Skocz do zawartości

Speedy "Bronx" Gonzalez


CancuN

Rekomendowane odpowiedzi

Rasizm, to w tej chwili jedno z bardziej powszechnych zabiegów, z którym staramy się walczyć. Polega na wyśmiewaniu się z innych i stawianie jednych, ponad drugimi. Jest częstą podkładką do wszczynania bijatyk, wojen gangów, czy też grupowych morderstw. Świat w dzisiejszych czasach idzie w złą stronę. Ludzie mają zryte banie i wymyślają byle co, by zniszczyć „niepotrzebne” jednostki. No właśnie…

 

Imię: Jesus

Nazwisko: Metaxa

Kraj pochodzenia: Meksyk

Wzrost: 182 cm

Waga: 76 kg

Oczy: Niebieskie

Karnacja: Latynos

Znaki szczególne: brak

 

Życie nie było łatwe. Zaczęło się niewinnie, ale w miarę upływu czasu ta metryczka była mi dobrze znana…

W domu nigdy się nie przelewało. Żyliśmy w nędzy, pieniędzy brakowało niemal na wszystko. Urodziłem się w stolicy Meksyku, ale nie było mi dane jej zobaczyć. Żyliśmy wraz z rodzicami nieopodal w małej wiosce, która miała coś około stu mieszkańców. Bieda była wszechobecna, czasami od niej aż trzeszczało. Przydomowa uprawa kukurydzy i skromne zasoby udomowionej zwierzyny, pozwalały ledwo na jedzenie. Dodatkowo, pewnie jak już wszyscy wiecie, musieliśmy płacić haracze. No właśnie, Meksyk nie jest taki piękny, jak go malują. Mafie robią wszystko, by tylko im było dobrze. Resztę trzeba zniszczyć! Dodatkowe opłaty nie były gigantyczne, ale dla nas to było sporo. Zabierano nam pozwolenie na godziwe życie. Sprzeciw? O tym nie było mowy, grożono śmiercią, bądź też wywozem i rozbratem z rodziną. Codzienność była szara. Wszyscy członkowie domowego ogniska związani byli z uprawami. Jak nie u siebie, to u sąsiadów. Trzeba było coś robić, by po prostu przeżyć. Moja pamięć sięga czasów, kiedy stuknęła mi piątka na karku. Pierwsze, samodzielne wyskoki z domu i znoszenie różnych, dziwnych przedmiotów. Nie, nie były one kupione, ani znalezione. Wraz z sąsiadem, którego imienia nie podam, „trudniliśmy” się w miejscowej kradzieży. Rodziny siedzące na polach, często pozostawiali domostwa bez należytej opieki, co było doskonałe. Przez niemal pół roku, w naszej piwniczce nazbierało się kilka drogocennych przedmiotów. Nikt o tym nie wiedział, nawet rodzice…

 

Nie zawsze było jednak tak różowo. Pewnego dnia, kiedy wymknęliśmy się z domu, by udać się do umieszczonego pięć kilometrów dalej miasteczka, zatrzymał nas patrol miejscowej policji. Nie bez powodu przypomina mi się ta historia. Jednym z mundurowych, okazał się bowiem syn mieszkańca naszej wioski, któremu zawinęliśmy ozdobny żyrandol. Sytuacja mocno się skomplikowała, kiedy po kilku dniach cała wioska wiedziała, czym się zajmuję. Oprócz kary finansowej, co dla rodziców było już sporym problem, niemal wszyscy się od nas odwrócili. Miałem wtedy około sześciu lat, także nie do końca świadom swoich występków, słuchałem codziennych reprymend. Na szczęście praca nie pozwalała starszemu pokoleniu siedzenia nade mną i pilnowania. Minął tydzień, może dwa i ponownie z sąsiadem poszliśmy na łowy.

