Skocz do zawartości

Dopóki śmierć nas nie rozłączy


citko

Rekomendowane odpowiedzi

65.

 

W sobotni poranek Ewa wsunęła się za kierownicę, ale nie uruchomiła silnika. W oczekiwaniu na moje przyjście sięgnęła przed fotel pasażera, otworzyła schowek na rękawiczki i wyjęła z niego nieco zakurzoną paczkę SlimLine, która najwyraźniej odłożona była na czarną godzinę. Pojawiłem się w drzwiach oddzielających garaż od schodów prowadzących do części mieszkalnej naszego domu i pieczołowicie zamknąłem drzwi na klucz, które stanowić miały kolejną alternatywną przeszkodę na wypadek, gdyby jakiś złodziej próbował się do nas włamać. Nie zauważyłem zatem nerwowych ruchów, jakie wykonała w tym czasie, szybko zamykając sekretny dla mnie schowek. Skąd mogłem wiedzieć, że czasem sięga po papierosy?

 

Pożegnaliśmy się soczystym, acz przez te lata, które spędziliśmy już razem, dość rutynowo wykonanym pocałunkiem i rozeszliśmy się własnymi drogami. Cała drużyna czekała już na mnie na klubowym parkingu, skąd wyruszyć mieliśmy ku zachodniej granicy do Lubina, Ewa zaś pojechała na południe do swojej rodziny w okolice polskiej granicy z Czechami. Finalnie mieliśmy się ponownie zobaczyć w niedzielny wieczór i to ja zamierzałem czekać na nią z kolacją, którą, w swojej niebanalnej wizji, już w myślach gotowałem. W głowie pachniało mi kurczakiem ala dau-boo w sosie tajskim, zapijanym białym martini.

 

Nie trzeba było mówić, że po wysokim zwycięstwie z Wisłą kibice oczekiwali od nas kolejnego dobrego meczu w naszym wykonaniu. W licznie kierowanych do mnie przed tym spotkaniem przez dziennikarzy pytaniach najczęściej wypytywano mnie o nastoje zespołu i stosunek do najbliższego rywala. Kiedy wspominano o tym, czy mój zespół radzi sobie z nadmierną pewnością siebie, sam nie wytrzymywałem i uciekałem jak najdalej, tłumacząc się, że muszę coś jeszcze zrobić. W normalnych warunkach odpowiedziałbym na wszystkie pytania, tego dnia jednak czułem na sobie jakąś bliżej niezidentyfikowaną presję. Coś miało się wydarzyć. Coś złego...

 

Zagłębie, pomimo atrybutu ponad 16-tysięcznej Dialog Areny, a więc własnych czterech kątów, wyglądało tego dnia na drużynę do ogrania. Newralgiczną pozycją Miedziowych wydawała się być bramka, na której, po odejściu Bojana Isailovica do Partizana Belgrad, brakowało pewnej pary rękawic. Co prawda, zasłużonego Serba z powodzeniem mógłby zastąpić utalentowany Krzysztof Kamiński, ściągnięty za bezcen zeszłej zimy z Wisły Płock, który dotąd radził sobie między słupkami nawet zadowalająco, ale jego brak spowodowany kontuzją spędzał sen z powiek Janowi Urbanowi. Ostatecznie rywalizację o miejsce między słupkami wywalczył na rzecz doświadczonego Aleksandra Ptaka młody, nieopierzony Paweł Zwoliński, co było dla mnie osobiście sporym zaskoczeniem. Z drugiej strony, Urban poszedł jednak moim przykładem, bo w dalszym ciągu nie rezygnowałem z usług Michała Pytkowskiego, a przecież w obwodzie miałem jeszcze nie byle kogo: Jurka Dudka czy Maćka Mielcarza. Poza tym w składzie Zagłębia brakowało kontuzjowanego Darvidasa Sernasa, którego większość moich zawodników doskonale znała jeszcze z występów na Piłsudskiego, jak również wracającego do polskiej piłki Grzegorza Rasiaka, którego zabrakło nawet w meczowej osiemnastce. Z kolei z mocnych punktów zespołu można było wymienić solidnie wyglądającą linię obrony na czele z Csabą Horvathem, czy też pomoc okraszoną takimi nazwiskami jak Dmitrje Injac czy Szymon Pawłowski, ale skoro przecież wsadziliśmy piątkę w plecy legendarnemu bratu Maxima Tsigalko, to czy istnieją okoliczności, dla których nie mielibyśmy powtórzyć tego wyczynu również w Lubinie?

