. Jej wilgotne, czarne włosy falowały na wietrze wpadającym do mieszkania. Patrzyła na mnie brązowymi oczkami jak kot ze Shreka.

- Bujaj się - syknęła Alex za moimi plecami. Po chwili usłyszałem trzask zamykanych drzwi.

- To była twoja dziewczyna? - spytała opadając dziarsko na kanapę.

- Coś w tym rodzaju - odparłem zasłaniając firanki.

Po chwili zadzwonił dzwonek domofonu. Zapłaciłem za przesyłkę, wręczyłem napiwek i wróciłem do pokoju.

- Masz piękną czerwoną bieliznę - strzeliłem kładąc na stole kartonowe opakowania.

Dziewczyna zmieszała się, złączyła nogi i podsunęła się pod stół.

- A może najpierw ...

- Mam ci zapłacić? Dobrze, już idę - nie czekając na resztę zdania wstała z miejsca i ruszyła w stronę pokoju.

- Czekaj - chwyciłem ją za ramię i przyciągnąłem do siebie.

Poczułem się jak pacjent wybudzony ze śpiączki, który ma halucynacje i widzi anioła. Aksamit jej skóry był delikatniejszy niż len. Nagle serce zaczęło mi szybciej bić, a dłonie drżały trzymając jej dłonie w sobie. Oddychałem szybciej, a po plecach przebiegały mi dreszcze. Poczułem przyjemne ciepło w kroczu.

- Zabieraj te łapy - syknęła uderzając mnie w przedramiona.

- Chciałem tylko zapytać ...

- Nie, nie pójdę z Tobą do łóżka. Mam okres!

- ... Jak masz na imię ...

Odnośnik do komentarza

Stukot podeszew uderzających o suchą kostkę brukową roznosił się po całej ulicy. Latarniane światło pokrywało sennie okolicę, skrywając w cieniach ludzkie lęki. Przykucnąłem przy brzegu opierając ciało na barierce. Wyjąłem lornetkę z podczerwienią. Rotunda Canada Water mieniła się blaskiem neonów, które rozświetlały najbliższą okolicę. Przy jej wejściu stały trzy samochody, zaparkowane poziomo do drzwi wejściowych - tak, by zagrodzić do nich dostęp. W środku nie było nikogo, podobnie jak na całym, ogromnym parkingu. Wsadziłem lornetkę w torbę, przewiesiłem ją przez ramię i ruszyłem w kierunku stacji kolejowej. Śmierdziało ropą zmieszaną z wodorostami i starymi rybami.

Nagle drzwi wejściowe się otworzyły wypluwając na zewnątrz dwóch mężczyzn. Pierwszy odpalił papierosa, drugi z sykiem otworzył puszkę napoju. Zatrzymałem się przy bloku mieszkalnym chowając się za ścianą. Ponownie wyjąłem lornetkę. Obaj ubrani byli w czarne spodnie od garnituru, trzewiki i skórzane kurtki. Z daleka wyglądali jak bracia, ale ich widok w soczewkach lornetki nieco zmienił moje poglądy. Po chwili zniknęli w środku budynku, a ja mogłem już spokojnie dotrzeć pod jego mury.

Wyjąłem z kabury pistolet, odbezpieczyłem go i przykręciłem do lufy tłumik z laserowym celownikiem. Na głowę naciągnąłem czarną kominiarkę. Jeszcze ostatnie spojrzenie na blask księżyca odbijający się w tafli pozornie spokojnej rzeki, kilka głębszych oddechów ...

Stanąłem przy murze tak, by widzieć całą okolicę. Nie słyszałem nikogo, więc podbiegłem do samochodów. Trzy czarne AMG pasły się jak tarpany na górskich łąkach nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Wyjąłem z kieszeni nadajnik, schyliłem się i przyczepiłem go do wahacza. Serce waliło mnie jak oszalałe. Słyszałem tylko pulsujące uderzenia i mój oddech. Uniosłem lufę pistoletu w górę, zacisnąłem zęby i wszedłem do środka.

W budynku było dziwnie cicho. Na portierni nie siedział nikt, chociaż komputery i system kamer działały jak powinny. Jarzeniówki gasły co chwila wprowadzając niespokojny nastrój. Ruszyłem w stronę schodów prowadzących w dół. Gdzieś w oddali zachodniego skrzydła usłyszałem czyjeś kroki i jakieś szepty. Wszedłem do magazynku na miotły i przymknąłem nieco drzwi.

- Ciapaci próbują zdobyć nasze dzielnice.

- Pieprzone brudasy. Mało im miejsca w swoim kraju?

- Musimy coś z tym zrobić, bo jak tak dalej pójdzie, nie zostanie nam ani jeden żołnierz. A wtedy ...