Te organizowaliśmy już w innej wiosce, bowiem w naszej byliśmy spaleni. Trzeba było jakoś dorabiać na miejscową oranżadę i gumy, które były wielkimi przysmakami. Na drobne od starych nie miałem co liczyć. Trzeba było działać samodzielnie…

Odnośnik do komentarza

Złodzieje”, „patologiczna rodzina” – te i inne określenia cisnęły się z ust kogokolwiek, kto przechodził obok nas. Starym było przykro, a nam? My nie czuliśmy powagi sprawy, byliśmy po prostu za młodzi. Czas pokazał, że drobne wybryki spowodowały brak chęci pomocy w polu, czy też niechęci do skupowania od nas towarów. Pieniędzy momentalnie zaczęło brakować. Odczuwali to wszyscy. Ojciec notorycznie znikał z domu na dzień, dwa, pięć. Nikomu nie chciał mówić, co jest grane, ale jedno jest pewne. W chacie pojawiła się forsa. Z początku były to małe sumy, ale po upływie kilku tygodni, miesięcy, wszyscy zaczęli nam w wiosce zazdrościć. Nagle odczuliśmy przypływ miłości ze strony pobliskich mieszkańców, w których wstąpił efekt zapomnienia o przeszłości. Zacząłem rozumieć. W życiu, przynajmniej na naszym zadupiu, kasa robiła furorę. Pod dom czasami podjeżdżały niezłe samochody. Ciężko było stwierdzić kto to, bowiem niemal za każdym razem, na posesji pojawiało się inne auto. Coś na pewno zaczęło się dziać.

 

1992 rok, marzec

 

Pewnej nocy, kiedy jak zwykle, ojca po prostu nie było w domu, zajechało czarne BMW. Wysiadło z niego trzech łysych gości w garniturach. Weszli oni jak do siebie i zaczęli coś rozmawiać z mamą. Widziałem wszystko przez szybę w swoim pomieszczeniu, ale postanowiłem siedzieć cicho. Słyszałem jedynie uciszanie gości przez rodzicielkę, która zwracała uwagę na to, że po prostu śpię. Wtedy nastąpiła jedna, jedyna komenda.

- Musicie się pakować, uciekamy!

Nie było czasu na pierdoły. Pamiętajcie, każdy sprzeciw wiązał się z przyłożeniem broni do skroni, bądź tyłu głowy. Sprawa była jasna, stało się coś poważnego. Powiedziano nam też, że nasza sytuacja stoi na włosku, i jeśli chcemy przeżyć, musimy uciekać. Goście obiecywali również, że się nami zajmą i dadzą nam schronienie. Wszystko działo się tak szybko, że nikt nie był w stanie myśleć. Pośpieszne pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy, zapakowanie do BMW i wyruszenie z piskiem opon. Nikt nie wiedział gdzie i po co jedziemy. Dokładnie dwieście metrów od domu przykleiłem się do bocznej szyby w nadziei, że ujrzę mojego kolegę. Nie było go…

Kolejne godziny były wstrząsające. Pamiętam to jak dziś i pozostanie to w mojej głowie do końca życia. Informacja, jaką przekazali goście w garniturach, była wręcz wstrząsająca. Okazało się bowiem, że ojciec nie żyje. Wraz z narastającymi długami, po prostu wciągnął się w porachunki mafijne. Dobrze mu szło, był szanowanym członkiem, dobrze rokującym na przyszłość. Tylko dlatego siedzimy teraz w aucie, a nie jesteśmy w kawałkach… W jednej z cięższych misji, zablokowania transportu koki do Stanów, został postrzelony i w drodze do szpitala zmarł. Nie było tłumaczenia, dlatego nie robiła tego policja, lecz mafia. Było jednak jasne, że go właśnie goście typu tych, co nas wieźli, potrzebowali sami towaru, by trochę zarobić na czarnym rynku, udaremniając zarobek innej grupy. Dowiedziałem się również, że gdybyśmy pozostali na miejscu, wcześniej, czy później kulka, czy też cała seria, trafiłaby nam w łby. Matka płakała, ja byłem dziwnie spokojny.