 

Owszem. Bo oprócz faktu, że na spotkanie został wydelegowany mój ulubiony sędzia, który wypaczył wynik spotkania z Jagiellonią Białystok, przetrzebiona kontuzjami w ostatnim czasie linia naszego ataku równo z 23. minutą została osłabiona bohaterem ostatniego spotkania z Wisłą, Mehdi Benem Dhifallahem. Tunezyjczyk świetnie przyjął piłkę jakieś 30 metrów od bramki Zwolińskiego, którą posłał mu Pytkowski wybiciem po wolnym ze spalonego i – co tu dużo mówić – zapowiadało się naprawdę groźnie. Wyrastający na pierwsze skrzypce w obronie Miedziowych Bartosz Rymaniak dogonił naszego asa i czystym wślizgiem odebrał mu piłkę, co dla jego zespołu przyniosło podwójną korzyść – raz, że Zagłębie nie straciło bramki, dwa, że boisko musiał opuścić nasz "Big Ben", co mocno pokiereszowało moją wizję taktyczną na ten mecz, jak i osłabiło siłę rażenia naszej drużyny. Gdy patrzyłem na zwijającego się z bólu Tunezyjczyka, u którego późniejsze badanie rentgenowskie wykazało złamaną kość śródstopia, czułem, że na pomeczowej konferencji znów będę grzmieć piorunami. Mój nastrój poprawił wszakże minutę później wchodzący z ławki Nicolas Medina, który w pierwszym kontakcie z piłką w tym meczu zdobył cudowną bramkę! Wtedy uwierzyłem, że trzy punkty przyjadą z tarczą do Łodzi, ale... jeszcze nie raz w tym meczu moje czoło nosiło znamiona marsa zdziwienia.

 

W 31. minucie atakujący na naszej połowie Adam Dudek ściągnął ze sobą do boku kryjącego go Bruno Pinheiro, po czym zagrał na wolne pole do środka na wychodzącego Ionela Danciulescu. Sebastian Roco spóźnił krycie, a Michał Pytkowski wyjście z bramki i zrobiło się remisowo. Do końca pierwszej połowy biliśmy głowami w mur defensywy gospodarzy, ale ten w swoim groteskowym uporze za nic w świecie nie chciał pęknąć.

 

Gdyby w 24. minucie, kiedy ucieszyłem się z bramki Mediny na 1:0, ktoś powiedziałby, że już w niedługim czasie będziemy przegrywać, wyśmiałbym go w twarz. Tak czy inaczej trzy minuty po tym, jak Szymon "pseudo sędzia" Marciniak wznowił grę w drugiej połowie, Szymon Pawłowski przechytrzył naszą defensywę i swoistą maradoniadą* z Piotrem Mrozińskim i Michałem Pytkowskim, zdobył bramkę na 2:1, moja mina wyglądała co najmniej tak:

tF41D.jpg

 

 

W przeciwieństwie jednak do pana zamieszczonego na tym obrazku, trzeba było działać i to szybko. Na boisku w miejsce niewidocznego dotąd Igora Alvesa pojawił się Marcin Kaczmarek, zaś Przemek Oziębała ze skrzydła wtopił się w miejsce przy boku Mediny. I wiecie co? To był strzał w dziesiątkę! Nasz Alvaro dwukrotnie poszydził z umiejętności Zwolińskiego i równo z 60. oraz 80. minutą soczystymi uderzeniami wyprowadził naszą drużynę na zasłużone prowadzenie!

 

W tamtym momencie można było śmiało przyznać, że najsłabszym ogniwem w zespole gospodarzy okazał się nie kto inny, jak młody Zwoliński, którego debiut można było okrasić mianem kompromitacji. W sukurs pochodzącemu z Nowego Sącza bramkarzowi przyszedł jednak Pytkowski, który w drugiej minucie doliczonego czasu gry przepuścił w "szturmie rozpaczy" (czyli bitym na oślep przez Adama Dudka rzucie wolnym w pole karne) uderzenie z głowy Szymona Pawłowskiego. Remis bolał tym bardziej, że w 88. minucie piłka uderzona przez Oziębałę, po minięciu bramkarza Zagłębia, zatrzymała się w kałuży na linii bramkowej!

