Skocz do zawartości

Dopóki śmierć nas nie rozłączy


citko

Rekomendowane odpowiedzi

Klik. Nie jest to H! Vltg3 może zbyt odkrywcze, ale dawało ogólne pojęcie o tym, kto ile już zagrał, a komu nieco ogrania by się jeszcze przydało (opierając się głównie na ilości minut spędzonych na boisku).

Mam nadzieję, że plik do odczytania, chociaż przy zapisie pojawił się jakiś błąd.

Odnośnik do komentarza

W sumie to, erzet, sparingi były, jakie były. Najważniejsze, że złapaliśmy formę końcem okresu przygotowawczego :)

 

 

39.

 

 

Otworzyłem leniwie lewe oko i spostrzegłem otaczającą mnie zewsząd biel. Myślenie powracało tempem ciężko sunącej po torach lokomotywy, która ma jeszcze dodatkowo pod górkę. Chwilę trwało, bym sobie uświadomił, jak to jest "coś powiedzieć", po czym w końcu spróbowałem. Od tego się przecież nie umiera.

— Czy jestem w niebie? — zapytałem swojego sumienia.

 

W odpowiedzi nie usłyszałem nic. Jednostajny szum i buczenie nie dawało żadnej oznaki znanej mi dotąd mowy, którą znałem i używałem na co dzień. Szumu, który wbijał się do synaps mózgowych, nie dało się zakodować w jakąś logicznie brzmiącą informację, którą bym zrozumiał.

 

Pierwsze oko połechtane i zachęcone łagodną wiązką światła pochodzącego z niewiadomego kierunku, wydało informację do mózgu, który usiłował zrobić coś z drugim, bezwładnym okiem. Bezskutecznie jednak. Polecenie "sezamie, otwórz się", również nie przyniosło spodziewanego rezultatu.

 

Tuż przed sprawnym okiem wyłoniła się niczym z powietrza twarz. W pierwszej chwili pomyślałem, że to faktycznie niebo, bo stanąłem przed obliczem anioła, aczkolwiek już po chwili zrozumiałem, że znalazłem się w małym błędzie. To była Ewa. Moja Ewa.

 

Ucieszyłem się na jej widok, no bo w końcu była to naturalnie jakaś miła odmiana. Nie widziałem już tylko bieli, ale moją ukochaną, a to już wielka różnica. Na dodatek ruszała się, a więc żyła, czyli chyba tak samo jak ja. W pewnym sensie, w każdym razie.

Po chwili odprężającego pukania serca (serca?), uświadomiłem sobie o czymś bardzo niepokojącym.

Ewa mówiła do mnie, bo widziałem jej poruszające się usta, ale nic nie słyszałem. Nie słyszałem nic, co działo się wokół mnie. To było porażające uczucie.

 

Ale to nie koniec koszmaru. Czułem, że coś jeszcze nie gra. Czułem jak po kościach (kościach?), że coś jeszcze jest nie na miejscu. Dlaczego? - pomyślałem. Po chwili zastanowienia, znałem już odpowiedź. Otóż dlatego właśnie, stary durniu, bo tak naprawdę nie wiesz, co się z tobą dzieje! Widzisz w końcu tylko twarz twojej ukochanej i czubek własnego nosa, ale nie widzisz swojego ciała, co by znaczyło, że go może nawet nie ma. Nie czujesz rąk, stóp, nie czujesz nawet, że oddychasz, wiesz tylko, że widzisz i możesz gromadzić informację wzrokowe bez udziału innych zmysłów: słuchu, węchu, dotyku, czyli praktycznie bez niczego, co do tej pory uważałeś przecież za normalne. Co jest? - pytam się w duchu. CO SIĘ, k***a, DZIEJE!

 

Ewa zaczyna płakać, pochyla się nade mną. Kropla wielkiej jak ocean łzy ląduje gdzieś powyżej mnie. Po chwili widzę jej kruczoczarne włosy, które zasłaniają obraz. Ciemność trwa tylko chwilę i znów pojawia się biel. Z bieli zaś wyłania się jakaś obca twarz.

 

A może nawet nie obca.

 

Piękna nieznajomo, gdzie podziała się Ewa? - pytam w myślach kobiety, która zawiesiła nade swoje tajemnicze oblicze.

Kobieta przybliża palec wskazujący do ust w geście, żebym nic już więcej nie mówił. Po chwili w tej dłoni pojawia się znikąd szminka i rozprowadza jej zawartość - teraz zauważyłem - na soczyście wyglądające usta. Te w mgnieniu oka nabierają koloru purpury. Żaden mężczyzna nie oparłby się im w tej chwili. Nie jej.

 

Spoglądam w oblicze tej fascynującej kobiety, aż w końcu żarówka myśli zapala się nad moją głową i atakuje blaskiem. Przypominam sobie. To Anabella! Kobieta, która uratowała mnie z opresji, podwożąc na Galę Ekstraklasy parę tygodni temu. Była nawet tak miła, że później przywiozła mnie z powrotem.

 

 

Nadszedł właściwy czas. Wiekopomna chwila, drodzy moi, czas na wspomniany już kiedyś deser.

 

 

Nagle powraca, niczym fala gorącej wody, czucie w członkach. Moje serce bije i rozprowadza gorącą krew do wszystkich części ciała. Potrafię również nieznacznie się ruszyć. Czuję lekki ziąb otoczenia spowijający moje ciało. Jestem nagi, jak Pan Bóg mnie stworzył. Czuję lekkie zawstydzenie faktem, że leżę — teraz już widzę nawet gdzie: w sypialnianym łożu małżeńskim — i jestem przed nią nagi. Mojej żony już tu nie ma. Gdzieś znikła.

 

 

 

Zaciągam łapczywie haust orzeźwiającego powietrza. Anabella pochyla się nade mną, żeby mnie pocałować. Zbliża się ustami do moich ust, podczas gdy jej ręka, w której przed chwilą trzymała szminkę, wędruje do moich ud. Rośnie we mnie, najpierw nieznacznie, później coraz szybciej i szybciej ciepłe mrowienie podniecenia. Ruchem drugiej ręki zrzuca z siebie coś w rodzaju zwiewnego płaszcza czy koszuli nocnej, odsłaniając koronkę niemal przeźroczystej, seksownej bielizny, przez którą prześwitują nieznacznie sterczące sutki. Kładzie się na mnie, w dalszym ciągu sunąc ustami coraz to niżej. Zatrzymała się na dłuższą chwilę w okolicach klatki piersiowej, następnie przeszła przez pępek i ucałowała podbrzusze. Rzuciła się z powrotem do przodu, całym ciężarem ocierając się teraz już o całkiem nabrzmiałego członka. Jej długie kręcone włosy opadły na moje ramiona, podczas gdy ona sama miętosiła już moją szyję, a po chwili ssała małżowinę uszną. Z kolei moje ręce same zawędrowały na jej biodra, mocując się na nich w siermiężnym uchwycie. Nie zauważyłem nawet, kiedy jedną ręką odpiąłem jej stanik, który nie czynił przed moimi zadziwiająco zgrabnymi palcami żadnych oporów. Wyskoczyły pełne, kształtne piersi i teraz sutki zdawały się być niebo większe, niż jeszcze przed momentem. Prężyły się dumnie na skromnych brodawkach. Wiła się nade mną niczym nocna jawa, źrenice były pełne, błyszczały i w końcu to nastąpiło. Wszedłem w nią, co przyniosło z sobą poczucie błogiego odprężenia stanu umysłu, ale i zaniepokojenia duszy. A jeśli do tego pokoju wejdzie teraz Ewa?

 

A niech to! W momencie, kiedy jęknęła przeciągle i posuwistymi ruchami bioder wczuwała się w jeźdźca niczym na zawodach rodeo, wszystko straciło większy sens. Penetrowała się mną tak mocno, aż w końcu zabolało mnie samego. Zamknąłem oczy, by ukryć kłębiące się we mnie poczucie bólu, ale z każdą chwilą było coraz gorzej, wręcz nie do wytrzymania. Była jak OBCY z filmu Ridleya Scotta. Wgryzała się we mnie. - teraz to już wiedziałem.

 

W szaleńczym amoku ekstazy kręciła się i wpijała w moje żyły. Paznokcie wbijały się w moją skórę na ramionach, przez którą za chwilę miała wypłynąć cienka stróżka krwi. Miałem nadzieję ją teraz z siebie zrzucić, ale zareagowała złowrogo, uderzając mnie otwartą dłonią w twarz. Gdy próbowałem się ruszyć po raz drugi i tym razem zrobiłem to gwałtowniej, Anabella, która już teraz zmieniła się w diabła, wstrzeliła kły w moją szyję, z której czerwonopurpurowa krew trysnęła na wszystkie strony, ochlapując jej własny policzek, nagą pierś i prześcieradło łóżka, na którym to się działo. Czułem, że powoli konam, ale resztkami sił wyrwałem się z niego i krzyknąłem: — NIEEEEEEEEEEEEEE!

 

 

Odnośnik do komentarza

40.

 

 

— NIEEEEEEEEEEEEEE!!!!!

— Kochanie! Co się stało?! — jęknęła Ewa, osłaniając ręką moje mokre od potu czoło. — Wszystko w porządku?

Musiała spać zawieszona nad moim łóżkiem. Jej piwne, pogrążone ze zmęczenia oczy tłumaczyły wszystko. Jak długo czuwała nade mną? Dzień, dwa, tydzień?

— Już dobrze, dobrze — próbowałem ją uspokoić. Tak naprawdę najpierw musiałem uspokoić siebie. Nie zdążyłem powiedzieć niczego więcej, kiedy obdarowała mnie milionem pocałunków.

Bolała mnie potylica, ale poza tym wszystko było dobrze. Dłonią wyczułem bandaż na głowie. Najwyraźniej czymś dostałem podczas meczu.

— Zawołam pielęgniarkę — oświadczyła i po chwili zniknęła za drzwiami sali.

A jednak to był tylko zły sen — zmitygowałem się w myślach. Odetchnąłem głęboko, a gdy się już nawet uspokoiłem, uświadomiłem sobie, jak wiele pytań chciałbym zadać. Co z wujkiem? Jak tam Wenger? Co mi się u licha w ogóle stało?

W momencie, gdy nad tym myślałem, do sali wpadła Ewa, lekarz i dwie pielęgniarki. Widać, że wujek również w tym miejscu zatroszczył się o mnie, jakbym był jego własnym synem.

— Panie Marcinie — odezwał się błagalnym tonem średniego wzrostu doktor w trochę za dużych oprawkach — proszę się położyć, jest pan świeżo po operacji. Nie wskazane jest panu siadać.

— Czuję się naprawdę dobrze w tej pozycji — skłamałem. — Nic mi nie będzie.

— Wykluczone — odrzekł stanowczym tonem. — Pani Beatko — zwrócił się w stronę jednej z pielęgniarek — niech pani zbada pacjentowi temperaturę, a pani Małgosia w tym czasie przyniesie ręcznik. Na pewno się tutaj przyda. — Proszę otworzyć usta — zwrócił się do mnie.

Usłuchałem jego polecenia. Nie cackał się ze mną jednak. Może nawet nieco za głęboko wsadził mi ten patyk do gardła, przez co poczułem się nieco jak prostytutka. Kątem oka zauważyłem przy okazji, że był to patyczek z logo Algidy. Brakowało na nim jeszcze napisu: "wygrałeś Big Milka". K*RWA.

Było to rutynowe, pooperacyjne badanie. Chyba przeszedłem je dość dobrze, bo już do samego rana mnie nie męczyli, a ja sam miałem zapewnioną spokojną noc dzięki tabletkom nasennym i przeciwbólowym, które dostałem. Poza tym wisiały nade mną całe dwa litry jakiegoś paskudztwa w kroplówce. Zasnąłem ponoć natychmiast po jej założeniu. Nie dręczyły mnie nawet nocne koszmary.

 

Obudziłem się o świcie. Ewa uczepiona była łóżka niczym modliszka swojej ofiary i patrzyła na mnie zmartwionymi oczami. Kazałem jej iść do domu, ale mnie nie usłuchała. Trwała przy mnie niczym matka przy dziecku tuż po jego narodzeniu. Jakbym pod jej nieobecność miał się rozpaść na pięć kawałków. Później znów zasnąłem.

 

W świetle budzącego się do życia dnia sala była namiętnie różowa. Obok mnie leżały jeszcze dwa puste łóżka. W rogu, na szafce, stało kilka bukietów kwiatów i parę kopert. Chciałem zapytać Ewy, skąd się wzięły, ale gdy zorientowała się, że nie śpię, uprzedziła mnie i powiedziała.

— Misiu, tak bardzo się bałam. Tak bardzo się bałam, że Cię stracę. Proszę, nie rób tego więcej.

Pogładziłem dłonią jej włosy i przysunąłem bliżej policzka. Patrzyła na mnie swoimi niebiańskimi piwnymi oczami, w których szkliły się perłowe łzy. Starałem się uśmiechnąć, ale w tym samym momencie ukłuło mnie w głowie, więc zrezygnowałem.

— Kochanie, nigdy, nigdy więcej — odpowiedziałem cicho.

— Rzuć tę pracę, zrobię wszystko. — Spojrzała na mnie oczkami kota ze Shreka. — Sama pójdę do pracy — dodała po chwili.

Położyłem palec wskazujący poniżej prawego oka i pociągnąłem skórę w dół. Powiedziałem przy tym:

— Widzisz tu czołg?

Zmarszczyła czoło i w końcu się uśmiechnęła. Korzystając z chwili ciszy, zapytałem o podstawową rzecz, którą chciałem wiedzieć już wczoraj.