Miejsce naszego transportu nie było do końca znane. Nikt zresztą nie odważył się zapytać. Wiadomo jednak, że czekała nas długa droga. Wokół nas zmieniały się co jakiś czas samochody, również BMW i również z przyciemnianymi szybami. Eskorta… Czułem się jak świnia, jadąca do ubojni…

Odnośnik do komentarza

- Gdzie jedziemy? – były to moje pierwsze słowa od momentu wywozu z wioski. Matka przestraszona popatrzyła się na mnie. Wiedziała, że tym panom pytań się nie zadaje…

 

W tym momencie pasażer obrócił się do nas, trzymając pistolet z ręce, skierowany lufą w moją stronę. Uśmiechnął się widząc wielkie przerażenie na tylnej kanapie i opuścił broń.

 

- To będzie wam potrzebne! Właśnie przygotowuję wam sprzęt, który ze sobą weźmiecie. Przed granicą z USA czekać będzie jeden z wynajętych wieśniaków. Teoretycznie przewozić będzie towar spożywczy. Wy zajmiecie miejsce koło niego w samochodzie. Tylko bez żadnych prób ucieczki

 

Nie dowiedziałem się gdzie konkretnie zmierzamy. Wiadome było, że niedługo mamy przesiadkę i wjedziemy na teren USA. Chwilę później dostaliśmy też podrobione paszporty.

 

- Użyjecie tego, jako waszych dokumentów. W okolicach pięćdziesięciu kilometrów od granicy, do waszej ciężarówki dołączą nasze samochody. Oznacza to, że będziecie mieli konwój. Z jednej strony, żeby dowieźć was w bezpieczne miejsce, z drugiej strony, że ten młody gówniarz – tutaj ponownie wskazał na mnie bronią – jest zdolny do wszystkiego. Macie też drobne w wysokości pięciuset dolarów. Ma to wam wystarczyć do momentu dojazdu na miejsce. Czeka was jeszcze długa droga

 

Wszystko było jasne. „Koledzy” załatwili nam azyl w sąsiednich Stanach. Chyba rzeczywiście ojciec musiał sobie zasłużyć, że goście w czerni tak się nami zaopiekowali. Droga była jeszcze długa. Około dwóch godzin później dotarliśmy na miejsce. Wozy dołączające się do naszego BMW, nagle się rozproszyły. Najwyraźniej nie chciały wzbudzać sensacji. W końcu (najprawdopodobniej) byliśmy niedaleko granicy, a te interesy, związane z nami, również nie należały do najczystszych.

Dojechaliśmy na miejsce w godzinach porannych. Weszliśmy do dość sporej speluny. Na ścianach wychodził grzyb, podłogi były zerwane, a z sufitu sypał się tynk. W rogu jednego z pomieszczeń, znajdowały się łóżka z nakryciami.

 

- Na razie posiedzicie tutaj. Wyruszycie pod osłoną nocy, dokładnie za piętnaście dwunasta. Stąd jest kwadrans do granicy. O północy mają zmianę, dlatego w mniejszym stopniu zwracają uwagę na wszystkie szczegóły. To pomoże w szybszym przedostaniu się za granicę. Później macie trzydzieści minut na dotarcie na umówiony parking. Jeśli was nie będzie… - W tym momencie goście wyszli.

Dzień minął dość szybko. Dostaliśmy ciepły posiłek, prowiant na drogę, a resztę, po ciężkiej nocy przespaliśmy. To znaczy ja przespałem, matka była w takim szoku, że nie zmrużyła jeszcze oka…

 

Wieczór, 23.30, 14.03.92

 

Pod osłoną nocy zapakowaliśmy się do ciężarówki. Czekała nas dalsza podróż w nieznane. Dostaliśmy dodatkowe instrukcje, na temat naszego zachowania się na granicy, jak i współpracy z kierowcą. Wyglądał na totalnego wieśniaka, który również jest zastraszany przez mafię, ale robiący taki przemyt już któryś raz. Nie ważne, w sumie nawet nikt nie miał ochoty o tym rozmawiać. Kwadrans później wszystko było dopięte na ostatni guzik. Samochód odpalony, ruszamy…