 

24.11.2012, 15:00; Lubin, Dialog Arena: 6.613 widzów;

T-Mobile Ekstraklasa (15/30); [11.] Zagłębie Lubin (1) 3-3 (1) Widzew Łódź [1.]

eqv8A.png - Mehdi Ben Dhifallah (Widzew) '23

BWft9.png 0:1 - Nicolas Medina '24

BWft9.png 1:1 - Ionel Danciulescu '31

BWft9.png 2:1 - Szymon Pawłowski '48

BWft9.png 2:2 - Przemysław Oziębała '60

BWft9.png 2:3 - Przemysław Oziębała '80

 

Zagłębie: Paweł Zwoliński 6.6 — Marcin Kowalczyk 6.7, Bartosz Rymaniak 6.7 (67' Sergio Reina 6.4), Csaba Horvath 6.3, Oscar Bagui 6.7 (72' Costa Nhamoinescu 6.5) — Nikola Mitrović 6.8, Dimitrje Injac 6.7 - Szymon Pawłowski © 1AxP3.png8.9, Ionel Danciulescu 7.4, Kamil Wilczek 6.5 (61' Damian Udeh 6.7) — Adam Dudek 7.4.

 

Widzew: Michał Pytkowski 5.8 — Souheil Ben Radhia 6.8, Bruno Pinheiro 6.9, Sebastian Roco 6.8, Hachem Abbes 7.0 — Przemysław Oziębała © 8.8, Riku Riski 6.9 (81' Damian Radowicz n/s), Piotr Mroziński 7.1, Denis Glavina 6.9 — Mehdi Ben Dhifallah 6.5 (23' Nicolas Medina 7.2), Igor Alves 6.3 (58' Marcin Kaczmarek 6.9).

 

z meczu dla koneserów.

 

 

 

 

 

 

 

 

* określona przeze mnie sztuka dryblowania przeciwników jak marionetki na sporej przestrzeni boiska.

Odnośnik do komentarza

Od biedy wyjazdowy remis można jeszcze przełknąć :)

 

 

66.

 

 

Sobotnia noc przyniosła z sobą znaczne pogorszenie pogody. Temperatura na Podbeskidziu łechtała delikatnie pięciu stopni powyżej zera i powoli poczęła spadać w dół. Nic dziwnego, że ranek spowił cały południowy obszar kraju białym puchem, którego, im bliżej gór, tym zdecydowanie było więcej. Ewa odwiedziła w sobotnie popołudnie moich rodziców, noc zaś spędziła u swoich. Na niedzielę zaplanowała wyjazd do Górek Wielkich, gdzie mieszkała jej siostra Aneta z mężem Michałem i dwojgiem dzieci. Z prowizorycznego punktu widzenia Ewa, która miała dwie starsze od siebie siostry, powinna zaplanować odwiedziny jeszcze u tej drugiej, najstarszej Bereniki, czego wszakże nie zrobiła. Nie znaczyło to jednak, że kochała czy faworyzowała młodszą z nich. Nie zrobiła tego również ze względu na zamieszkanie, bo, tak doprawdy, jadąc do Anety, mijała po drodze miasto, w którym zamieszkiwała Berenika. Głównym powodem, dla którego miała zamiar udać się do Górek, był 2-letni Piotruś, młodszy syn Anety, który był jej chrześniakiem. Kochana ciocia nigdy nie odpuściłaby możliwości zobaczenia się ze swoim ulubieńcem, skoro tylko była w pobliżu.

 

I tym razem również, gdyby nie nagły incydent albo raczej splot incydentów, mały Piotruś zawiesiłby się na szyi ciotki i w swoim jeszcze własnym języku, począł wypowiadać jej imię, co brzmiałoby najprawdopodobniej jak coś pokroju "Ewe" czy "Ewh". Do żadnej z tych rzeczy jednak nie doszło, albowiem Ewa tego przedpołudnia do Górek nie dotarła. Co smutniejsze, nie zjawiła się również na wieczornej kolacji w naszym domu.

Odnośnik do komentarza

67.

 

Zdarzało się, że kiedy dzielił nas szmat kilometrów, dawaliśmy sobie odpocząć i nie odzywaliśmy się do siebie nawet tydzień. Późniejsze powroty oscylowały w wybuchowe, pełne namiętności chwile, w których dawaliśmy upust naszym żądzom, podsyconym uprzednio czasem spędzonym w samotności. Tym razem umówiliśmy się na wieczór, ale gdy wskazówki zegara, zawieszonego na ścianie naszego obszernego living roomu, złączyły się przy szóstce, a na zewnątrz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapanował całkowity mrok, począłem się denerwować i po raz pierwszy zadzwoniłem na jej komórkę. Po paru sekundach odpowiedziało jednak automatyczne powiadomienie o wyłączonym abonamencie bądź braku zasięgu. Powtórzyłem tą samą czynność jeszcze parokrotnie, ale za każdym razem odpowiadał mi ten sam głos. Zmniejszyłem ogień pod brytfanną, w którym dochodził rumieniący się już kurczak, pół godziny później wyłączyłem go całkowicie, ale w dalszym ciągu nie nakładałem na półmisek. Czekałem i czekałem.