— Co się dokładnie stało? Kto mi to zrobił?

Wahała się nad odpowiedzią. W końcu jednak mój stanowczy wzrok wymusił na niej odpowiedź.

— Źli ludzie, kochanie. Policja potwierdziła działanie tego osobnika w jakiejś zorganizowanej grupie przestępczej.

— Źli ludzie? Grupa przestępcza? — pytałem niedowierzająco. — Przecież dotąd nie miałem styczności z nikim takim. Zabiłem kiedyś niechcący psa na drodze, ale to był przypadek. Muchy bym nie skrzywdził, wiesz przecież.

— Wiem, kochanie, wiem. — Głaskała mnie po kikucie włosów, które wystawały spod bandaża na głowie. — Policja bada list, który został podrzucony pod drzwi twojego gabinetu podczas meczu. Nie chcę cię, kochanie, martwić, ale był to list z pogróżkami pod twoim adresem.

— A te tutaj? — Wskazałem dłonią na koperty leżące w rogu. — To też listy z pogróżkami?

— Nie, koko — kiwnęła przecząco głową. — Wszystkie listy są z pozdrowieniami i życzeniami rychłego powrotu do zdrowia. Podam ci je.

Widziałem, jak pomimo olbrzymiego zmęczenia wstała i udała się w ich kierunku z gracją damy, którą w moich oczach zawsze była. Po chwili trzymałem je wszystkie w rękach.

I faktycznie. Wszyscy pisali miłe słowa. Największa koperta była od Cacka, który pozdrawiał w imieniu swoim i ciotki Doroty. Inne były od zawodników, od mojej mamy, napisała też teściowa oraz nasza sąsiadka. Tylko jedna kartka była niepodpisana. Już tylko w momencie, gdy po nią sięgałem, czułem, że coś z nią nie tak.

Otworzyłem kopertę i wyciągnąłem kartkę, która przedstawiała śmieszną, karykaturalną postać idącą ścieżką przed siebie. Owa ścieżka kończyła się wielką kałużą. Po rozłożeniu kartki w ucho wbiła się melodia The Final Countdown. Drukowane litery z życzeniami powrotu do zdrowia nie zawierały jakichkolwiek śladów użytkowania ludzkiej ręki. Tylko purpurowa szminka dawała znać o tym, że kartkę przed wysłaniem dotykała żywa osoba. Na dodatek była to kobieta.

— Ewa popatrzyła na to zazdrosnym okiem i wiedząc, w jakim jestem stanie, nie komentowała.

Dopiero później odburknęła coś na ten temat.

— Ciesz się, bo w normalnych warunkach bym tego tak nie zostawiła. Wiesz, jak bardzo wkurzają mnie listy od twoich fanek — wyrzuciła z pretensjami.

Miałem złe przeczucia. Koszmar z nocy nie dawał o sobie zapomnieć. Anabella nie dawała mi spokoju jeszcze na długo po tym zdarzeniu.

Odnośnik do komentarza

41.

 

 

Wyszedłem ze szpitala na własne żądanie pięć dni po tym, jak tylko ocknąłem się po operacji. Mijał wtedy równy tydzień od zdarzenia, do którego doszło z moim udziałem w meczu z Legią. Dzięki transmisji na Canale+ obejrzałem z perspektywy szpitalnego łóżka wyjazdowe spotkanie Widzewa w Zabrzu z Górnikiem. I choć nie było mnie z chłopakami na boisku, to moją obecność wyraźnie wyczuwali w powietrzu, a wszystko dzięki instrukcjom, jakie wysyłałem Kmiecikowi drogą telefoniczną. Komentarz meczowy z Zabrza prowadzili Robert Skrzyński wraz z Kazikiem Węgrzynem. Miło było słyszeć słane w moim kierunku pozdrowienia z życzeniami powrotu do zdrowia, ale jeszcze milszym aspektem było wygranie przez nas meczu. Niewątpliwy bohater, Brazylijczyk Dudu, który asystował przy pierwszym golu, a oprócz tego zdobył kluczową dla nas bramkę, w pomeczowym wywiadzie zaznaczył, że to zwycięstwo, to głównej mierze moja zasługa. Na te słowa wyszedłem stamtąd i już nie powróciłem. Magazyn Liga+ Ekstra oglądałem w zaciszu własnych czterech kątów wraz z dopieszczającą mnie w każdym elemencie życia Ewą. Byłem przecież prawie jak kaleka i nawet te najłatwiejsze czynności, wydawały się być nie do zniesienia.

 

Czarne wydarzenia, które miały miejsce końcem sierpnia, były odczuwalne jeszcze na długo w naszą przyszłość. Razem z Ewą zostaliśmy objęci dozorem policyjnym, który wkrótce zamieniłem na cenioną w kraju firmę ochroniarską. Wynikały z tego faktu dwa czynniki. Po pierwsze, nie chciałem zawracać stróżom prawa czasu, który mogliby poświęcić efektowniej bardziej potrzebującym obywatelom. Po drugie, podejrzewałem, że profesjonaliści zajmą się nami szczegółowiej, nie pozwalając na to, by jakikolwiek włos spadł nam z głowy. Nie chodziło mi zresztą o mnie samego. Bałem się, że skoro sprawy zaszły już tak daleko, to coś złego może stać się z Ewą.

 

Po nieudanym ujęciu szantażystki, Wenger zapadł się pod ziemię. Nic dziwnego, że pomimo 5 milionów, które ostały się na koncie Cacka, on sam stał się teraz jednym wielkim chodzącym kłębkiem nerwów. Nie znał przecież dnia ani godziny, w którym wszędobylskie media wykorzystają historię zranionej kobiety, tworząc z niego z dnia na dzień największego potwora w kraju. Utworzona w ten sposób rysa w życiorysie, negatywnie odbiłaby się nie tylko w sferze prywatnego życia, które prowadzi z ciotką Dorotą, ale również przyniosłaby niepożądane skutki w biznesie, które zasięgiem objęłyby również klub. A tego nikt by z nas przecież nie chciał.

 

Aha, zapomniałbym. Rezultat spotkania z Legią nie zmienił się również po przerwie. W Zabrzu natomiast wygraliśmy skromnie 2:1. Co warte odnotowania, pierwszy mecz zakończył się bez kartek.

 

18.8.2012, 15:00; Łódź: stadion im. Ludwika Sobolewskiego: 10.162 widzów;

EKSTRAKLASA (1/30); Widzew Łódź - Legia Warszawa 0:1 (0:1)

0:1 - Miroslav Radović '15

 

MoM: Miroslav Radović (AML; Legia) — 8.3

 

Widzew: Jerzy Dudek — Łukasz Broź ©, Sebastian Madera, Sebastian Roco, Dudu Paraiba — Marcin Kaczmarek, Mindaugas Panka, Riku Riski (78. Igor Alves), Denis Glavina (46. Rafał Serwaciński) — Przemysław Oziębała (61. Sebastian Jaime), Mehdi Ben Dhifallah.

 

Legia: Dusan Kuciak — Michał Żewłakow, Inaki Astiz, Florin Gardos (46. Jakub Rzeźniczak), Jakub Wawarzyniak — Ariel Borysiuk, Stjepan Kukruruzović (46. Ivica Vrdoljak) — Marko Mirić, Dino Spehar (71. Michał Żyro), Miroslav Radović — Danjlel Ljuboja.

25.8.2012, 15:00, Zabrze, stadion im. Ernesta Pohla: 3.500 widzów;

EKSTRAKLASA (2/30); Górnik Zabrze - Widzew Łódź 1:2 (1:1)

0:1 - Mehdi Ben Dhifallah '10

1:1 - Łukasz Madej '43

1:2 - Dudu Paraiba '48

eqv8A.png - Bartosz Ślusarski (Widzew) '69

 

MoM: Dudu Paraiba (DL; Widzew) — 8.7

 

Górnik: Arkadiusz Onyszko — Michael Bemben, Adam Banaś © olzQM.png, Adam Danch, Mariusz Magiera olzQM.png — Tom (74. Wojciech Król), Krzysztof Mączyński — Łukasz Madej, Robi Merino (49. Arkadiusz Milik), Idan Shriki (56. Rafał Pietrzak) — Tomasz Zahorski.

 

Widzew: Jerzy Dudek — Łukasz Broź ©, Sebastian Madera, Sebastian Roco, Dudu Paraiba olzQM.png— Bartosz Ślusarski (69. Przemysław Oziębała), Mindaugas Panka, Piotr Mroziński olzQM.png(78. Mateusz Mączyński), Marcin Kaczmarek (86. Rafał Serwaciński) — Sebastian Jaime, Mehdi Ben Dhifallah.

Odnośnik do komentarza

42. "Scyzory"

 

 

Po dwóch kolejkach w Ekstraklasie prowadziły Polonia Warszawa przed Bełchatowem i Legią (wszystkie zgromadziły komplet punktów). Tabelę zamykała Korona z Wisłą, które nie uciułały dotąd żadnego. Zwycięstwo z Górnikiem pozwoliło nam na awans o cztery pozycje, czyli z jedenastej na siódmą. Taki układ sił już początkiem sezonu przynosił nam psychiczny komfort tuż przed zbliżającym się meczem z Koroną.

 

Powoli dochodziłem do siebie. Wstrząśnienie mózgu z wewnątrznoczaszkowym wylewem krwi przypominało o sobie w każdej chwili, kiedy zrobiłem coś żwawiej, na szczęście jednak nie przeszkadzało w myśleniu. W efekcie odbiło się to negatywnie głównie na naszym pożyciu małżeńskim z Ewą, treningi z zespołem zostały na głowie Kmiecika, a sprawy domu, związane choćby z koszeniem trawnika w ogrodzie, nudzącym się na służbie ochroniarzom. Jeden z nich był nawet na swój sposób dość przystojny i trochę niezręcznie czułem się w momencie opuszczania domu w związku z wyjazdem na mecz ligowy. Sam nie wiem, czego bałem się więcej – ewentualnej przegranej w meczu z Koroną czy tego, że moja małżonka stanie się łakomym kąskiem dla jakiegoś osiłka, którego wcześniej sam zaprosiłem pod swój dach? Sam już nie wiem.

 

 

 

 

Mecz z ostatnią w tabeli Koroną Kielce był okazją do lekkiego przemeblowania wyjściowego składu. Podopieczni Leszka Ojarzyńskiego zatracili gdzieś bowiem formę podczas przygotowań do nowego sezonu, co umożliwiło mi podjęcie bardzo odważnych kroków. Zapewne wszyscy kibice na stadionie, po wyjściu piłkarzy na murawę, zastanawiali się, czy oby uraz, którego doznałem, nie przejawia się postradaniem zmysłów. W bramce miast doświadczonych Macieja Mielcarza czy Jurka Dudka postawiłem na młodziutkiego Michała Pytkowskiego, niegrzeszącego formą na środku defensywy Sebastiana Roco zastąpił, nie mający jeszcze kontaktu z murawą w tym sezonie, Bruno Pinheiro, a lewe skrzydło przypadło w udziale mało doświadczonemu Rafałowi Serwacińskiemu. Dodatkowo brak Dhifallaha, który musiał pocieszyć się ławką rezerwowych, zrekompensowałem Sylwestrem Patejukiem i te wszystkie ruchy razem wzięte – co tu dużo mówić – nie podobały się kibicom.

 

Jeśli mam być szczery to od początku spotkania wierzyłem w swoje decyzje i nawet ucieszyłem się, gdy w 8. minucie Serwaciński zdobył bramkę, ale moja radość trwała tylko kilka chwil – arbiter główny usłuchał podpowiedzi bocznego asystenta i odgwizdał spalonego.

 

Jak to się mówi, im dalej w las, tym więcej drzew i tym ciemniej. A u nas? Graliśmy zadowalająco, ale im dłużej trwał mecz, tym coraz gorzej spisywało się dwóch zawodników. Serwaciński z zaplątanymi nogami ruszał się bez celu i ładu po lewej stronie, a Sylwester Patejuk odbijał się niczym piłka plażowa od silnych defensorów Korony. Bezbramkowy rezultat, jaki widniał do przerwy, wymusił na mnie natychmiastowe zmiany nie tylko personalne, ale i taktyczne.

 

W obawie przed szybkim Maciejem Korzymem nie było większego sensu ruszyć na Koronę zbyt ofensywnie, bo skończyłoby się to zapewne szybką kontrą z ich strony, a później zaciekłą obroną Częstochowy, której nie zdołalibyśmy już przebić. Zrównoważyłem więc proporcję zarówno w destrukcji, jak i w ataku (kontrola -> zrównoważony), jak również niektóre zadania ofensywnych graczy. Denis Glavina wespół z Benem Dhifallahem dali dobre zmiany, a na rezultaty nie musieliśmy długo czekać. W 54. minucie Marcin Kaczmarek znalazł lukę między obrońcami gości, gdzie posłał świetną piłkę za ich plecy. Jako pierwszy dobiegł do niej Sebastian Jaime, który minął efektownym zwodem Krzysztofa Pilarza i uderzył na pustą bramkę. Siedem minut później na 2:0 podwyższył Ben Dhifallah, któremu asystował Mindaugas Panka. Wynik pozwalał na eksperymentalny powrót do zakładanej przed meczem kontroli piłki, która spisywała się wyśmienicie przez kolejne minuty meczu. Można powiedzieć, że do 75. minuty trzymaliśmy Kielczan w hokejowym zamku, ale później w naszych szeregach coś się popsuło. Na pięć minut przed końcem spotkania zmieniłem taktykę na 4-2-3-1 (płynny, kontra) i jeśli nawet popularne Scyzory na coś liczyły, to złudzeń pozbawił ich Panka, który w 87. minucie ustalił wynik meczu na 3:0.