Na granicę dotarliśmy na minutę przed północą. Kolejek nie było, a celnicy rzeczywiście, zachowywali się jak w amoku. Jedni śpieszyli się do domu, a drudzy chcieli dowiedzieć się od nich jak najwięcej. Sprawdzili nasze dokumenty pobieżnie, jedynie co chcieli, to informacji naocznych, co znajduje się na pace. Ta czynność została mi powierzona. Wyszedłem z samochodu i po chwili otworzyłem wrota naczepy. Po samą górę zapakowane były skrzynki z owocami. Wszystko zgadzało się z papierami, które celnikom pokazał kierowca. Wszystko zajęło jedynie kilka minut, po których ruszyliśmy w wyznaczonym kierunku. Mimo wszystko, coś się zmieniło. Kierowca od momentu przekroczenia granicy był bardzo spokojny. Nie wyglądało mi to na zwykły stres z powodu naszej obecności...

Odnośnik do komentarza

Tak, jak było ustalone, dojechaliśmy na wskazane miejsce, duży, przy autostradowy parking, gdzie czekali już na nas starzy znajomi. Kolejne instrukcje i ruszamy. Nasza wyprawa ciągnęła się i ciągnęła. Najpierw Texas, później Arkansas, Tennessee, Kentucky, West Virgina, Pensylwania i wreszcie New York. Były to długie, bardzo długie godziny spędzone w samochodzie, z małymi przerwami na toaletę i posiłki. Obstawa była niezła, bowiem w okolicy ciężarówki znajdowało się aż sześć wypełnionych po brzegi karkami samochodów. Wszyscy byliśmy obserwowani, a w ciężarówce zamontowano nam kamerę z mikrofonem. Także każdy, nawet najmniejszy ruch był monitorowany, nie mogliśmy zrobić nic. W trakcie podróży, dwukrotnie mieliśmy kontrolę drogową, ale wszystko poszło gładko. Czy aby wszystko jest w porządku? Nie pasowało mi zachowanie kierowcy, który zaczął się mocno denerwować, i to za każdym razem, kiedy w pobliżu auta znajdował się policyjny radiowóz. Coś mi śmierdziało, ale przecież nie zapytam, co jest grane. Zresztą i tak mi nie powie, o ile sam wie…

Po dojeździe na miejsce wszystko było jasne. Miasto Nowy Jork było ogromne. Powoli rozumiałem, że tu będzie nasz przystanek. Zamiast kieruj się, przez krótkofalówkę podawano nam komendy „skręć”. Dla mnie, jak i pewnie dla matki była to pewnego rodzaju atrakcja. Atrakcja, w tak trudnym dla nas momencie życia, nie dawała wielkiego uśmiechu na twarzy, ani nie było słychać pisków i okrzyków widząc coś ciekawego. Po prostu, jechaliśmy w zadumie z przylepionym ryjem do szyby, w poszukiwaniu czegoś lepszego. Nikt jeszcze nie przypuszczał, że nasz los jest z góry przesądzony. Z drugiej strony, nikt nie ryzykowałby utraty takich pieniędzy, związanych z całą ekspedycją tylko po to, by puścić nas wolno…

 

Na jednej z bocznych ulic, w zasadzie niedaleko stadionu Yankeesów, wzdłuż drogi rozpościerał się wysoki, szczelny mur. To tutaj. Tutaj spędzimy co najmniej najbliższe godziny, a co z nami będzie później? Tego nie wiemy. Wjechaliśmy na posesję – mega speluna. Baraki takie, podobne do rodzinnej wioski. Wszystko obdrapane, poharatane, gdzieniegdzie na ścianach widać było pęknięcia i dołki. Doskonale znałem ten stan – miejsca po pociskach… Dopiero później wyłonił się nam piękny dom. Wielka willa otoczona wspaniałym drzewostanem, jeziorem, fosą i pięknymi Bentleyami. Trafiliśmy do kogoś bardzo zamożnego…

 

Poznajcie się. To jest sam Don Omar, szef wszystkich szefów – zza drzwi wyłonił się facet w średnim wieku, gruby jak kilka beczek po kiszonej kapuście, obwieszony złotem i cygarem w gębie – a to są nowi goście – wtedy wskazał na całą, naszą trójkę (wraz z kierowcą).