 

Zwlekałem chyba zbyt długo, nim postanowiłem zadzwonić do teściowej, by dowiedzieć się, co porabia moja małżonka. Przed wyjazdem wspominała zresztą tylko o odwiedzinach w swoim rodzimym domu. Nim obrałem numer kierunkowy i spojrzałem na ściągawkę z najważniejszymi numerami telefonów rodziny, znajdującą się obok książki telefonicznej, w dalszym ciągu miałem nadzieję, że psikusa sprawiła rozładowana komórka telefonu Ewy i że ona sama jest już w drodze do domu. Po chwili wiedziałem jednak, że pozostawałem w wielkim błędzie, bo sytuacja przedstawiała się zdecydowanie gorzej.

 

Mama Ewy ponad wszelką wątpliwość była najlepszą teściową, którą mógłbym sobie wymarzyć. Uchodziła za kobietę cieszącą się niezłomną reputacją i poszanowaniem w swoim środowisku, a umiejętności kulinarne, które posiadała, dodawały jej w tym względzie animuszu. Z obiadów, które jadaliśmy wraz z Ewą w czasach, gdy jeszcze nie wstąpiliśmy w święte więzy małżeńskie, pamiętam doskonale wydęty brzuch i spełnienie płynące z faktu najedzenia się smakowitościami, które przygotowywała. Jednym słowem, nigdy nie pozwalała swoim gościom chodzić głodnym. Zwykle nie wtrącała się do nie swoich spraw i zawsze można było zwrócić się do niej o poradę. Pogodna, uśmiechnięta, otwarcie podchodziła do życia, w żadnym przypadku nie bojąc się wyznań. Miała silny charakter, dzięki któremu nawet mój teściu chodził przy niej jak w zegarku.

 

Tym razem jednak na pytanie, gdzie znajduje się Ewa, głos mojej drugiej mamy zauważalnie wzdrygnął się. Ewa, jako najmłodsza z córek, stanowiła oczko w głowie mamusi i pomimo faktu, że miała już ukończone 23 lata, nadal traktowana była w ten sam sposób. Po chwili, kiedy wieści z Górek od Anety nie nastrajały dobrze, jej głos przeistoczył się w łkanie. Okazało się, że moja żona wcale u swojej siostry się nie pojawiła. Jej głównym zamierzeniem na ten dzień było sprawienie wszystkim w Górkach niespodzianki, więc, prócz matki, o jej przyjeździe nie wiedział nikt. Aż do tamtej felernej chwili.

 

Po paru minutach wszystkie instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo zostały powiadomione. Policja, straż pożarna i miejscowy oddział GOPRu wyraziły chęć współpracy, ale warunki pogodowe w samych Górkach i okolicach nie dopieszczały, przez co jakakolwiek akcja poszukiwawcza narażona była z góry na niepowodzenia. Temperatura drastycznie spadła poniżej zera, a zewsząd zapanowała niecodzienna zamieć. Najstarsi górale powiadali, że tak srogiego początku zimy nie było tam jeszcze nigdy. W samej Łodzi, choć temperatura była wyższa, padał tylko rzęsisty deszcz.

 

W ciągu pół godziny wszystkie punkty pogotowia i okoliczne szpitale zostały sprawdzone przez funkcjonariuszy policji – nie stwierdzono jednak na żadnej z list obecności mojej współmałżonki.

 

Od dłuższego czasu, który wydawał się być wiekami, padłem na kolana i począłem się modlić. Tak gorliwie nie robiłem tego jeszcze nigdy w życiu...

Odnośnik do komentarza

Całkowicie mało coś ostatnio piszę, ale muszę przyznać, że bez reszty pochłonął mnie CM :)

 

 

68.

 

 

Na miejscu pojawiłem się około dziewiątej trzydzieści. Słońce atakowało jasnym blaskiem, na niebie nie było widać żadnej chmurki. Temperatura zelżała, śnieg zrobił się gęsty i klejący. W ciągu dwóch nocy w Górkach Wielkich zdążyło napadać około 40 centymetrów białego puchu, co, jak na tak wczesny początek zimy, stanowiło swoisty rekord.

 

Funkcjonariusze Wydziału Ruchu Drogowego Komendy Powiatowej z Cieszyna, miejscowa ekipa straży pożarnej i dwie zawodowe jednostki Głównego Oddziału Straży Pożarnej z Katowic stacjonowały przy rozbitej barierce oddzielającej główny szlak komunikacyjny drogi wojewódzkiej łączącej Wisłę ze Skoczowem. Ruch na dwupasmówce odbywał się na jednym paśmie drogi, przez co zakorkowało się głównie od strony gór, skąd ostatnie rzesze hanysów wracały z weekendowego wypoczynku.