 

 

1.9.2012, 19:30; Łódź, stadion im. Ludwika Sobolewskiego: 8.237 widzów;

Ekstraklasa (3/30); Widzew Łódź - Korona Kielce 3:0 (0:0)

eqv8A.png- Vlastimir Jovanović (Korona) '18

1:0 - Sebastian Jaime '54

2:0 - Mehdi Ben Dhifallah '61

3:0 - Mindaugas Panka '87

 

MoM: Mindaugas Panka (MC; Widzew) — 8.1

 

Widzew: Michał Pytkowski — Łukasz Broź ©, Bruno Pinheiro, Sebastian Madera, Dudu Paraiba olzQM.png— Marcin Kaczmarek, Mindaugas Panka, Riku Riski olzQM.png(73. Piotr Mroziński), Rafał Serwaciński (46. Denis Glavina) — Sebastian Jaime, Sylwester Patejuk (46. Mehdi Ben Dhifallah).

 

Korona: Krzysztof Pilarz — Paweł Golański, Piotr Malarczyk, Pavol Stano ©, Tomasz Lisowski — Vlastimir Jovanović (18. Hubert Świder), Daniel Brud - Aleksejs Visnakovs, Piotr Giza (55. Jakub Bąk olzQM.png), Mateusz Janiec (57. Paweł Kal) — Maciej Korzym.

Odnośnik do komentarza

43.

 

Panka w Jedenastce Ekstraklasy Canalu+, Dudu Piłkarzem Miesiąca!

 

 

Mindaugas Panka, bohater sobotniego zwycięstwa Widzewa z Koroną Kielce, został wybrany do Jedenastki Tygodnia redakcji Canalu+. Jest to drugie, po Dudu Paraibie, takie wyróżnienie dla naszego piłkarza w tym sezonie.

 

Jedenastkę w tym tygodniu zdominowali gracze Polonii Warszawa, których za domowe, jednostronne zwycięstwo z Górnikiem Polkowice 3:0 znalazło się w niej aż czterech. Dodatkowo Pavel Sultes, który popisał się hattrickiem w tym meczu, został uznany piłkarzem kolejki. GKS-u Bełchatów pokonał w Lubinie Zagłębie 4:1 i reprezentantów miał trzech. Ruchu Chorzów, który w Wielkich Derbach Górnego Śląska pokonał Górnik Zabrze 2:0, dwóch, a Lech Poznań za bezbramkowy remis z Lechią Gdańsk jednego.

 

.---------------------------------------.
|'''''''''''''''''''''''''''''''''''''''|
|'''''''''''''''''''''''''''''''''''''''|
|````M.Żewłakow```````P.Sultes*````````'|
|````(Bełchatów)`````(Polonia W.)``````'|
|``````````````````````````````````````'|
|'''''''''''''''''''''''''''''''''''''''|
|''M.Bożok''''''''''''''''''''W.Grzyb'''|
|''(Bełchatów)'''''''''''''''(Ruch Ch.)'|
|'''''''''F.Agab''''''M.Panka'''''''''''|
|''''''''(Polonia W.)'''(Widzew)''''''''|
|'''''''''''''''''''''''''''''''''''''''|
|'''J.Popek'''''''''''''''''I.Lewczuk'''|
|''(Bełchatów)'''''''''''''(Ruch Ch.)'''|
|'''''''''''''''''''''''''''''''''''''''|
|'''''''''G.Boliwar'''A.Kokoszka''''''''|
|''''''''(Polonia W.)(Polonia W.)'''''''|
|'''''''''''''''''''''''''''''''''''''''|
|'''''''''''''''J.Burić'''''''''''''''''|
|''''''''''''''''(Lech)'''''''''''''''''|
|'''''''''''''''''''''''''''''''''''''''|
'---------------------------------------'

 

 

 

Z kolei Dudu Paraiba za świetne dwa występy w sierpniu z Legią i Górnikiem znalazł się na podium głosowania na najlepszego Piłkarza Miesiąca. Naszemu lewemu obrońcy przypadło trzecie miejsce tuż za plecami Toma Soatersa z Polonii Warszawa i Dawida Nowaka z GKS-u Bełchatów, którzy zajęli odpowiednio pierwsze i drugie miejsce.

 

 

Dwutygodniowa przerwa pomiędzy zwycięskim spotkaniem z Koroną a oczekiwanym ze Śląskiem, spowodowana powołaniami reprezentacyjnymi na mecze eliminacyjne do Mistrzostw Świata 2014, była doskonałą okazją do zorganizowania sparingu, który podtrzymałby na stałym poziomie trzymającą się nas formę. Z faktu, że sezon ligowy ruszył z kopyta również na niższych szczeblach piłkarskiego rzemiosła w Polsce, tak naprawdę trudno było nam znaleźć jakiegoś godnego sparingpartnera. Z braku laku zmierzymy się z A-klasowym ŁTSG-em Łódź. Będzie to ostatni gwizdek dla testowanych w drużynie Mareva, Mediny i Bamby na przekonanie mnie o swej ewentualnej przydatności do zespołu, choć mam świadomość tego, że klasa rywala nie będzie do końca wykładnikiem ich rzeczywistych umiejętności.

 

Raport ze zgrupowań reprezentacji.

 

Mindaugas Panka [Litwa - Liechtenstein 5:3] — 90 minut, 1 gol, 8.20

Liviu Abuzatoaie [Rumunia U-21 - Chorwacja U-21 2:0] — 90 minut, 1 gol, 9.80

Rafał Augustyniak [Polska U-21 - Litwa U-21 5:2] — 90 minut, 7.30

Patryk Stępiński [Polska U-19 - Tajwan U-29 4:0] — 72 minuty, 6.90

Mariusz Stępiński [Polska U-19 - Tajwan U-19 4:0] — 72 minuty, 2 gole, 9.00

 

 

Stres, ból i poczucie zagrożenia płynące z niewiadomego kierunku w ostatnich tygodniach nie były najlepszymi warunkami do pracy, która wykonywałem. W zgiełku wszystkich bolączek i zmartwień nawet nie byłem świadomy tego, że rekord transferowy w polskiej Ekstraklasie został ustanowiony. Wszystko za sprawą sprzedaży Białorusina Dzmitry Rekisha z warszawskiej Legii do Sportingu Lizbona za, bagatela, 31 milinów złotych! Kwota o 7 milionów przebiła tą, za jaką w 2010 roku Trabzonspor pozyskał Adriana Mierzejewskiego z Polonii Warszawa.

 

Ale to nie wszystko.

 

Transferowy rekord został ustanowiony również wewnątrz ligi. Wisła Kraków, która od dłuższego czasu śliniła się na Abdou Traore z gdańskiej Lechii w końcu dobiła swego. Za ofensywnie przysposobionego pomocnika Bogusław Cupiał wysupłał ze swojego portfela rekordowe 9 milionów złotych! Dotychczasowy, wynoszący 5.25 miliona złotych, należał do Łukasza Wrońskiego, który podczas tegorocznego okienka przeniósł się z Bełchatowa do Lechii Gdańsk.

 

Tymczasem cierpiąca na zapaść sportową po spadku z Ekstraklasy drużyna Podbeskidzia (zaledwie 16. miejsce w I lidze) wystosowała do nas zapytanie w sprawie transferu gnijącego w rezerwach Łukasza Grzeszczyka (25, POL; MC,AMC | 4s / 34m / 3 g / 6.40). Piłkarz, który wiele poczynił dla łódzkiego zespołu jeszcze dwa lata temu w sprawie awansu drużyny do Ekstraklasy, już od dłuższego czasu nie miał perspektyw na grę w pierwszym zespole. Z pocałowaniem ręki zaakceptowaliśmy ofertę Górali, pozbywając się zawodnika należącego do łódzkiego klubu Kokosa (Grzeszczyk zarabiał bagatela 30 tysięcy złotych miesięcznie).

 

Zwycięstwo w sparingu z ŁTSG Łódź było dla nas formalnością, chociaż pozwoliło wykryć pewne mankamenty, które trzeba będzie wykluczyć na przyszłość, o co zadbamy już odpowiednio na treningach. Chodziło przede wszystkim o finalizowanie ofensywnych akcji, albowiem spośród 28 strzałów, które oddaliśmy na bramkę 7-ligowca, tylko 4 znalazły na dobrą sprawę swoje miejsce w bramce. Kibice spodziewali się łomotu, więc w tej kwestii nie spełniliśmy w żaden sposób ich oczekiwań. Przyniosło to raczej falę buraczanych komentarzy pod naszym adresem na serwisach typu: 90minut.pl, onet czy weszlo.

Po tym meczu zdecydowałem się ostatecznie na zatrudnienie Nicolasa Mediny (Sebastian Roco będzie miał w końcu z kim pogawędzić w drużynie – w końcu to jego rodak) i młodego Bułgara, Radoslava Markeva, któremu mój kuzyn przepowiada fantastyczną karierę.

 

Na dzień przed spotkaniem ze Śląskiem kontuzji nabawił się Souheil Ben Radhia, co wykluczyło go na dwa tygodnie ze składu. Pozostali zawodnicy wręcz tryskają zdrowiem i muszę przyznać, że pozytywnie nastawiam się przed tą konfrontacją.

Odnośnik do komentarza

44. "Jak rozbić Śląsk?"

 

Wierutną bzdurą byłoby powiedzenie, że przez mecz ze Śląskiem przeszliśmy niczym rozpędzone tornado. Zresztą, bukmacherzy pomimo atrybutu własnego boiska nie podzielali opinii naszych kibiców i skazywali nas z góry na porażkę. Co prawda, nie wiem, w jaki sposób potoczyłby się mecz, gdyby nie czerwona kartka Amira Spahica z 35. minuty, ale podejrzewam, że i tak komplet punktów był na wyciągnięcie ręki tego wieczoru. Podopieczni Oresta Lenczyka, po krótkiej przygodzie w Lidze Europejskiej, koszmarnie weszli w sezon ligowy, zdobywając dotąd w trzech meczach tylko jeden punkt.

 

Brak zmęczonego zgrupowaniem reprezentacji Litwy Mindaugasa Panki musiałem zrekompensować sobie kimś innym. Padło na 22-letniego Damiana Radowicza, który skarżył się ostatnio w mediach na brak występów w pierwszym zespole, więc była to niepowtarzalna szansa ku temu, by w końcu mógł mnie swoją grą do siebie przekonać. Do bramki wrócił Maciej Mielcarz, choć wszyscy spodziewali się, że to Jurek Dudek zagości teraz między słupkami na dłużej. W ataku postawiłem na Bena Dhifallaha i Sebastiana Jaime, najlepszych obecnie napastników, których miałem do dyspozycji.

 

Pierwsza połowa zachęcała raczej do zrobienia krótkiej drzemki, aniżeli samego oglądania meczu. Obie drużyny rozpoczęły spotkanie tak, jakby nie zależało im na zdobywaniu bramek i najchętniej podzieliłyby się z rywalem punktami. Dopiero wykluczenie lewego defensora Śląska, za faul na wychodzącym na czystą pozycję Jaime, ożywiło mecz.

 

Doskonałą sytuację mieliśmy zaraz po wznowieniu gry właśnie z tego miejsca, z którego przed momentem sędzia wykluczył Bośniaka. Dwukrotnie w przeciągu kilku sekund bezpańska piłka przelatywała równolegle do linii bramkowej Śląska i nie było tam nikogo, kto naprowadziłby ją na odpowiedni, zdaniem wszystkich kibiców gospodarzy na tym meczu, tor. Później zdarzały się też inne, nieco mniej efektowne sytuacje, które dawały nadzieję na to, że jeśli będziemy tak atakować gości w dalszym ciągu, to w końcu osiągniemy korzystny dla siebie rezultat.

 

W 63. minucie największe zagrożenie Śląska w tym meczu, Argentyńczyk Cristian Diaz, rąbnął ostrzegawczo z dwudziestu metrów w słupek, a indolencja strzelecka moich piłkarzy zakrawała powoli o kpinę i coraz to bardziej martwiłem się o wynik tego spotkania. Na szczęście w sukurs moich krnąbrnych myśli przyszedł Jaime, który w 67. minucie po zagraniu swojego partnera z ataku, Dhifallaha, na raty pokonał Jovanicia, przynosząc nam długo oczekiwane prowadzenie. Wydawało się, że w tym momencie jesteśmy już ustawieni na dalszą część meczu, ale zawzięty jak żyd w tańcu Diaz nie odpuszczał. W 75. minucie, po minięciu Madery, znalazł się sam na sam z Mielcarzem, od którego zależało już wszystko. Naszemu bramkarzowi pozostało tylko skrócenie kąta i czekanie na to, co zrobi z piłką Argentyńczyk. Na szczęście tylko w intencji najlepszego strzelca Śląska pozostał fakt, że tej sytuacji nie wykorzystał, uderzając minimalnie obok słupka. Kto by przypuszczał, że zmarnowana setka Diaza zemści się dla wrocławian dwukrotnie? W 80. minucie Marcin Kaczmarek w podobnym stylu do Błaszczykowskiego na ostatnich Mistrzostwach Europy, zdobył bramkę na 2:0, a osiem minut później Jaime ustalił wynik, wykorzystując podanie po ziemi najlepszego na boisku Kaczmarka. Śląsk Wrocław rozbity w Łodzi!