- Musimy dorwać Hakana. Inaczej to w ogóle nie ma sensu.

- Hakana? Prędzej znajdziesz Bin Ladena sączącego whisky z Barakiem.

Kiedy głosy ucichły rozstrzeliłem drzwi. Po upewnieniu się, że w korytarzu nie ma już nikogo zszedłem schodami w dół i schowałem się pod nimi, za starą szatnianą szafką.

- Co z nim zrobimy szefie - mężczyzna gabarytów zapaśnika sumo wyszedł z pomieszczenia przecierając czoło z potu. Zaraz za nim pojawił się Jancew. Był zmęczony, dyszał, a jago ręce były poplamione krwią.

- On nic nie wie - pokiwał bezradnie głową - nic nie wie.

- Ale chyba go nie wypuścimy?

Oleg parsknął śmiechem kładąc dłoń na ramieniu grubasa.

- Zajmij się nim, a później przyjdź do nas.

Po tych słowach grubas zniknął w drzwiach, a Jancew odpalił papierosa, zaciągnął się dymem i pokręcił raz jeszcze głową.

Usłyszałem czyjś krzyk. Po chwili pocisk uciszył go na zawsze.

Miałem go na muszce. Jedno naciśnięcie spustu, kilka metrów i jestem na zewnątrz. Bez niego armia Borysa straciłaby na sile.

- Szefie ... - grubas wyszedł na korytarz, ale Jancewa już nie było.

- I tak k***a do zajebania - machnął bezradnie ręką, wcisnął głowę w ramiona i powlókł nogami do końca korytarza.

Po chwili byłem już w środku. Sala konferencyjna nie różniła się niczym od tych hotelowych sal, w których przeprowadzano szkolenia. Stołu ustawione w koło, ozdobione pełnymi butelkami z wodą mineralną, rzutnik, plansza, kilka markerów. Pod ścianą, odwrócony do mnie plecami siedział jakiś człowiek w kałuży krwi. Czerwone gluty spływały na podłogę, rozlewając się po kątach. Upewniłem się raz jeszcze, że nikt nie nadchodzi, wyjąłem z kieszeni mały aparat i podszedłem do denata. Na drewnianym krześle siedział staruszek w okularach. Na jego udach leżały oczy i język. Dookoła szyi miał zaciśniętą żyłkę rybacką. Ostatnia kula trafiła go w środek głowy, urywając lewy płat wraz z uchem. Cząstki ciała przylepiły się do blatu biurka.

Szybko przeszukałem jego kieszenie. W spodniach znalazłem wyłączony telefon komórkowy i wymiętolone wizytówki. Wsadziłem wszystko w plastikowy woreczek, zawinąłem aluminiowy pasek na jego końcu i schowałem go do kieszeni. Jeszcze tylko kilka fotek wnętrza i ruszyłem w stronę wyjścia.

- Musicie go zabrać stamtąd. Wywieźcie go do lasu i zakopcie gdzieś. Tylko zróbcie to porządnie, bo później znowu jakiś turysta odkryje to ciało i będzie niezły dym.

Słowa dobiegające zza drzwi wprawiły mnie w osłupienie. Podbiegłem do rozstrzelonego okna. Nie otwierało się szerzej. Ogarnąłem wzrokiem całe pomieszczenie. Nie było gdzie się schować, bo cztery ściany nie miały tylko jedno wejście. Stanąłem za drzwiami, wycelowałem broń przed siebie i czekałem na rozwój wydarzeń.

Klamka w drzwiach powędrowała w dół i do środka wpadło blade, jarzeniowe światło. Dawka adrenaliny wstrzyknięta przez strach do mego organizmu właśnie paraliżowała mi obie dłonie. Brakowało milimetrów i nacisnąłbym spust, strzelając w powietrze, po ścianach.

- ... i musimy go zawieźć, bo szef kazał ... czekaj, chodźmy najpierw coś zjeść. Jest jeszcze wcześnie. Oleg wróci za jakąś godzinę, uwiniemy się przecież.

Drzwi do sali znów się zamknęły. Opuściłem broń i odsapnąłem. Prędkość skurczy serca biła rekordy Guinnessa.

- k***a, ale fart - westchnąłem ciężko odwijając kominiarkę.

Poczekałem aż goryle odejdą, wyszedłem na korytarz, wskoczyłem po schodach na samą górę i pobiegłem w stronę pozostawionego przy kontenerze na śmieci plecaka. Jeszcze wtedy nie miałem pojęcia, że byłem świadkiem zabójstwa bardzo wpływowego człowieka.

I miałem na to niezbite dowody.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...