 

Przyjechałem pożyczonym od wujka mercedesem, ustanawiając przy tym swój życiowy rekord prędkości. Podczas szybkiej jak lot błyskawicy podróży nie baczyłem ani na wyrastające jak drzewa przydrogowe fotoradary, ani na fatalne warunki atmosferyczne, które stwarzały śmiertelne niebezpieczeństwo. Stanąłem niedbale w poprzek, gdzie kilkanaście pachołków poprzedzało parę czerwono-białych barierek, rozświetlonych na żółto przez pulsacyjne lampki drogowe. Wyszedłem z samochodu, z impetem zatrzaskując za sobą drzwi. Średniej postury mężczyzna w policyjnym uniformie wyciągnął rękę do góry i skinął na mnie. W mgnieniu oka pomknąłem w jego stronę i po chwili dołączyło do nas jeszcze dwóch mężczyzn. Na pierwszy rzut oka, wszyscy byli wysoko postawionymi tutaj ludźmi.

 

— Co z nią?! — wykrzyknąłem, zbliżając się do całej trójki. — Co z moją żoną?!

— Witam, nazywam się Janusz Picha i jestem zastępcą komendanta powiatowego policji w Cieszynie. — Wyciągnął rękę w geście przywitania. W normalnych warunkach przywitałbym się również z pozostałymi, ale nie miałem do tego głowy. — Mój wydział kontaktował się z panem o siódmej rano z zawiadomieniem przybycia na miejsce wypadku.

— Proszę mówić, co z nią? Przez telefon nie byliście skorzy do jakichkolwiek wyjaśnień!

— Niech się pan uspokoi — ciągnął w dalszym ciągu tym samym, spokojnym tonem. — Samochód był pusty, nie znaleziono ofiar. Z wstępnych ustaleń wynika, że to nie kobieta prowadziła samochód.

 

Popatrzyłem na niego zdezorientowany. Po chwili skryłem twarz w dłoniach, nie wiedząc, co myśleć. Ponadto łzy napływały mi do oczu i byłem o włos od utraty panowania nad sobą. Gdzie jest Ewa? Gdzie ona, do cholery, jest?!

W chwilach wielkiego zdenerwowania zdarzało się, że zamykałem się we własnej skorupie. Czułem, że ów moment nadchodzi.

 

Ktoś do mnie gadał, ale nie mogłem zrozumieć potoku wychodzących z ust słów, tak jakbym słyszał tylko syk węża albo ujadanie psa.

— Wszystko będzie dobrze! —Tak, tak, na pewno!

— Wszystko się wyjaśni! — Tak, oczywiście!

— Nic jej nie będzie! — Skąd, k***a, macie takie informacje?!

 

— Panie Marcinie, wszystko w porządku? — Niższy z mężczyzn, stojący dotąd obok zastępcy komendanta, uchwycił mnie lekko za łokieć i delikatnie wstrząsnął. Podziałało. Ocknąłem się, jakbym dotąd trwał w jakimś letargu.

— Tak, tak — odpowiedziałem automatycznie.

— Na pewno? Mamy tu kogoś, kto się panem zajmie. Jest pan najwyraźniej w szoku. To częsty przypadek w takich okolicznościach.

Odpowiedziałem potakująco skinieniem głowy.

— To dobrze. Nie chcielibyśmy, żeby pan tu nam odpłynął. Mam kilka pytań odnośnie pana żony. Panie komendancie, panie Januszu — zwrócił się w kierunku mężczyzn — pozwólcie panowie z nami.

 

Udaliśmy się w stronę stojącego nieopodal policyjnego busa, który był znacznie większy od typowego wozu bojowego używanego przez grupy prewencyjne, ot choćby podczas meczu ligowego w Ekstraklasie. Pierwszy raz w życiu moja stopa stanęła w czymś takim i muszę przyznać, że to mobilne centrum dowodzenia robiło na mnie spore wrażenie. Wnętrze pojazdu rozdzielone było na jakby dwie części; pierwszą, naszpikowaną w różnego rodzaju elektronikę, komputery, monitory przyrządy do badań i ekspertyz z zakresu fonoskopii czy daktyloskopii, i drugą, stricte biurową, typową do przesłuchań, o czym miałem się za moment przekonać na własnej skórze.