 

15.9.2012, 19:30, Łódź, stadion im. Ludwika Sobolewskiego: 8.787 widzów;

EKSTRAKLASA (4/30); Widzew Łódź - Śląsk Wrocław 3:0 (0:0)

bXWl6.png - Amir Spahić (Śląsk Wrocław) '35

BWft9.png 1:0 - Sebastian Jaime '67

BWft9.png 2:0 - Marcin Kaczmarek '80

BWft9.png 3:0 - Sebastian Jaime '88

 

1AxP3.png Marcin Kaczmarek (AMR; Widzew) — 8.8

 

Widzew: Maciej Mielcarz — Łukasz Broź © (61. Rafał Augustyniak), Sebastian Roco, Sebastian Madera, Dudu Paraiba — Marcin Kaczmarek, Piotr Mroziński, Damian Radowicz (59. Mateusz Mączyński), Denis Glavina — Sebastian Jaime, Mehdi Ben Dhifallah (81. Jacques-Alain Tanoh).

 

Śląsk: Milan Jovanić — Piotr Celeban, Tadeusz Socha, Mariusz Pawelec, Amir Spahić (35. bXWl6.png- sent off ) — Przemysław Kaźmierczak — Piotr Ćwielong (68. Jakub Kowalski), Mateusz Cetnarski (75. Dalibor Stevanović), Waldemar Sobota © — Cristian Diaz.

Odnośnik do komentarza
  • 4 tygodnie później...

45.

 

Zwycięstwo ze Śląskiem w czwartej kolejce Ekstraklasy pozwoliło nam na awans o dwa oczka na piątą pozycję. Prowadzi rewelacyjny beniaminek ze Szczecina, Pogoń, przed Legią (obie ekipy po 10 punktów), później jest Polonia W. i Bełchatów (tyle samo punktów co my, ten sam bilans bramkowy, ale lepszy zdobytych nad straconymi) i czający się za nami Ruch (tyle samo punktów, gorszy bilans bramkowy). Początek sezonu w naszym wykonaniu – palce lizać.

 

Monotonia jaką zawiało w moim życiu spowodowała, że ani się nie obejrzałem, a już czekało nas spotkanie z Lechią Gdańsk. Wyróżnieni w Jedenastce Tygodnia Marcin Kaczmarek i Sebastian Jaime byli w pełni formy psychicznej, toteż usilnie wierzyłem, że fakt ten zaważy zdecydowanie na korzyść ich ogólnego przemęczenia również w perspektywie wyjazdowego spotkania z 8. w tabeli rywalami. Tym bardziej byłem w tę tezę przekonany, im dłużej konfrontowałem w myślach brak wytransferowanego do Wisły Kraków Abdou Traore, będącego dotąd głównym motorem napędowym Lechii. Z drugiej strony obecność w szykach obronnych potężnie zbudowanego Gordana Bunozy czy 20-krotnego reprezentanta Rosji, Vadima Yeveseeva, budziły pewne obawy przed skutecznością naszych napastników na obcym terenie. Czkawką odbiła się jednak przede wszystkim nieobecność kontuzjowanego bramkarza Sebastiana Małkowskiego, którego zastąpił mało doświadczony, 21-letni Maciej Wierzbicki. Eks zawodnik GKS-u Katowice powąchał Ekstraklasę na wypożyczeniu w Podbeskidziu Bielsko-Biała w zaledwie 2 meczach.

 

Tomasz Kafarski, któremu w zeszłym sezonie odebrałem tytuł najmłodszego managera Ekstraklasy, nie odrobił zadania domowego w takim stopniu jak ja – tego jestem pewien. W szufladzie mojej pamięci zatytułowanej "najsromotniejsze porażki" zakodowany miałem mecz na PGE Arenie w zeszłym roku właśnie z Lechią i pamiętając, co wtedy uczyniłem, tym razem postarałem się tego uniknąć. W pamiętnym, przegranym przez nas meczu 0:3, na środku pomocy wystawiłem Łukasza Zająca i Damiana Radowicza, co spowodowało, że na przeciwko Abdou Traore i Łukasza Surmy nasi młodzi, gniewni stracili poczucie bytu i rytmu, co w efekcie końcowym pociągnęło za sobą stratę środka pola na rzecz Lechistów. Los chciał, że tym razem role się odwróciły i w meczu 5 kolejki Ekstraklasy to Kafarski wystawił do gry w środku młodych (Remigiusz Gac 18 lat, Jakub Popielarz 22 lata), wspieranych co prawda doświadczonym cofniętym nieco w tyle Łukaszem Surmą (33 lata), ale w rozrachunku końcowym nie byli nas w stanie zatrzymać (któż oparłby się sile Mindaugasa Panki i wciąż nabywającego ogłady meczowej Sebastiana Radzio?).

 

Przed meczem założyliśmy sobie kontrolowanie przebiegu gry na PGE Arenie i muszę przyznać, że z zadania moi chłopcy wywiązali się wprost wyśmienicie. Nie znaczy to jednak, że gospodarze nie mieli nic do powiedzenia, nic z tych rzeczy. Ze statystyk meczowych wynikało, że Lechia stworzyła co najmniej tyle samo sytuacji podbramkowych co my, ale jej skuteczność tegoż wieczora była zatrważająco słaba. W 13. choćby minucie szybki Ivans Lukjanovs popędził na naszą bramkę niczym wystrzelona z łuku strzała, a nieudany ofsajd naszych defensorów zaowocował w sytuację sam na sam z Maciejem Mielcarzem. Nasz bramkarz popisał się jednak fenomenalną paradą, na czuja rozkładając ręce i za moment gasząc futbolówkę w mocnym uchwycie. Lechia grała nie tylko nerwowo, ale też dość brutalnie. Trzy minuty po akcji Lukjanovsa, po defensywnym rzucie rożnym, na wolnej pozycji z piłką znalazł się Jaime, a defensor gospodarzy, Litwin Sergej Kozans, ściął go niczym drwal drzewo i został napomniany tylko... żółtą kartką. Pobłażanie prowadzącego zawody Marcina Borskiego miało się nijak z cierpiącym po starciu Jaime, nad którym jeszcze długo po tym zajściu rozważałem zejście z boiska. Ale uczyniłbym błąd. W 25. minucie nasza argentyńska gwiazda minęła Surmę jak trampkarza, kiedy do bramki Lechii pozostawało mu jeszcze jakieś 40 metrów i dwóch defensorów. Nie zważając na nich, przybliżył się z piłką nieco bliżej i z odległości 25 metrów pierdolnął tak, że futbolówka zaruszała słupkiem i wpadła efektownie ku rozpaczy interweniującego bezradnie Wierzbickiego. Bramka miesiąca jak się patrzy!

Bezradność Lechistów sięgała jednak pewnego pułapu nieprzyzwoitości. W 35. minucie Bunoza potrącił obu naszych napastników i teraz ważyły się losy Jaime, który wyglądał jakby poturbowany przez stado bawołów. Nasz gwiazdor wstał, otrzepał się z kurzu i wbrew prawom natury, jak gdyby nigdy nic, grał dalej. Od momentu drugiego w meczu stłuczenia nie było u niego dobrze z wydolnością, ale techniką nadrabiał w każdym calu, stwarzając co rusz zagrożenie pod bramką Wierzbickiego. Można powiedzieć, że zachował pozory legendarnego Pitu, który wbrew prawom natury w zeszłej dekadzie świetnie radził sobie w pewnym hiszpańskim klubie, którego nazwy już nie pamiętam.

W oczekiwaniu na przerwę, na trzy minuty przed zejściem piłkarzy do szatni, nasza akcja wywiązała się jako kontra po sytuacji podbramkowej Lechii. Kaczmarek urwał się lewą stroną w asyście Yevseeva, zaś po drugiej pędziło już aż czterech Widzewiaków i tylko dwóch defensorów Lechii. Takich sytuacji marnować nie wolno. Nie trudno zresztą ocenić, że skoro Widzewiaków było dwa razy więcej niż Lechistów, to szanse na zdobycie bramki mieliśmy aż 75%. Ten przelicznik był jednak w rzeczywistości jeszcze większy, albowiem próbujący wybić piłkę Andriuskevicius zrobił to tak niefortunnie, że wpakował ją do własnej bramki, dzięki czemu na przerwę schodziliśmy z dwubramkowym prowadzeniem. Śmiało można było wygłosić też tezę, że w tej ofensywnej akcji, zakończonej doborowym dla nas happy-endem, brało udział aż 5 ofensywnie nastawionych zawodników ;P

 

W szatni nie pozostało mi nic więcej, jak tylko pochwalić grę zawodników i poprosić o jeszcze trochę pary i koncentracji.

 

A wznowiliśmy wręcz CU-DO-WNIE! Kaczmarek bez większych problemów minął Yevseeva i dośrodkował na długi słupek, gdzie nogę wsadził Jaime i było 3:0. Błąd popełnił przede wszystkim Wierzbicki, który powinien przechwycić tę piłkę. W tym momencie 30 tysięcy widzów zaczęło gwizdać... i chyba nawet chwiejnym krokiem opuszczać stadion. Ale to nie dziwota. W 53. minucie Panka uderzył po odegraniu Brozia, ale niestety tylko obok słupka, a chwilę potem Wierzbickiego postraszył strzałem z przewrotki Dhifallah, finalizując dośrodkowanie z rzutu rożnego Kaczmarka (również minimalnie obok słupka). Były to typowe oznaki naszej dominacji w meczu i – co tu dużo mówić – nie zapowiadało się na to, że zaprzestaniemy na 3 bramkowej przewadze. Co prawda wejście na boisko w 64. minucie za Łukasza Wrońskiego byłego Widzewiaka, Piotra Grzelczaka, obudziło jeszcze nadzieję kibiców Lechii na odmienienie losów spotkania, ale w moim przekonaniu były to raczej szanse iluzjonistyczne. Jeśli Kafarski myślał, że wychowanek łódzkiego Widzewa tak łatwo odnajdzie lukę w defensywie złożonej z paczki swoich dawnych przyjaciół, to nawet niewiele mógł się pomylić. Sęk w tym, że odkąd Grzelczak zamienił czerwone barwy na zielono-białe, nasza defensywa przeszła istną metamorfozę, reagując na działania napastników rywali jak jeden mąż. Pułapki ofsajdowe, w które łapał się niczym mucha w pajęczą sieć, na trwałe wygasiły boiskowe ego do zdobywania goli w tym meczu. Zresztą palące się dotąd w jakimś stopniu ziarenka nadziei kibiców gospodarzy zostały ugaszone wraz z 69. minutą gry. A zaczęło się od dośrodkowania Brozia z prawej strony i uderzenia z główki Dhifallaha, które odbiło się od poprzeczki. Nabierająca dziwnej rotacji piłka znalazła się niespodziewanie pod nogami Kaczmarka, który oczywiście wpakował ją bez większego trudu do bramki. Na pomeczowej konferencji na pytanie, jak zdobył tę bramkę, odpowiedział: "Co miałem zrobić, wpadła pod nogi, to kopłem z bodzioka jak mój idol Balotelli".

 

 

18.9.2012, 19:30, Gdańsk: PGE Arena: 31.462 widzów;

EKSTRAKLASA (5/30); Lechia Gdańsk - Widzew Łódź 0:4 (0:2)

BWft9.png 0:1 - Sebastian Jaime '25

HYZIx.png 0:2 - Vytautas Andriuskevicius '42 (sam)

BWft9.png 0:3 - Sebastian Jaime '46

BWft9.png 0:4 - Marcin Kaczmarek '69

eqv8A.png - Sebastian Radzio (Widzew) '90+1

 

1AxP3.png Marcin Kaczmarek (AML; Widzew) — 8.9

 

Lechia: Maciej Wierzbicki — Vadim Yevseev, Sergejs KozansolzQM.png, Gordan BunozaolzQM.png, Vytautas Andriuskevicius — Łukasz Surma © — Jakub Popielarz, Remigiusz Gac (46. Rafał Janicki) — Łukasz Wroński (63. Piotr Grzelczak), Fred Benson (46. Paweł Nowak) - Ivans LukjanovsolzQM.png.

 

Widzew: Maciej Mielcarz — Łukasz Broź ©, Sebastian Madera, Ugochukwu Ukah, Hachem Abbes — Bartosz Ślusarski (77. Krzysztof Ostrowski), Mindaugas Panka (77. Mateusz Mączyński), Sebastian Radzio (90. eqv8A.png), Marcin Kaczmarek — Sebastian Jaime, Mehdi Ben Dhifallah (75. Nicolas Medina).

Odnośnik do komentarza

46.

 

Słońce chyliło się ku zachodowi, a jego ostatnie promienie oświetlały Manufakturę, sprawiając wrażenie niemal krwiożerczości ścian na nią się składających. Kto znajdował się w miejscu tak dogodnym jak ja w tej chwili, gotów pomyśleć, że ma do czynienia z jakimś nieziemskim monstrum, pod którym zebrała się co najmniej połowa ludzkiej krwi, mogąca w każdej chwili wybuchnąć na podobieństwo indonezyjskiego wulkanu. To gorąco dopiero budzącego się do życia wieczoru sprawiało wrażenie miarowego poruszania się posagów największego centrum handlowego w Łodzi w rytm oddychającego organizmu; legendarnego Guliwera czy innego bajkowego olbrzymiego stwora. Podobne wrażenie ma się oglądając pierwszy lepszy dokument o Afryce na National Geographic, w którym palące słońce pożera cały otaczający świat, powodując lekkie zaprószenie widzianego obrazu.