Widać było, że wzrok Don Omara, o razu zawiesił się na facjacie matki. Co prawda, to prawda, była ona piękną latynoską i z pewnością mogła się podobać. Na jedno pstryknięcie palcem przybiegł kelner z całym wózkiem mocnych trunków, ze swoim pomocnikiem. Pomocnik zabrał mnie, by pokazać pokój, w którym będę mieszkał, jak i wszelkiego typu zakamarki.

Po chwili wiedziałem, a wręcz byłem stuprocentowo pewien, że nasze życie się zmieni. Luksusy, automaty do gier, wszelkiego typu rozrywki w pokoju były dla mnie wspaniałe. Z pewnością będę mógł zapomnieć o tym, co się działo w ostatnim czasie, przynajmniej przez jakiś czas. Gdy zwiedzaliśmy kolejne pomieszczenia, usłyszałem huk i pisk. Kazano mi się tym nie przejmować. Nigdy więcej nie zobaczyłem już kierowcy ciężarówki. „Ty nam więcej nie będziesz już potrzebny” – tak przekazała mi matka. Wszystko, co z nim związane było już jasne…

 

Wieczorem wszyscy zebrali się na podwórzu, by wypakować ciężarówkę. Owoce, owoce… One zajmowały jedynie dwa wysokie rzędy skrzynek, a za nimi czekała nas niespodzianka. Dwa piękne samochody, dokładnie zabezpieczone, by podczas transportu nic im się nie stało. To dlatego kierowca ciężarówki, tak dziwnie się zachowywał… Specjalny wózek, z naczepy wyciągnął cudne BMW 840, a oprócz tego Lamborghini Diablo. Obydwa auta były bez blach, z wybitymi bocznymi szybami. Pięknie k***a, pięknie…

Odnośnik do komentarza

Z deszczu pod rynnę? To się okaże. Samochody wprowadzono pod czujnym okiem bossa, do jednego z obdrapanych hangarów. Po wejściu do środka okazało się, że są to najbardziej luksusowe, dwupoziomowe i podgrzewane garaże dla skradzionych fur. Stały tam same złotka motoryzacyjne, z kilkoma Ferrari Testarossa na czele. Tak jak już wcześniej pisałem, ponownie przez łeb przeszła mi myśl, że przecież nikt nie zapewni z łaski drugiemu człowiekowi super byt. Póki co jednak, nie miałem dziesięciu lat i mogłem czuć spokojny. Do czasu…

W domu miałem, co chciałem. Dbano o mnie, jak o jakiegoś króla. Codziennie miałem treningi kondycyjne, grałem w piłkę w wolnym czasie i co ciekawie, jako dziesięcioletni chłopak, miałem prywatne nauki jazdy na terenie posesji. Nie siedziałem w byle czym. Mogłem wybierać w czym chciałem. Don Omar doskonale wiedział, że tylko w ten sposób przygotuje mnie do późniejszej pracy. Im więcej aut poznam, tym będzie mi łatwiej. Oprócz tego, miałem codzienną lekcję na temat mechanizmów zabezpieczających różne bryki. Wszystko było dokładnie obmyślone, od A, do Z.

Tak minęło ponad półtorej roku. Ciągłe nauki dotyczące motoryzacji, ale języka. Miałem osobistego nauczyciela, również pochodzącego z Meksyku. Było nam łatwiej się dogadać. Bardzo gościa polubiłem, bo zawsze przynosił mi świetne czekoladki, moje ulubione, no i czasami oranżadę. Tak, tą oranżadę, na którą „ciężko pracowałem” za czasów dzieciństwa. Nic się nie zmieniło. W trakcie całego tego okresu, przez posesję przewijało się mnóstwo nowych samochodów. Były to najpiękniejsze fury z okolic, którymi bez problemów mogłem sobie jeździć.