 

Pytań było mnóstwo, odpowiedzi nieco mniej. Inspektor Sylwester Majchrzak (dojrzałem na plakietce zawieszonej na piersi) sprawiał wrażenie osoby dystyngowanej, która zna się na swojej robocie. Podczas rozmowy notował coś w swoim kajeciku, często zagłębiając się w szczegóły. Dopiero po dłuższej chwili ten kipiący z oczu maniakalizm na punkcie detali sprawił, że zaczęło się mi robić niedobrze. Co go, do diaska, obchodzi, jaką bieliznę miała na sobie Ewa podczas wyjazdu? Bo przecież chyba nie sądził, że wypadek był próbą zmylenia tropu; kobieta ginie w wypadku płonącego samochodu, tymczasem sama jest na pokładzie sunącego do Ameryki Boaeinga 747 z jakimś obcym mężczyzną i wraz z przekroczeniem progu terminala rozpoczyna tam nowe życie. To niedorzeczne.

 

Czułem narastający ból głowy, który w swojej uporczywości, wcale nie chciał zelżeć. Wenger był już w drodze i miałem nadzieję, że dojedzie jak najszybciej.Wtedy na pewno ból głowy zniknie. Byłem niemal pewien, że jak tu się tylko pojawi, spojrzy na sprawę swoim chłodnym okiem i powie mi, co jest grane. Tyle że nawet bez jego obecności tutaj dla tej całej chorej sytuacji, która się wywiązała, do głowy nasuwało mi się tylko jedno racjonalne wytłumaczenie. Zniknięcie najbliższej memu sercu osoby było sprawką nikogo innego jak kobiety kipiącej złem. Anabelli Petrow.

 

Najlepsze w tym wszystkim było to, że nawet przeczuwałem, że coś takiego kiedyś się wydarzy.

Odnośnik do komentarza
  • 2 miesiące później...

Trochę się odzwyczaiłem od kariery z Widzewem. Przez czas mojej nieobecności robiłem mnóstwo innych rzeczy nie związanych z FM-em, a jeśli już grałem, to innym klubem...

 

 

 

69.

 

 

 

— Jesteś wreszcie — powiedziałem do zbliżającego się Wengera. W grafitowym płaszczu i ciemnych okularach wyglądał niezwykle okazale; coś w stylu Keanu Reevesa, wcielającego się w rolę głównego bohatera Matrixa. Nie przypominał w niczym chłopaka, który na co dzień stwarzał pozory młodzieniaszka grającego pod banderolą ekipy Młodej Ekstraklasy w naszym klubie. Wychodzący wraz ze mną z policyjnego busa inspektor Mieczysław Majchrzak, zastępca komendanta cieszyńskiej policji Janusz Picha oraz komendant wojewódzkiego oddziału straży pożarnej Konrad Fedorowicz zrównali się pojednawczo głowami na znak powitania. Już na pierwszy rzut oka można było dostrzec, że spotkanie Wengera z Majchrzakiem nie było ich pierwszym w życiu, o czym zresztą nieco dokładniej dowiedziałem się nieco później.

— No, prędzej nie dałem rady, stary — rzucił w moim kierunku Wenger. — Co już wiadomo? — mówiąc to, objął mnie przyjacielsko i dodał szeptem: — Przykro mi, przyjacielu.

Kąciki moich ust mimowolnie drgnęły w górę, ale natychmiast opadły. Wsparcie bywa jedną z najpotrzebniejszych rzeczy w takich momentach. Byłem mu za to niezmiernie wdzięczny. Szczerze mówiąc, to zanosiło mi się na płacz.

— Ach... sam nie wiem, co myśleć — odpowiedziałem zgodnie z tym, co kłębiło się w mojej głowie. Poczucie bezradności przeszywające mnie na wskroś nasilało myśl o beznadziejności sytuacji, w jakiej się znalazłem.

— To może ja powiem. — Majchrzak wyłonił się z kręgu niczym podniecony uczeń znający odpowiedź na zapytanie nauczycielki podczas lekcji. I zaczął mówić, jak sprawy się mają...

Wypadek, teraz już z wrakiem ciemnoszarej Audi A4, miał miejsce na odcinku drogi wojewódzkiej nr 941 chyba w najgorszym z możliwych punktów. Niedaleko miejsca, gdzie dwupasmówka przeradza się w drogę jednopasmową, a więc kończy Ustroń i rozpoczynają się włości rozsławionej przez Adama Małysza miasteczka Wisły, stare koryto królowej polskich rzek, wyznacza koślawą linię, wzdłuż której droga została usytuowana. Przed laty jakiś upaprany inwestor na polecenie bandy patałachów Zarządu Dróg i Transportu wybudował drogę akurat w miejscu, gdzie zapadlisko starego dorzecza było największe, stwarzając przy tym ogromne zagrożenie dla przejeżdżających tamtędy kierowców. Podążając na skróty, a co za tym idzie, oszczędzając kilka milionów złotych (które swoją droga z pewnością wpadły do jakiejś prywatnej kieszeni) zainstalowano miernej jakości barierki, które jeden z markowych modeli niemieckiego potentata rynku samochodowego w Europie rozbił bez większego problemu. Mój samochód stoczył się, na oko, w 15-metrowe zapadlisko, a dodając do tego, że przed końcem swojego, jak się okazało, miernego żywota jeszcze spłonął, trudno było uznać, czy jakakolwiek polska firma podejmie się jego zezłomowania.