 

Żałowałem, że nie mam przy sobie aparatu, by uwiecznić tę niezwykłą scenę, którą można było porównać do fatamorgany. Ewa nie podzielała mojej opinii ani entuzjazmu. Oświadczyła zresztą, że niczego nie widzi i zadała mi nawet klina, że to być może mój ostatni wypadek daje o sobie właśnie się we znaki. Dodatkowo ponagliła mnie i dała do zrozumienia, że jak dalej będę się tak ociągać, to nigdy nie dotrzemy na miejsce. Przechodziliśmy właśnie cmentarzem katolickim, na skróty przecinając dystans dzielący ulicę Jana Karskiego z Jana Pietrusińskim, gdzie zaparkowaliśmy samochód, gdy nagle zza wielkiego grobowca zaatakowała mnie zakapturzona postać. Ewa z paniką w oczach mówiącą: "bierz co chcesz, tylko nie rób nam krzywdy" wypuściła z rąk pakunki zakupów, które zubożały sakiewkę mojego portfela o jakiś tysiąc złotych. W sumie to się jej nie dziwiłem; sam niemal rozbiłbym szklaną kulę ze złotą rybką w środku, przeznaczoną na prezent dla Ugo Ukaha. Polskie obywatelstwo, które otrzymał w zeszłym tygodniu, trzeba było w końcu jakoś uczcić.

 

— Sorry wam, ludziska, nie chciałem was przestraszyć! — Wenger odsłonił kaptur, ukazując naszym oczom nieciekawe bruzdy na twarzy. Wyglądał niczym Gołota po walce z Mike'm Tysonem.

— Co ty tu... — łapałem oddech, próbując wykrztusić z siebie więcej — ... robisz? Co się stało? Gdzie byłeś?

— Stary, wybacz, ale... — zwrócił się błyskawicznie w kierunku Ewy — ...pani wybaczy moje nagłe najście, nie chciałem pani przestraszyć. Wenger, miło mi — mówiąc to wyrwał jej szarmancko rękę i zawadiacko całował.

Ewa popatrzyła na mnie badawczo i zobaczywszy moją spokojną reakcję, również postanowiła się przywitać.

— Ewa, mi również... — zawahała się przez moment — ...miło — dodała na końcu.

— Mogę ukraść pani męża na dwie minuty? — zapytał.

— A mogłabym wiedzieć, o co tu, do cholery, chodzi? — Ewa szybko zmieniła oblicze z przestraszonej w agresywną. Powiedziała to tonem tak wysokim jak wydzierająca się po dzieciakach Małgorzata Kożuchowska w Rodzince.pl.

— Kochanie — powiedziałem łagodnym tonem — to mój podopieczny. Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale musimy porozmawiać w cztery oczy. To bardzo ważne. Wenger — popatrzyłem w tę ciężką bruzdę — miał wypadek — szukając godnego wytłumaczenia, powiedziałem nawet prawdę.

— Chcesz mnie tu zostawić samą? — zapytała z wyrzutem.

Oczywiście, miała rację. Nie mogłem jej zostawić samej ani na krok, bo przecież dzisiaj i tak już nadużywaliśmy własnego bezpieczeństwa, dając wolne nieodstępującej nas na krok ochronie.

— No nie, oczywiście, że nie — zreflektowałem się. — Pogadamy tu na miejscu.

Wenger uśmiechnął się na ile mógł, choć doskonale zdawał sobie sprawy z tego, że moja żona raczej nie jest w sosie. Wysłała mu groźne spojrzenie. Odeszliśmy od deptaka kilkanaście kroków w kierunku grobów. Postawiłem szklaną kulę na nagrobku jakiegoś Dragomira Vulture. To chyba był jakiś cudzoziemiec.

— Wenger, chłopie, martwiłem się o ciebie. Co ci się stało?

— Chyba nie mamy dużo czasu — spojrzał w jej kierunku. Stała tam z groźną miną, jakby nie było mnie już godzinę.

— Nie mamy — odpowiedziałem zgodnie.

— Nie wiem, co wiesz. Sorry... — obruszył się — ...co zresztą wiecie ty i Sylwek, ale sytuacja jest gorsza niż myśleliśmy. Niby wszystko pod kontrolą, a jednak...

— Mów do cholery, co ci się stało? To wygląda paskudnie — spojrzałem raz jeszcze na posiniaczoną, potraktowaną jakby z brzytwy twarz.

— Powiem tylko, że ledwo uszedłem z życiem. Wiem, kim jest szantażystka i czego nie zrobi. Wiem też, do czego może się dopuścić. Stary, tak w ogóle czemu mi nic nie powiedziałeś?

— Czego nie powiedziałem?

— Idiotę ze mnie robisz? — zapytał z oburzeniem.

— O czym ty mówisz, o co ci chodzi?

— O co chodzi? Przede wszystkim, czemu mi nie powiedziałeś, że miałeś z nią już tyle wspólnego. To raczej nie było fair wobec sprawy, dla której tu się zjawiłem.

— Nadal nie rozumiem, o czym mówisz. Z kim miałem coś wspólnego?

— Z Anabellą Petrov.

— Z kim? — zapytałem i w tym samym momencie poczułem się tak, jakbym dostał cegłówką w łeb. W głowie mi zawirowało, przed oczami pojawiły się wszystkie gwiazdy nieba. Chyba upadłem.

 

 

Dlaczego nagrobki są z twardego marmuru, a nie z miękkiej gąbki?

Odnośnik do komentarza

47. Z pamiętnika umysłu, cz.1.

 

 

Lśniące BMW x6 zajechało na pobocze i teraz przez głowę przeszła mi myśl, że jeśli z samochodu wysypią się jacyś Ruscy, to mogę mieć poważne kłopoty. Ile razy się przecież słyszało w radiu, czytało w prasie czy oglądało w filmach o porwaniu, zakneblowaniu w bagażniku, a później wysadzeniu w ciemnym lesie po uprzednim gwałcie, wsadzeniu kulki w łeb czy przywiązaniu nago do drzewa i pozostawieniu na pastwę losu. Koszmarna perspektywa. Był jednak początek lata, słońce prażyło niemiłosiernie, trasa, na której zabrakło mi paliwa była zresztą równie ruchliwa jak prostytutka pierwszego lepszego burdelu. Nic złego nie może się przecież wydarzyć. Trzymałem kciuki za to, żeby była to jednak pomoc...

 

Przeszywający warkot pracującego pod maską silnika zamienił się nagle w ciche klekotanie. Lśniące alusy odbijały światło słoneczne z taką intensywnością, że aż paliły w oczy, a zniewalający błysk karoserii pozwalał się w niej całemu sobie przejrzeć. Okno samochodu po stronie pasażera otworzyło się nagle charakterystycznym dźwiękiem, a moim oczom ukazał się niezwykły widok. Kobieta w okularach przeciwsłonecznych z burzą kręconych włosów na głowie z niebiańskim uśmiechem na twarzy odzywa się do mnie i proponuje pomoc.

 

Przecież każdy normalny facet nie odmówiłby w tej sytuacji. A że byłem normalny, również nie odmówiłem. Skinąłem potakująco głową, powiedziałem coś o braku paliwa w samochodzie i na jej propozycję wsiadłem do beemki. Powiedziałem coś jeszcze na odchodne żonie, z którą prowadziłem rozmowę telefoniczną i teraz pozostały już tylko kilometry asfaltu do Warszawy spędzone w miłym towarzystwie seksownej blondyny. Gala Ekstraklasy miała zaczynać się dokładnie za godzinę. Trzeba było narzucić dobre tempo, żeby zdążyć, ale ja nawet nie ponaglałem mojej nowej znajomej. Anabella była kobietą, która wiedziała czego chce, a jazda taką bryką sprawiała jej czystą, może nawet wyuzdaną przyjemność. Dwieście na godzinę nie schodziło z blatu aż pod same przedmieście, w którym zaczęły się tworzyć minimalne korki. Omijała je, na ile pozwalały do tego warunki na drodze, z gracją zawodowej narciarki specjalizującej się w slalomie gigancie.

 

Gdy wsiadałem do samochodu, koszula kleiła mi się do pleców, ale w momencie, gdy wspólnie przejechaliśmy jakieś pięć kilometrów, strefowa klimatyzacja przywróciła mojemu ciału naturalną równowagę. Nawet zdenerwowanie płynące z możliwości spóźnienia się na galę zniknęło bezpowrotnie, gdy uświadomiłem sobie, jak szybko pędzimy do celu. Mogłem zatem swobodnie rozmawiać.

 

— Jak długo ta gala potrwa? — zapytała. Uśmiech nie schodził jej z twarzy.

— Zapewne do północy. Może nieco krócej. — Odwzajemniłem uśmiech.

— Wiesz już, jak wrócisz z powrotem?

— Klubowym autokarem. Na uroczystość jedzie dość spora liczba osób. Oczywiście nie cała drużyna jak w przypadku tych ekip, które znalazły się na pudle, ale w sumie równie spora liczba.

— Na pudle — powiedziała do siebie. — Ciekawe sformułowanie. Kiedyś z ojcem również chodziliśmy na mecze piłkarskie. Nawet to lubiłam.

— Lubiłaś, mówisz, czyli co... już nie lubisz?

— Ojciec zmarł jak miałam 11 lat. Wtedy trzeba było nauczyć się życia.

— Przepraszam, nie wiedziałem. To przykre, co mówisz.

— Nie na tyle, żeby nie móc o tym opowiadać. Trzeba pogodzić się z tym, co było, nie wolno tego unikać, takiego jestem zdania. Choć może to boleć, nie wolno o tym zapominać... nie wolno zapominać — powtarzała tę frazę z kręcącą się łzą w oku. Makijaż lekko się rozmazał. Zrobiło mi się jej przykro. Wyglądała jak osoba, która najwięcej na świecie potrzebuje teraz ciepła, dobrego słowa, przytulenia. Mimowolnie objąłem ją lewym ramieniem.

 

Oderwała wzrok od drogi i popatrzyła mi w oczy. Nie mogłem znieść tych smutnych oczu. Byłem nią oczarowany, rzuciła na mnie jakieś zaklęcie.

 

Dojechaliśmy do celu i pożegnaliśmy się jak jacyś starzy znajomi, którzy znają się od piaskownicy. Opowiedziała mi połowę życia i ja również nieco o sobie poopowiadałem. Zarzuciła propozycją, żebym w drodze powrotnej do Łodzi, również jej towarzyszył, bo nie zamierza spędzać w Warszawie całej nocy. Skoro tylko świt miała zaplanowane spotkanie biznesowe gdzieś nieopodal siedziby naszego klubu.

 

Zodiakalna Ryba, którą jestem, złapała się na haczyk i połknęła przynętę.

Odnośnik do komentarza

bacao, thx;)

 

 

48.

 

— Kochanie, kochanie! — Ewa trzymała mnie w objęciach i próbowała ostudzić delikatnym potrząsaniem. Powoli odzyskiwałem świadomość.

— Gdzie jestem? — zapytałem, niemrawo otwierając oczy. Sceneria, która mnie otaczała, dawała żywo do wyobraźni, że to koniec pewnego etapu w życiu. Na Niebo jednak zbyt swojsko, na Piekło zbyt jasno i ziemsko. — A więc tak wygląda Czyściec.

— Głuptasie, jesteś na cmentarzu. Szliśmy w kierunku samochodu, gdy wpadł tu jakiś twój podopieczny. Węgrzyn, Węgier... nie pamię...

— Wenger — wszedłem jej w słowo.

— No właśnie, Wenger.

— On też jest w Czyśćcu? — zapytałem zdezorientowany. Słowa mojej małżonki zupełnie jakby do mnie nie docierały.

— Kochanie — Ewa niczym matka Polka gładziła mnie ręką po policzku — chyba masz jakieś omamy. Nie pamiętasz? Rozmawialiście z tym Wengerem dość żywiołowo, Bóg jeden wie o czym, aż w końcu upadłeś i straciłeś świadomość.

Podniosłem rękę do głowy i palcami pomasowałem sobie skroń. Wewnątrz pulsowało miarowo, ale nic nie bolało. Faktycznie, nadszedł czas, by się wreszcie ocknąć na dobre.

 

Na horyzoncie zewsząd poszarzało, niebo przybrało kolor purpury, a im bliżej zachodu, tym zabarwiało coraz to żywszymi kolorami. Ptaki usadowione na konarach okolicznych drzew niemal całkowicie ucichły, ale miasto nadal emanowało swoim charakterystycznym szumem.

— Co to za odgłosy? — zapytałem, słysząc w oddali dziwne, wysokie piski.

— Karetka. Ten cały Wenger jak tylko stąd czmychnął, wziął mój telefon i zadzwonił na pogotowie. W panice chyba nie dałabym sama rady.

Wstałem, otrzepując się z kurzu.

— Chyba nie będzie mi potrzebna.

— Kochanie, nie bagatelizuj sprawy! — wystrzeliła poirytowana. — Upadasz na ziemię jakby nigdy nic i potem mówisz, że nic ci nie jest? Rąbnąłeś porządnie głową niemal o kant tego nagrobka, gdyby nie te kwiaty, które zamortyzowały upadek, zamiast jednej głowy, miałbyś dwie! — Wskazała dłonią na rozwalony bukiet lilii. — Nie ma mowy, osobiście z tobą do tego zasranego szpitala pojadę!

— A złota rybka? — zapytałem, spoglądając na ułożoną obok, na grafitowym pomniku złotego karasia w kryształowej kuli.

— Najmniej mnie to teraz obchodzi. Jedziemy do szpitala! — zakomunikowała groźnie.