Dopiero pod koniec 1994. roku coś zaczęło się w moim życiu zmieniać. Ludzie Omara zaczęli zabierać mnie ze sobą na miasto. Pokazywali mi niebezpieczne okolice, ale także różne, luksusowe hotele i miejsca, gdzie biznesmeni podjeżdżają znakomitymi furami. Matka tymczasem zostawała w chacie. Za każdym razem, kiedy wracałem do chaty, była rozczochrana poobijana. Tak… Nie mówię, że wychodziłem na chwilę. Często zdarzało się nam wracać po kilku dniach i nie było w tym nic dziwnego. Sprzeciwić się nie mogłem… Mafii się nie sprzeciwia… Moje domysły okazały się prawdą. Matka, jako że była bardzo ładna, została prywatną kurwą Don Omara. Nie było wyjścia, gdyby nie chciała, pewnie bym z nią już nie gadał. Wszystko było od dawien dawna zaplanowane. Dlaczego?

 

24.12.94

 

- Chłopcze, dziś jest wielki dzień. Nie jakiś tam pierdolony, świąteczny dzień, a czas wielkich łupów.

- Co chcesz mi przez to powiedzieć? – Tylko ja mogłem mówić do szefa wszystkich szefów na Ty…

- Jedziesz z nami. To Twoja wielka szansa - mówiąc to, poklepał mnie po ramieniu tak, jak to zawsze robił to mój ojciec

- Eee...

- Nie eetaj mi tu. Zaraz, gdy tylko się ściemni, wyruszamy. Plan jest prosty. Do rodziny Winstonów, na końcu miasta przyjeżdżają koledzy po fachu.

- No i?

- Nie udawaj, że nie rozumiesz. Oznacza to kilkanaście wypasionych fur. Fortuna toczy się na czterech kołach, z piątym, zapasowym. Kumasz?

- W sensie że co?

- Plan jest prosty. Wszyscy wyjeżdżamy o jednej godzinie, podjeżdżamy w jedno miejsce…

 

Dostałem całą instrukcję obsługi dzisiejszej akcji. Będzie to jeden z większych skoków. Zdałem sobie sprawę, że byłem do tego zmuszony… Pamiętajcie, sprzeciwu nie ma! Świetnie obmyślony plan. Pierw cudy na kiju, by teraz wykorzystać mnie jak psa. K***a mać, co za życie. A gdybym tak za młodu nic nie zrobił, dzisiaj może i żyłbym w biedzie, ale nie narażałbym się na śmierć. Śmierć w wieku dosłownie kilku lat…

 

- Wzięliśmy was tu. Doskonale wiedziałem, wręcz miałem Cię na oku, kiedy robiłeś wszystkie łupy. Gość, który ma kilka lat i takie pomysły? To nie zdarza się często. Uwierz, masz to coś, ten impuls do szybkiego i zgrabnego działania. Oprócz tego, znakomicie spisywałeś się na treningach kondycyjnych. Wierzę, że dasz sobie rady! Aha, jeszcze jedno, a w zasadzie dwie sprawy. Po pierwszej, każdy dostaje krótkofalówkę. Po powrocie, gdy wjedziesz na początek ulicy musisz wystukać kod na pilocie z tyłu urządzenia. Masz dosłownie trzydzieści sekund, by dostać się pod bramę, która zamknie się automatycznie. Pamiętajcie. Każdy działa z osobna ale mamy wspólny cel. Tylko niczego nie kombinuj…

Odnośnik do komentarza

Półtorej godziny później byliśmy na miejscu. Każdy wie, co ma robić. Przed pałacem, bo tylko takie określenie chałupy przychodzi mi na myśl, stały znakomite fury. Każdy miał wybrać sobie jedną, którą jumie. Niesamowite uczucie, kiedy wiesz, że musisz działać nagle. Dodatkowo wszystko było umówione. Wchodzimy, a ktoś podjeżdża i demoluje bramę, dzięki czemu mamy jak wyjechać. Mapa jest, gps włączony, krótkofalówka podpięta… Ruszamy!