Wenger od razu stwierdził, że samochód w momencie uderzenia o barierki i stoczenia się w dół był naprowadzany zdalnie, na co wpadł dzięki strzępom aparatury do tego przeznaczonej, którą zauważył. Otulone w białej pościeli 20-centymetrowej warstwy śniegu, która zdążyła napadać od zeszłej nocy, miało się nijak z jego niezwykle wyczulonym, koneserskim okiem. Wydział śledczy policji stacjonujący tutaj od dobrych kilku już godzin przeoczył ten jakże oczywisty element podczas wstępnego ustalenia zdarzeń... No cóż, typowe dla polskich tajniaków.

Nim ruszyliśmy w stronę rozbitego samochodu wydeptaną już nieco ścieżką po łagodniejszej stronie zbocza, policjanci wyposażyli nas z Wengerem w odpowiednie obuwie, bo raczej w tym, co mieliśmy na sobie, nie udałoby się nam zarówno w jedną, jak i w drugą stronę. Dostałem szumne, nieco wychechłane przez ząb czasu trapery jakiegoś ogromnego policjanta i teraz już wiedziałem, że rozmiar buta 53 istnieje naprawdę. Dotarliśmy do miejsca po jakichś trzech minutach bez większego problemu (no, może poza incydentalnym zaczepieniem się płaszcza Wengera w pozbawione koloru rzepy łopianu, których rosło tam bez liku). Widok był masakryczny; To, czym niegdyś tysiącami kilometrów podróżowałem po polskich, dziurawych szosach, leżało teraz wywrócone podwoziem do góry, ukazując jedną wielką dziurę, z pewnością powstałą na skutek wybuchu zbiornika paliwa. Z koloru lśniącej karoserii pozostały tylko wspomnienia. Walające się w obrębie kilkunastu metrów szczątki pojazdu, szkło oraz zaschnięte ślady środka gaśniczego wymieszane z błotem, dawały żywo do wyobraźni, że jeszcze przed kilkoma godzinami rozgrywało się tutaj istne piekło. Szczerze mówiąc, gdyby nie leżący w gęstwinie wypalonej trawy kawałek charakterystycznej atrapy z logiem audi, nie wierzyłbym, że będący tutaj wrak, był niegdyś moim samochodem.

Stałem oto w tym miejscu, a gorące jak żar ogniska modły wylatywały z mojej głowy na podobieństwo iskier i leciały ku górze do Boga, prosząc go o to, by Ewa żyła. To przecież nie mogło się tak wszystko bez sensu skończyć. Tymczasem Wenger nie był tak bierny jak ja. Czarne, skórzane rękawiczki, które założył, zmieniły już kolor na brudno-szary, a jego ręce skakały zgrabnie ze zgliszczy i wynajdywały coś, czego sam nie byłbym w stanie zidentyfikować. W końcu znalazł to, czego bez wątpienia szukał i przysunął się do mnie na odległość tak bliską, że nie miałem wątpliwości, jakiej wody kolońskiej używa.

— Wiesz co to oznacza — powiedział mi na ucho tak, ażeby nikt nie usłyszał.

— Jesteś pewny?

— Całkowicie, spójrz na to. — Podsunął skrawek tkaniny obrazujący jakiś krzyżyk. — Tym debilom z Majchrzakiem na czele nie będzie to potrzebne — dodał, po czym wsunął znaleziony przez siebie skarb w głąb kieszeni płaszcza. W drodze do naszych samochodów opowiedział mi o krzyżu ankh oraz zażyłościach, jakie wiązały go z Majchrzakiem. Przyznam, że dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy.

Odnośnik do komentarza

70.

 

 

Wieńcząca pół sezonu 15 kolejka T-Mobile Ekstraklasy z pewnością nie była przychylna naszemu zespołowi, który przez wyjazdowy remis w Lubinie z Zagłębiem, osunął się na trzecią pozycję. Półmetek zamykają dwie stołeczne drużyny, ale oczywiście przed przerwą zimową rozegrane zostaną jeszcze awansem trzy spotkania z rundy rewanżowej, więc ewentualny układ sił może ulec przeobrażeniu.