 

Posłuchałem. W sumie to o własnych siłach wszedłem do karetki i patrzałem, jak zatrzaskują się tylne drzwi. Ewa trzymała mnie mocno za rękę. Dla bezpieczeństwa transportowano mnie w pozycji leżącej, a mocno spięte pasy krępowały ruchy. Wykwalifikowani pracownicy pogotowia nie wykluczali gorszej diagnozy od wstrząśnienia mózgu z powikłaniami. Ukradkiem usłyszałem również coś o tętniaku. Znów szpital. Ciekawe, na jak długo?

Odnośnik do komentarza

To, co lubię, czyli równowaga pomiędzy fabułą a samą grą w Fm-a idealna.

 

Trochę zawiodłem się wątkiem z prezesem wujkiem, bo po takim wprowadzeniu spodziewałem się, że zdradził swoją Dorotkę z jakimś urodziwym Ukraińcem :D

Widać, że się rozkręcasz w miarę pisania, co jest zupełnie normalne po tak długiej przerwie. Około 10-tysięcznego posta wrócisz do swojego normalnego poziomu :D

 

Wenger dobrym piłkarzem? Pfff... Można powiedzieć, że jest wybitnym detektywem, świetnym człowiekiem, niezłym kochankiem, który obcował już z tak niezliczoną ilością kobiet, z którą niejeden śmiertelnik może nawet nie porozmawiał w swoim życiu, ale dobrym piłkarzem?

 

Syna ci podesłałem, a ty śmiesz twierdzić, że to nie jest dobry piłkarz? Daj mu szansę, reszta się zgadza :D Tylko z tym czerwonym, pasiastym krawatem przesadziłeś ;)

 

"Co miałem zrobić, wpadła pod nogi, to kopłem z bodzioka jak mój idol Balotelli"

 

:respekt:

 

.

Odnośnik do komentarza

Marcin Chybiorz wyglądał na zadowolonego z uwag, jakie wygłosił po meczu Wenger.

 

49.

 

W szpitalu im. Mikołaja Kopernika spędziłem prawie dwie doby. Przetrzymany zostałem na gruntownej obserwacji, ale po tym, jak nie stwierdzono żadnych nawrotów choroby czy wstrząśnienia, wypisano mnie z automatu do domu. Nazajutrz mogłem się już zająć swoimi podopiecznymi, którym do głowy trzeba było wbić konieczność zwycięstwa nad rozczarowującą w lidze Cracovią. Na przygotowanie zespołu miałem jednak zaledwie jeden dzień.

 

W końcu była też chwila, ażeby na spokojnie porozmawiać z Wengerem. Rany na jego twarzy goiły się w ekspresowym tempie, zaś humor powracał nawet miarowym torem. Wszystkie niesnaski, które wniknęły w trakcie naszej ostatniej rozmowy, zostały zaniechane. Niewygodne pytania ze strony wszystkich niewtajemniczonych w klubie osób odnośnie swojego zniknięcia rozwiązał wytłumaczeniem zaszycia się w domu po pobiciu, które sprawili mu rzekomo kibice ŁKS-u. Nie było również formalnie problemów z dostarczeniem wiarygodnego L4 z wymaganą dokumentacją leczenia do kadry sprawującej pieczę nad papierkową robotą w klubie. Wenger potrafi wszystko.

 

Chciałbym również zamienić trzy słówka na temat samej Anabelli Petrov, która w świetle polskiego prawa uchodziła za osobę nieskazitelnie czystą, przez co dochodzenie do sprawiedliwości drogą sądową nie wchodziło w żaden sposób w grę, zarówno ze względu na małą ilość dowodów, jakie posiadaliśmy przeciwko niej, jak i przede wszystkim ryzyko opublikowania przez nią w prasie materiałów kompromitujących Cacka. Poza tym sama posiadała plecy w postaci grupy przestępczej o syndromie "Falifax", ale udowodnienie kontaktów z nimi wychodziło szeroko poza zakres możliwości śledczych Wengera. Kim jest Anabella, czym się zajmuje? Z chęcią bym o tym opowiedział, ale zrozumcie – jeszcze nie czas.

 

***

 

 

W piątkowy wieczór, a więc niespełna na 24 godziny przed meczem, w sali konferencyjnej usytuowanej na drugim poziomie wschodniej części budynku klubowego Cracovii odbyła się konferencja prasowa z udziałem szkoleniowców i kapitanów obu rywalizujących ze sobą drużyn w sobotnim pojedynku 6 kolejki Ekstraklasy. Siedziałem obok Łukasza Brozia i Marka Bajora, byłego zresztą Widzewiaka, a obecnie szkoleniowca Cracovii i wiedziałem już, że najbliższe pół godziny zleci w naprawdę miłej atmosferze. Od naszej trójki odstawał tylko Arkadiusz Radomski, który z Widzewem, nie miał dotąd niczego wspólnego. Tłum reporterów, zapełniających salę, rozsiadł się wygodnie w fotelikach w taki sposób, że prócz fotoreporterów błyskających co chwilę fleszami, wszyscy siedzieli. U nas taka scenka nie byłaby możliwa – pomyślałem, w myślach przywołując co najmniej trzykrotnie mniejszą salę konferencyjną na Widzewie.

 

Wśród reprezentantów mediów ze znanych mi osobowości był tylko Michał Pol z Gazety Wyborczej i Przemysław Rudzki, reprezentant Canalu Plus. W oko wbiła mi się natomiast seksowna blondyneczka siedząca w trzecim rzędzie, której wyeksponowany biust wychylający się zapewne spod ciasnego push-upa i stylowej, czarnej bluzki, przyciągał niejedno męskie spojrzenie. Nawet siedzący obok mnie Broź rozmarzył się na moment, zapominając o przecież równie uroczej małżonce Emilii.

 

Mimo przyjaznej atmosfery jaka panowała podczas kanonady pytań, która zalewała pulpit konferencyjny, zmuszając naszą czwórkę wyrywkowo do odpowiedzi, miałem ochotę jak najszybciej się stamtąd wynieść. Ból głowy powoli rozsadzał piekące skronie, więc co jakiś czas pozwalałem odpowiedzieć na swoje pytanie Łukaszowi, który profesjonalnie mnie wyręczał. W ramach podziękowania zaprosiłem go na skromną kolację do klubowej restauracji zwieńczoną kieliszkiem Jacka Danielsa i jeszcze przed 21 udaliśmy się do własnych pokoi hotelu Orient, które wynajmował klub. Lekko po północy przeszedłem się po pokojach, dopilnowując, by cała osiemnastka meczowa ułożyła się już do spania. O godzinie ósmej zaplanowane było już bowiem śniadanie, po którym czekała nas zarówno lekka sesja treningowa na boisku, jak i taktyczna, audiowizualna, w specjalnie przystosowanym do tego pokoju klubowym Cracovii.

 

Igor Alves wyłączył posłusznie pachnącą niczym świeża bułeczka FIFĘ 2013 w 78. minucie meczu Brazylia - Polska, w której jego reprezentacja wygrywała z Biało-Czerwonymi 3:0. Nie muszę chyba wspominać, kto miał w tym meczu na koncie hattricka.

 

***

 

 

Nazajutrz głównym zadaniem była realizacja planu, o którym otwarcie mówiłem podczas konferencji – a więc zdobycie kompletu punktów. Z racji, że tylko 4 dni przerwy dzieliło naszą ubiegłą konfrontacje z Lechią a teraźniejszą z Cracovią, uznałem, że dam odpocząć niektórym zawodnikom. Wybór padł między innymi na Marcina Kaczmarka i Sebastiana Jaime, których świetne występy ze Śląskiem i Lechią kosztowały utratę wielu sił. Cracovia dołowała w tabeli, także uznałem ten mecz za sposobność do sprawdzenia przydatności innych zawodników, którzy często dotąd grzali ławę.

 

W swoim niedługim, trenerskim stażu poczułem już jednak, jak smakuje przegrana rywalizacja z najsłabszymi ekipami z ligi (na wokandę przytaczam choćby ostatni mecz zeszłego sezonu z Podbeskidziem), więc nie bagatelizowałem sił Cracovii. Mało tego, postanowiłem nawet zmienić taktykę na bardziej defensywną (442—>451), zmniejszając przy tym pressing i cofając linię obrony. Wszystko po to, by oddział ofensywy Passów w osobach Andrzej Niedzielan i Jakub Smetkała, którzy uchodzili za najszybszych w ekipie, nie mieli za dużo miejsca do rozłożenia swoich skrzydeł.

 

Taktyka spisała się idealnie, choć trzeba przyznać, że Cracovia długa zgrywała wrażenie niedostępnej. Szybko zdominowaliśmy środek pola i poczęliśmy się kisić w ataku konstrukcyjnym, etap po etapie przesuwając się bliżej bramki Wojciecha Kaczmarka. Gdy już znaleźliśmy się w doborowej sytuacji do oddania strzału, cały czas coś nam jednak przeszkadzało. W 30. minucie Przemysław Oziębała, po dośrodkowaniu z rogu, trafił w słupek i powoli moja cierpliwość brała górę. Wszystko zmieniło się, gdy nieco zwiększyliśmy pressing i zamknęliśmy gospodarzy w hokejowym zamku. Nie musieliśmy na dodatek nic robić – to rywale popełnili błąd. W przedłużonym o 2 minuty przez Pawła Raczkowskiego czasie pierwszej połowy Denis Glavina dośrodkował w pole karne, gdzie ostatni stoper Cracovii Łukasz Talik pod naporem Oziębały zapakował piłkę do własnej siatki. Gole do szatni bolą najbardziej, czuć to było choćby w minorowej atmosferze, jaka zapanowała na trybunach.

 

W drugiej połowie w zasadzie nic nowego się nie działo. Krakowscy kibice wznowili doping, chcąc wymusić na swoich kopaczach lepszą grę, a co za tym idzie choćby wyrównanie w tym meczu. W 59. minucie wyszliśmy jednak z zabójczą kontrą, po której podopieczni Marka Bajora już się nie podnieśli. W zasadzie bramka numer dwa była dość wierną kopią tej, która padła w pierwszej połowie, tym razem jednak to Oziębała znalazł się przed obrońcą Cracovii jako pierwszy.

Odnieśliśmy czwarte z rzędu zwycięstwo, nie tracąc przy tym bramki.

 

22.09.2012, 15:45, Kraków, stadion przy ul. Józefa Kałuży: 12.154 widzów;

EKSTRAKLASA (6/30); [13.] Cracovia Kraków (0) 0:2 (1) Widzew Łódź [5.]

HYZIx.png 0:1 - Łukasz Talik '45+1

BWft9.png 0:2 - Przemysław Oziębała '59

 

1AxP3.png Denis Glavina (AML; Widzew) — 8.5

 

Cracovia: Wojciech Kaczmarek — Krzysztof Janus, Wasiu Showemimo (51. Arkadiusz Radomski), Jarosław Fojut, Łukasz Talik olzQM.png — Sławomir Szeliga olzQM.png (56. Łukasz Sekulski), Hussani Jafaru (65. Vladimir Boljević) — Rok Straus, Jakub Smetkała olzQM.png, Alexandru Suvorov — Andrzej Niedzielan.

 

Widzew: Maciej Mielcarz — Łukasz Broź ©, Sebastian Roco, Sebastian Madera, Dudu Paraiba — Piotr Mroziński, Mindaugas Panka (72. Damian Radowicz) — Przemysław Oziębała, Riku Riski (72. Mateusz Mączyński), Denis Glavina — NIcolas Medina (82. Bruno Pinheiro).

Odnośnik do komentarza

50.

 

W niedzielnym magazynie Liga+ Ekstra na antenie Canalu+ Sport byliśmy uznawani za herosów. W Jedenastce Tygodnia znalazło się aż 6 zawodników naszego klubu: Łukasz Broź, Ugo Ukah, Hachem Abbes, Marcin Kaczmarek, Sebastian Radzio i Sebastian Jaime.

 

***

 

 

Równo tydzień po spotkaniu z Cracovią w kolejnym spotkaniu ligowym gościliśmy u siebie beniaminka z Polkowic, tamtejszy Górnik. Mistrz I ligi rozpoczął sezon przeciw proporcjonalnie do Pogoni Szczecin, która awansując do Ekstraklasy jako wicemistrz, prowadzi obecnie w rozgrywkach. — Widać wyraźnie, że dla Bartłomieja Majewskiego Ekstraklasa to za wysokie progi i lepiej byłoby, gdyby już teraz zrezygnował z piastowanej posady, niż pogrążał klub w coraz to większym bagnie — powiedziałem mediom na przedmeczowej konferencji. W związku ze swoją ostrą wypowiedzią z pewnością nie znalazłem wśród gości sprzymierzeńców, ale w końcu nie zależało mi bratać się z zespołem, który, moim skromnym zdaniem, jak szybko do Ekstraklasy awansował, tak szybko z niej spadnie.

 

Mecz z Górnikiem był określany mianem II kategorii, czyli innymi słowy uchodził za taki, który nie powinien wzbudzać większego zainteresowania wśród kibiców, dzięki czemu mogli oni nabyć bilety w nieco niższej cenie, niż bywało to zazwyczaj. Pomimo dość nieciekawej, wietrznej pogody i stosunkowo chłodnej temperatury (8 stopni Celsjusza) na trybunach zasiadło prawie 8 tysięcy ludzi, co znaczyć mogło tylko jedno – żądają pogromu. Nie pozostawało więc nic innego, jak tylko spełnić ich zachciankę.

 

Piłkarze z Jurkiem Dudkiem w bramce wybiegli na murawę i od samego początku, podobnie jak w meczu z Cracovią, kontrolowali tempo oraz przebieg gry. Wspaniały doping kibiców niósł ich jak na skrzydłach, co zaowocowało już w 22. minucie. Wtedy dokładnie Sebastian Jaime dostrzegł truchtającego samotnie lewą stroną Bartosza Ślusarskiego i posłał mu piłkę za plecy jednego z usytuowanych asekuracyjnie z tyłu obrońców. Ślusarz skorzystał na swojej prędkości i choć opanował futbolówkę dość późno, to wystarczyło, by z ostrego kąta załatwić sprawę. Interweniujący Sebastian Szymański ułożył się bezradnie na ziemi, odprowadzając piłkę jedynie wzrokiem. 1:0.

 

Po meczu kibice na oficjalnej stronie Widzewa wysoko ocenili grę obrońców, którym należycie zostały wystawione oceny z zakresu od 7,1 do 7,7 (w 10 stopniowej skali). W pozostałych formacjach, prócz zdobywcy bramki Ślusarskiego (7.3), nikt nie otrzymał już tak dobrej noty. Duży czynnik na taką, a nie inną decyzję z ich strony miało przede wszystkim niedopuszczenie do jakiegokolwiek strzału na bramkę Dudka, który zamiast rąk używał w tym meczu sukcesywnie nóg. Z drugiej strony nasz atak stworzył kilka ofensywnych akcji, które zagroziły bramce Górnika, ale tak na dobrą sprawę, były one słabej jakości, co spowodowało, że bramka Ślusarskiego była tą jedyną w meczu. Na pytanie w ankiecie, jak oceniają ten mecz, 19,49% użytkowników odpowiedziała, że był dobry, 80,5%, że był nudny jak flaki z olejem i tylko jeden odsetek procenta zaznaczył odpowiedź: "gdyby było to możliwe, poszedłbym na mecz LKS-u Zrywu Bąków z Cukrownikiem Chybie". Co warte odnotowania, w drużynie gości na boisku pojawił się znany łódzkim kibicom Artur Wichniarek, który reprezentował klub w latach 1997-2000. Po rozpoznawalnym przez kibiców pseudonimie "król Artur" pozostały już jednak tylko żywe legendy; Wichniarek zaprezentował się w tym meczu tak słabo, że po pojawieniu się na boisku w 45. minucie, został zastąpiony przez kogoś innego jeszcze przed jego zakończeniem. Niemniej jednak debiutującemu w tym meczu w naszej ekipie Bułgarowi Radoslavowi Marevowi życzyć można równie udanej, sportowej kariery – wszak, gdy Artur rozpoczynał swoje pierwsze szlify w Widzewie, był dokładnie w tym samym wieku co Bułgar.

 

29.9.2012, 13:30, Łódź, stadion im. Ludwika Sobolewskiego: 7.922 widzów;

EKSTRAKLASA (7/30); [2.] Widzew Łódź (1) 1:0 (0) Górnik Polkowice [15.]

BWft9.png 1:0 - Bartosz Ślusarski '22

 

1AxP3.png Hachem Abbes (DC; Widzew) — 7.7

 

Widzew: Jerzy Dudek — Łukasz Broź ©, Hachem Abbes olzQM.png, Ugochukwu Ukah, Dudu Paraiba — Przemysław Oziębała (81. Krzysztof Ostrowski), Damian Radowicz (69. Radoslav Marev), Sebastian Radzio, Marcin Kaczmarek — Sebastian Jaime (69. Sylwester Patejuk), Bartosz Ślusarski.

 

Polkowice: Sebastian Szymański © — Przemysław Kocot, Marcin Nowak olzQM.png, Marcin Drzymont, Jakub Kiełb (71. Eryk Stoch) — Maciej Bancewicz, Wojciech Łuczak, Kamil Wacławczyk, József Piller (45. Artur Wichniarek (77. Damian Aldas)) — Maciej Górski, Marcin Wachowicz.

Odnośnik do komentarza

51.

 

 

Wysoka porażka (0:3) Pogoni Szczecin z Jagiellonią Białystok na Floriana Krygiera w ubiegłą sobotę spowodowała, że zostaliśmy sensacyjnie liderami rozgrywek. Tym razem obyło się bez jakiejkolwiek twarzy w Jedenastce Tygodnia, ale wyróżnienia czekały nasz zespół w innych sferach ekstraklasowych podsumowań.

 

Za 5 zwycięstw we wrześniu...

Widzew - Korona 3:0

Widzew - Śląsk 3:0

Widzew - Lechia 4:0

Widzew - Cracovia 2:0

Widzew Polkowice 1:0.

... z bilansem bramkowym 13:0 zostałem uznany Managerem Miesiąca. Na podium znaleźli się jeszcze Waldemar Fornalik z Ruchu Chorzów, który był drugi, i Czesław Michniewicz z Jagiellonii Białystok, który zadowolił się trzecią lokatą.

Ale to jeszcze nie wszystko. W klasyfikacji najlepszych Piłkarzy Września

podium zostało zdominowane przez Widzewiaków! Wygrał Sebastian Jaime, który dzięki pięciu bramkom przewodzi obecnie w klasyfikacji strzelców Ekstraklasy. Drugi w klasyfikacji był Marcin Kaczmarek, a trzeci Dudu Paraiba.

 

Piłkarz Miesiąca:

1. Sebastian Jaime [4m, 5g, 8.02]

2. Marcin Kaczmarek [4m, 2g, 8.00]

3. Dudu Paraiba [4m, 0g, 7.57]

 

 

 

Pogodne, weekendowe dni października ludzie z całej Polski wykorzystują na wieńczące sezon grillowanie, o którym przyjdzie im zapomnieć wraz z nadejściem zimy. Otulone miękkim dywanem spadających z drzew liści przydomowe trawniki służą harcującym nań dzieciom, podczas gdy starsi zajęci są pilnowaniem syczących na rożnie różnorakich smakołyków. Ósma kolejka T-Mobile Ekstraklasy wypaczyła nam w twarz złowieszczym tonem, że słabi z nas grillowicze, bo nie potrafimy upiec dwóch pieczeni na jednym ogniu.

 

A założenie było proste – wygrać z Polonią i utrzymać lidera. Niestety.

 

Wiedziałem, że nie będzie to prosty mecz. Polonia radziła sobie u siebie bardzo dobrze; 2:0 ze Śląskiem, 3:0 z Polkowicami i 1:0 z Pogonią dawało nam dobitny dowód na to, że trudno będzie nam strzelić na Konwiktorskiej jakąkolwiek bramkę. Wątpliwym było też byśmy prowadzili tam grę, więc szansy upatrywałem tym razem w defensywniejszym 4-2-3-1 (płynny, kontra) z wykorzystaniem szybkości i skoczności (przy stałych fragmentach gry) moich napastników (Sebastiana Jaime na szpicy i wchodzącego z prawego skrzydła Bartosza Ślusarskiego). Z racji, że podstawowy napastnik Polonii, Sudańczyk Faisal Agab, był zawodnikiem silnym i dobrze główkującym, trzeba było jak najdalej trzymać naszą linię defensywy od pola karnego. W razie czego Sebastian Madera powinien go dogonić.

 

Chciałbym powiedzieć, że graliśmy dobre zawody, zaś rywale byli tego wieczoru po prostu zbyt dobrzy, ale byłoby to wierutną bzdurą. Prawda jest taka, że zagraliśmy słabo (szczególnie w pierwszej połowie), w konsekwencji czego przegraliśmy, choć z drugiej strony zaznaczyć trzeba, że w dość minimalnym stopniu. W 35. minucie Czarne Koszule skontrowały naszą dość żmudnie konstruowaną akcję, a piłkę do siatki Jerzego Dudka wpakował z najbliższej odległości wspominany wcześniej Agab.

 

W drugiej połowie, po zmianie taktyki na 442, nasze akcje zyskały nieco polotu i wszystko zaczęło się zazębiać. Jestem jednak zdania, że zabrakło nam jednak kilku minut na wyrównanie i z Konwiktorskiej wracaliśmy autokarem w – co tu dużo mówić – złych nastrojach.

 

6.10.2012, 15:00; Warszawa, stadion przy ul. Konwiktorskiej: 5.226 widzów;

EKSTRAKLASA (8/30); [7.] Polonia Warszawa (1) 1:0 (0) Widzew Łódź [1.]

BWft9.png 1:0 - Faisal Agab '36

 

1AxP3.png Sasa Balić (DL; Polonia W.) — 7.5

 

Polonia W.: Michał Gliwa — Marcin Baszczyński ©, Adam Kokoszka, Gustavo Bolivar, Sasa Balić — Łukasz Piątek (85. Jakub Tosik), Łukasz Trałka — David Martot (72. Tomasz Barszcz olzQM.png), Mateusz Machaj (85. Mateusz Gliński), Paweł Wszołek — Faisal Agab olzQM.png.

 

Widzew: Jerzy Dudek — Łukasz Broź ©, Sebastian Roco (73. Rafał Augustyniak), Sebastian Madera, Dudu Paraiba — Mindaugas Panka, Piotr Mroziński — Marcin Kaczmarek, Riku Riski (46. Nicolas Medina), Bartosz Ślusarski (80. Souheil Ben Radhia) — Sebastian Jaime.

Odnośnik do komentarza

52.

 

 

Nasze potknięcie z Polonią wykorzystał Ruch Chorzów, który po dobrym meczu z Polkowicami (3:0), awansował na pierwsze miejsce w lidze, wyprzedzając nas o punkt. Remisy Legii i Pogoni pozwoliły na zachowanie 2. miejsca w lidze.

 

 

Nikogo nie interesują europejskie puchary w wykonaniu polskich zespołów? Dziwne. Nikt nie pytał, więc już dawno nie było z tego poletka żadnego raportu.

 

Rychłe odpadnięcie z Ligi Europejskiej Śląska Wrocław czy Sandecji Nowy Sącz i niezakwalifikowanie się Legii Warszawa do fazy grupowej Ligi Mistrzów przyjęte zostało w kraju z grobowymi nastrojami przypominającymi te, które szczelnie otuliły nasz kraj w związku z nieudanymi Mistrzostwami Europy w wykonaniu naszych Orłów. Jako że w zeszłej edycji LM krakowska Wisła załapała się do grona klubów, które w fazie grupowej wystąpiły, w Warszawie panowały najbardziej minorowe nastroje. Ale czy kibice Legii mają prawo czuć się rozczarowani? Nie sądzę.

 

W 4. rundzie kwalifikacyjnej do fazy grupowej Ligi Europejskiej swoje szanse na awans po pierwszym meczu zachowywały zarówno Legia, która bezbramkowo zremisowała w Lwowie z Karpatami, jak i Lech, który wywalczył niezwykle cenne zwycięstwo (2:0 - Sebastian Szałachowski, Artjoms Rudnevs) z rumuńskim FC Vaslui i to na terenie rywala. Dla Kolejorza awans był kwestią raczej przesądzoną, przy Bułgarskiej wystarczyło tylko zremisować 1:1 (Mateusz Możdżeń). Dla Legii awans wiązał się z niezwykle wyczerpującą przeprawą. W 107. minucie na Pepsi Arena awans dał Stołecznym niezawodny Danjel Ljuboja.

 

Z rozlosowania grup z udziałem polskich zespołów trudno było mówić o jakimkolwiek szczęściu którejkolwiek. W obu przypadkach faworytami wydają się być zespoły z mocniejszych lig niż polska Ekstraklasa.

 

Grupa B:

  • Legia Warszawa
  • Olimpique Marsylia
  • Steua Bukareszt
  • Tabzonspor

 

Grupa E:

  • Lech Poznań
  • Sporting Lizbona
  • Lokomotiv Moskwa
  • Slovan Bratysława

 

 

Po meczu z Polonią mieliśmy 2 tygodniowy postój, który związany był z meczami naszej reprezentacji. Polska pod wodzą Franciszka Smudy walczyła w kwalifikacjach do Mistrzostw Świata 2014 w Brazylii. Naszych Orłów, po porażce z Anglią (1:2 - Łukasz Szukała) i remisie z Mołdawią (0:0), tym razem czekała przeprawa z Czarnogórą i San Marino. W związku z tym, że odczuwałem pewne obawy przed tym, iż moi piłkarze zatracą w tym czasie meczowy rytm, czym prędzej zorganizowaliśmy sparing z Ruchem.

 

 

Tymczasem w pewien czwartkowy wieczór do mojego gabinetu wpadł niezadowolony Dudu Paraiba, którego mina mówiła wszystko. Coś się stało, na pewno coś złego.

— Trenero! — wrzasnął Brazylijczyk, uderzając pięścią w stół.

— Co się stało, Duduś?

— Mam dość, odchodzę — wykrzyknął rezolutnie.

Dłonią uczyniłem gest, żeby usiadł. Nie posłuchał.

— Nie będę sentado! Chcę, żeby trener wyraził permission na odejście z klub.

Paraiba siedział w Widzewie już trzy sezony, ale nadal zdarzało mu się zapożyczać słów z innych, znanych mu języków.

— Usiądź proszę i powiedz mi, w czym rzecz — spojrzałem wymownie prosto w oczy. — Mało zarabiasz, chcesz podwyżki, ktoś ci dokucza?

Po chwili zastanowienia, usiadł na przeciwko mnie. Wziął do ręki długopis i podczas dalszej rozmowy ze mną, bawił się nim, opanowując w ten sposób swoje emocje.

— Widzew był dla mnie jak dom, ale jestem tu długo, chcę opuścić klub i zagrać gdzieś wyżej. Jacek twierdzi, że znajdzie dla mnie coś ok. Tak jak Everton poszedł Mucha z Legii.

Zrozumiałem z tego tyle, że wspomniał o swoim agencie, który swego czasu załatwił transfer Jana Muchy z Legii do Evertonu. Pierdolony Jacuś Topolski.