W ostatni weekend listopada najciekawiej było zdecydowanie w Warszawie, gdzie na Pepsi Arena przy prawie 30-tysięcznej widowni Legia mierzyła się z Lechem Poznań. Wojskowi przez pełne 90 minut dyktowali warunki gry, dzięki czemu wygrali zasłużenie 3:1 i aż do poniedziałkowego wieczoru pozostawali liderem ligi. W ten właśnie dzień w 75. minucie spotkania Lechii Gdańsk z Polonią Warszawa Jakub Tosik trafił do bramki gospodarzy i, jako że była to jedyna bramka tego meczu, Czarne Koszule awansowały na pierwsze miejsce. Wśród rozegranych w tej kolejce meczów, które bezpośrednio wpływały na układ czuba tabeli, był ten z Krakowa, gdzie Wisła podejmowała chorzowski Ruch. Bezbramkowy, nudny remis sprawił, że Niebiescy spadli na piątą lokatę kosztem wygrywającej swoje spotkanie ekipę GKS-u Bełchatów.

 

 

Podsumowanie 15 kolejki T-Mobile Ekstraklasy:

GKS Bełchatów - Cracovia Kraków 2:0 (Kuświk '41, Buzała '62)

Śląsk Wrocław - Górnik Polkowice 3:1 (Diaz '32, '47, Ćwielong '76 — Drzymont '4)

Zagłębie Lubin - Widzew Łódź 3:3 (Danciulescu '31, Sz.Pawłowski '48, 90+2 — Medina '24, Oziębała '60, '80)

Górnik Zabrze - Pogoń Szczecin 1:0 (Szymura '50)

Legia Warszawa - Lech Poznań 3:1 (Kucharczyk '5k, Radović '31, Gardos '72 — Rudnevs '87)

Korona Kielce - Jagiellonia Białystok 0:2 (Plizga '19, '80)

Wisła Kraków - Ruch Chorzów 0:0

Lechia Gdańsk - Polonia Warszawa 0:1 (Tosik '75)

 

+zaległy mecz:

Lech Poznań - Zagłębie Lubin 3:1 (Barbaric '18, Tonev '26, Ubiparip '78 — Rakels '9)

 

 

 

Tabela

|---------------------------------------------------------|
| Poz|Zespół.......... | Me | Wy | R | P | Z:Str |R.B.|Pkt|
| --------------------------------------------------------|
| 1. |Polonia Warszawa | 15 | 10| 2 | 3 | 30:15 | +15| 32 |
| --------------------------------------------------------|
| 2. |Legia Warszawa.. | 15 | 9 | 3 | 3 | 20:12 | +8 | 30 |
| 3. |Widzew Lodz..... | 15 | 9 | 3 | 3 | 30:11 | +19| 30 |
| --------------------------------------------------------|
| 4. |GKS Belchatow... | 15 | 8 | 4 | 3 | 24:12 | +12| 28 |
| 5. |Ruch Chorzow.... | 15 | 8 | 3 | 4 | 24:16 | +8 | 27 |
| 6. |Jagiellonia B... | 15 | 7 | 4 | 4 | 22:14 | +8 | 25 |
| 7. |Pogon Szczecin.. | 15 | 7 | 4 | 4 | 22:13 | +9 | 25 |
| 8. |Gornik Zabrze... | 15 | 7 | 1 | 7 | 22:24 | -2 | 22 |
| 9. |Wisla Krakow.... | 15 | 5 | 5 | 5 | 22:24 | -2 | 20 |
| 10.|Slask Wroclaw... | 15 | 5 | 5 | 5 | 16:19 | -3 | 20 |
| 11.|Zaglębie Lubin.. | 15 | 5 | 3 | 7 | 20:29 | -9 | 18 |
| 12.|Lech Poznan..... | 15 | 3 | 7 | 5 | 16:16 | +0 | 16 |
| 13.|Korona Kielce... | 15 | 4 | 1 | 10| 20:27 | -7 | 13 |
| 14.|Lechia Gdansk... | 15 | 2 | 5 | 8 | 13:27 | -14| 11 |
| --------------------------------------------------------|
| 15.|Cracovia Krakow. | 15 | 2 | 2 | 11| 11:26 | -15| 8 |
| 16.|Gornik Polkowice | 15 | 2 | 2 | 11| 09:36 | -27| 8 |
|---------------------------------------------------------|

 

Strzelcy:

13 - Mikołaj Lebedyński (Pogoń)

8 - Faisal Agab (Polonia W.)

7 - Dawid Plizga (Jagiellonia), Maciej Korzym (Korona)

6 - Mehdi Ben Dhifallah (Widzew), Bello Korfamata (Jagiellonia), Szymon Pawłowski (Zagłębie L.)

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...