— Chcesz więc do Anglii? — zapytałem z wyczuwalną ironią w głosie. — Czy nie wiesz, że za rok to my będziemy walczyć o Ligę Mistrzów, podczas gdy Everton być może nawet nie zakwalifikuje się do Ligi Europejskiej? Zresztą, z tego co kojarzę, Mucha nie zdążył tam jeszcze zadebiutować, Tim Howard ma za mocne plecy w tym klubie. Chciałbyś, by z tobą było podobnie?

— Znajdzie dla mnie something special. Będę grać regular.

Pokiwałem przecząco głową na znak, że się z nim nie zgadzam. — Prawda jest taka, że ten cwany lis Topolski zgarnie olbrzymią zaliczkę za ten transfer. Nie zarobi na tym ani Widzew, ani tym bardziej ty.

Nastała niezręczna cisza.

— Duduś — nachyliłem się do niego, by oprzeć rękę na jego ramieniu — dam ci dobrą radę. Zacznij myśleć o sobie. Ty sam. Nie pozwól, by ktoś decydował za ciebie, dobrze ci radzę. Od kiedy znasz Topolskiego?

— Mozie rok? — odpowiedział pytająco akcentem murzyna, który słabo władać polska język.

— A ile z ciebie już wyciągnął?

— I'm sorry. Nie twój interes, kołcz. — Poruszył się nerwowo na krześle.

— Były dotąd jakieś problemy z kontraktem?

— Ale jakie problemy? — zapytał zdziwiony.

— Ktoś negocjował twoje żądania za ciebie w tym czasie, gdy kończył ci się tu kontrakt półtorej roku temu?

— No, nie — odpowiedział skruszony.

— Dostałeś tyle, ile chciałeś?

— Tak. Chyba tak.

— No to sam widzisz, klub idzie ci na rękę. Jesteś jednym z najsolidniejszych graczy, których tutaj mamy i zawsze twoje żądania będą wysłuchane w pierwszej kolejności. Chciałbym, byś porzucił myśli Topolskiego i zaczął myśleć za siebie: Czego ty sam od siebie chcesz, zgoda?

— Zgoda — odpowiedział po chwili zastanowienia.

Wstał i zrobił krok w kierunku drzwi, czując, że rozmowa dobiega końca.

— Duduś — zwróciłem się w jego kierunku, w dalszym ciągu siedząc na swoim fotelu. — Oglądałeś może ostatnią reklamę Snikersa w telewizji?

— Nie wiem, a co?

Otworzyłem szufladę swojego biurka i wyciągnąłem jednego batona. — Masz tu. — Rzuciłem nim w jego kierunku. — Jak jesteś głodny, to zaczynasz strasznie gwiazdorzyć.

 

Złapał z refleksem nie mniejszym niż Jurek Dudek w bramce. Nim powiedział "do widzenia" i zamknął za sobą drzwi, uśmiechnął się. Czasem jednak oglądał polską telewizję.

Odnośnik do komentarza

53.

 

 

Sparing z Ruchem utwierdził mnie w przekonaniu, że nadal jesteśmy w dobrej formie. Zwycięstwo 2:0 nad eksperymentalnym składem, jaki zafundował na ten mecz Waldemar Fornalik, było dla mnie o tyle istotne, o ile sami w tym meczu graliśmy w mocno rezerwowym składzie. Bramki dla naszego zespołu zdobyli: Ugo Ukah i Igor Alves.

 

Dla tych z moich piłkarzy, którzy zamiast przed telewizorem, musieli zjawić się na tym sparingu, miałem dobrą wiadomość. Transmitowany z San Marino mecz naszej reprezentacji omal nie skończył się dla naszego narodu blamażem. Jak bowiem nazwać skromne 1:0 z amatorami, którzy na co dzień zajmują się innymi dziedzinami niż piłka nożna? Zwycięstwo ofiarował naszej drużynie Kamil Gilik, który wykorzystał zamieszanie po rzucie rożnym w 48. minucie spotkania.

 

Cztery dni później Polacy dobitnie pokazali, że jednak zależy im na jak najlepszej grze z orłem na piersi. Co prawda 3:2 z Czarnogórą uchodzić może za zwycięstwo dość szczęśliwe, jednak trzeba brać przede wszystkim pod uwagę okoliczności w jakich zostało wywalczone. Już w 1. minucie meczu Adrian Mierzejewski wyleciał z boiska za dość kontrowersyjne wejście w nogi Ivana Fatica i Polacy musieli radzić sobie jakoś w 10. O tym jednak, że w "10" zagrali lepiej niż zazwyczaj to robią w "11", udowodniły gole Ludovića Obraniaka, Mateusza Klicha oraz Łukasza Piszczka – wszystkie zdobyte jeszcze w pierwszej połowie spotkania. O tym, że tego meczu nie zremisowaliśmy zadecydowało dość późne odrabianie strat przez Czarnogórców. W 80. minucie Maciej Sadlok niefortunnie ustrzelił samobója, a sześć minut później Ivan Delić zdobył bramkę kontaktową. Udane interwencje zaliczył jednak Wojciech Szczęsny i satysfakcjonujący nas wynik już się nie zmienił. Co warte odnotowania, w narodowych barwach zadebiutował Lukas Jutkiewicz, który przez ten występ stracił możliwość gry pod znakiem Lwa Albionu. O jednego farbowanego lisa więcej.

 

Na dwa dni po meczu reprezentacji FIFA ogłosiła nowy ranking. Na łeb na szyję Narodzie Polski(!), spadamy niezrozumiale o 8 pozycji i plasujemy się już na 72. miejscu. Wyprzedzają nas takie piłkarskie tuzy jak Togo, Jamajka czy Albania.

 

***

 

 

Dwa tygodnie od spotkania na Konwiktorskiej z Polonią Warszawa minęły jak z bicza strzelił i ani się nie obejrzeliśmy, a pod wrota stadionu na Piłsudskiego zjawiła się Jagiellonia Białystok z główno-dowodzącym Czesławem Michniewiczem i znienawidzonym przez kibiców Jarosławem Bieniukiem. Ten ostatni znalazł schronienie w ramionach Cześka na parę dni przed spotkaniem Jagiellonii z Pogonią Szczecin i – co więcej – zdążył w niej już nawet zadebiutować. Dzięki świetnym występom Jagiellonia zbliżyła się do nas na punkt, więc ważne było wygrać to spotkanie, tym bardziej, gdy w grę wchodził atrybut własnego boiska. Biorąc pod uwagę ich wyśmienitą formę (wygrana z Lechem 2:1 czy Polonią 4:2), nie było to proste zadanie.

 

Spotkanie z Jagiellonią nosiło znamiona kilku niezadowalających moje oczekiwania faktów. Po pierwsze, jak nazwać niezliczoną ilość zmarnowanych 100% sytuacji przez nasz zespół, z których sfinalizowaliśmy tylko dwie? Po drugie, jak to możliwe, że rywale dopuszczając się jedynie dwóch takich klarownych akcji, wszystkie wykorzystali? I po trzecie, dlaczego arbiter prowadzący zawody, pan Szymon Marciniak, pozostawał niewzruszony na bezpardonowe ataki na moich zawodników, z których aż trzech zostało w tym meczu zniesionych na noszach? Te i inne pytania pozostały w gestii rozwiązania przez agentów Archiwum X, z których i tak nigdy nikt nie udzielił mi jednoznacznej odpowiedzi.

 

A rozpoczęło się wprost wyśmienicie, gdy w 6. minucie Sebastian Jaime obsłużył mierzonym dośrodkowaniem na długi słupek Denisa Glavinę, który z najbliższej odległości nie dał szans Jakubowi Słowikowi na udaną interwencję, pakując piłkę do siatki. Trzy minuty później ten sam Jaime, po zagraniu Marcina Kaczmarka, popędził prawą stroną i dośrodkował na głowę swojego partnera z ataku Bena Dhifallaha, który również się nie pomylił. 2:0 w tak szybkim czasie pozwalało nam odtąd na naprawdę swobodną grę i byłbym niesłowny, gdybym napisał, że było inaczej. Przez bite pół godziny trwaliśmy w ataku pozycyjnym i waliliśmy głową w mur szczęścia białostockiej bramki, która wydawała się być niemal zaczarowana. Ben Dhifallah raz uderzył w słupek, raz w bramkarza, wtórował mu Kaczmarek, który również spartolił dwie klarowne sytuacje, zaś asystujący dotąd przy bramkach Jaime nie trafił do pustej bramki. Szokiem dla nas okazała się być bramka, którą w 41. minucie zdobył Dawid Plizga, bo jej owocem okazało się gapiostwo Abbesa, który zaliczył w tym meczu naprawdę świetny występ. A stało się to po tym, jak wznowiliśmy grę z autu głęboko na połowie rywala, skąd dalekim wykopem Rafał Grzyb uruchomił czającego się na własnej połowie wspomnianego wcześniej Plizgę. Abbes spóźnił krycie i odstając od niego na dwa metry, już do samej bramki Dudka go nie dogonił. Dudi zrobił wszystko co w jego mocy, łącznie z wyjściem do piłki i skróceniem kąta, ale Plizga okazał się od niego sprytniejszy, mijając go zwodem i trafiając do pustej bramki.

 

Spotkanie 9 kolejki przy Alei Piłsudskiego było kwintesencją powiedzenia, że niewykorzystane sytuacje się mszczą, bo w drugiej połowie, a dokładnie w 65. minucie, Nigeryjczyk Bello Korfamata wykorzystał zamieszanie w polu karnym, doprowadzając do wyrównania.

 

Na pomeczowej konferencji prasowej nie obeszło się bez skrytykowania poczynań arbitra, któremu od obserwatora dostała się świetna nota '8'. — To jakaś kpina panowie? Troje z moich podopiecznych nie jest w stanie zejść z boiska o własnych siłach, a zawodnicy, którzy najwyraźniej pomylili dzisiaj zawody piłkarskie z MMA grają dalej bez jakichkolwiek konsekwencji? Bez upomnienia choćby żółtą kartką? To jakiś absurd! Korfamata łamie rękę Mączyńskiemu, który traci w ten sposób całą rundę, Miszczuk wespół ze Zganiaczem biorą w piłkarskie kleszcze Glavinę, który o mały włos się na boisku nie przekręcił, a Skerla kopie Jaime w kolano, że nawet ja, z ławki trenerskiej, słyszę jak coś mu w nim chrupie? Panowie, to są jakieś jaja i bardzo dobrze o tym wiecie! O ile Glavina jakoś się z tego wyliże, bo najwyraźniej doznał tylko szoku i najpóźniej we wtorek powróci do treningów, to o tyle ani Mączyński, ani Jaime w tej rundzie już nie zagrają! Nie dziwię się też, że koło Cześka — zwróciłem się w kierunku siedzącego obok mnie Michniewicza — nie siedzi Skerla, który tak jak, siedzący obok mnie, Broź pełni funkcję kapitana drużyny, bo nie mam pojęcia, jakich słów musiałby użyć, żebym mu teraz, przy was wszystkich, nie wpierdolił! Przepraszam za tak mocne słowa, nie boję się konsekwencji komisji dyscyplinarnej Ekstraklasy, która z pewnością dosięgnie mnie wcześniej czy później, ale powiem tylko jedno. — Wstałem, aby wszyscy mnie usłyszeli. — Jak długo zarząd spółki Ekstraklasy powoływać będzie na mecze arbitrów z PZPN-owskiego Kolegium Sędziów, tak długo ten beton się nie skruszy. Dziękuję za uwagę.

 

Wyszedłem z konfy, mając po prostu wszystko w dupie. Swoją wypowiedzią dałem chyba co poniektórym nieco do pomyślenia, bo nie wymierzono w moim kierunku żadnych dyscyplinarnych sankcji.

 

20.10.2012, 15:00, Łódź, Ludwika Sobolewskiego: 8.396 widzów;

EKSTRAKLASA (9/30); [2.] Widzew Łódź (2) 2:2 (1) Jagiellonia Białystok [3.]

BWft9.png 1:0 - Denis Glavina '6

BWft9.png 2:0 - Mehdi Ben Dhifallah '9

eqv8A.png - Mateusz Mączyński (Widzew) '18

BWft9.png 2:1 - Dawid Plizga '41

eqv8A.png - Denis Glavina (Widzew) '57

BWft9.png 2:2 - Bello Korfamata '65

eqv8A.png - Sebastian Jaime (Widzew) '69

 

Widzew: Jerzy Dudek 6.7 — Souheil Ben Radhia 6.7, Hachem Abbes 1AxP3.png8.0, Sebastian Madera © olzQM.png7.1, Damian Zawadzki 6.8 — Marcin Kaczmarek 7.1, Piotr Mroziński olzQM.png6.8, Mateusz Mączyński 6.9 (18' Łukasz Broź 5.4), Denis Glavina 7.5 (57' Przemysław Oziębała 6.6) — Mehdi Ben Dhifallah 7.4, Sebastian Jaime 7.4 (69. Nicolas Medina 6.5).

 

Jagiellonia: Jakub Słowik 6.7 — Maciej Makuszewski 6.1 (23' Kacper Miszczuk 7.2), Jarosław Bieniuk 6.2 (57' Cezary Stefańczyk 6.2), Andrius Skerla © 6.9, Tomasz Brzyski olzQM.png5.6 — Artak Yedigaryan olzQM.png6.1 (74' Luka Pejović 6.8), Mariusz Zganiacz 7.1, Rafał Grzyb 6.9, Dawid Plizga 7.4 — Bartłomiej Grzelak 6.5, Bello Korfamata 7.3.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...