Na jeden znak wszyscy na raz ruszyli po auta. Psa nie mieli, dlatego jeden problem z głowy. Ruszyłem z kopyta i po chwili stałem już koło Bugatti EB. Piękne, niebieskie wozidło mieniło się w świetle lamp. Przez okno widać było siedzących gości przy stole. Czasu było niewiele. Wszyscy musieli działać sprawnie, bowiem samochody stały jeden za drugim na takim półkolu, prowadzącym pod same drzwi wejściowe. Samo otwarcie zajęło mi dosłownie kilka sekund. Na dokładnie takim samym Bugatti ćwiczyłem ostatnio, więc przydzielili mnie właśnie do niego. Trzask… Brama rozsypała się w miał i w tym momencie oznaczało to tylko jedno. Rura ile wlezie. W domu, w lusterku wstecznym widziałem poruszenie i biegnących ludzi do drzwi. Nie zdążyli. Siedem pięknych fur wyjechało za ogrodzenie i rozproszyło się po okolicy. Do domu mieliśmy spory kawałek, dlatego śmiałbym się, gdyby ktoś na kogoś się napatoczył.

Nie wiem, ile czasu zajęło mi dojechanie do chaty, ale dla mnie była to wieczność. Ze ściskiem żołądka przemierzałem kolejne metry i wypatrywałem policyjnych radiowozów. Kilka minut po ósmej na fali usłyszałem kogoś. Był to najprawdopodobniej Jack – jeden ze starych wyjadaczy.

 

- Jadą za mną! Jestem na Avenue 36 – Komunikat się urwał.

 

Powiedziane było, że w żadnym wypadku nie podajemy więcej danych, niż tyle ile jest potrzebne. Pętla wokół szyi zacieśniała się jeszcze mocniej. Jednak kilkanaście minut później znalazłem się na domowej ulicy. Podciągnąłem rękaw by zobaczyć kod dostępu. Wolałem go nie zapomnieć, dlatego taki sposób. Wjechałem do środka, a tam, już otwierała się jedna z bram do hangarów. Wjazd do pomieszczenia i sru na piętro podziemne.

 

- Wiedziałem, że Ci się uda – Don Omar ponownie mnie pochwalił. – Nie wiem, jak to zrobiłeś, ale jesteś pierwszy. Gratuluję! Mam jednak też złą wiadomość. Złapali Szydercę (każdy miał swoją ksywkę). Nie wywinie się z tego niestety. Uciekając spowodował wypadek, a że był tuż przed radiowozami na wąskich uliczkach, nie miał jak uciekać.

- Kur…

- Idź się zrelaksuj, jak wszyscy przyjadą czeka nas impreza.

 

Dopiero później dotarło do mnie, co zrobiłem. Od małego ciągnęło mnie do złodziejstwa, a teraz robię to dalej, tylko na większą skalę. Zaledwie dziesięcio, no dobra, prawie jedenastoletni chłopak kradnący samochody, jadący z zawrotną prędkością po ulicach Nowego Yorku, pracujący dla mafii. Tego bym się nie spodziewał…

 

Kiedy wszyscy zawitali wreszcie na bazę, okazało się że nie ma tylko jednego, wyżej wspomnianego gościa. Straciliśmy nie tylko jego, ale także Mercedesa SL300, jednego z najważniejszych łupów. Mówi się trudno, trzeba będzie motać jeszcze jednego, bowiem jest zamówienie od jakiegoś miliardera z Rosji. Jedno z Masserati było także porysowane, ale da się wyklepać. Trudno, poniosło go na zakręcie i wpieprzył się w jakieś małe gówno, stojące przy skrzyżowaniu. O swoje byliśmy spokojni. Co kilkanaście metrów, na wieżyczkach okalających posesję stał przygotowany snajper. Samochody były bezpieczne, bowiem na wierzchu stały jedynie barachła, no i Bentleye. W razie potrzeby, ludzie pakują się do schronów, schowanych pod kilkoma pokojami, jak i na terenie działki. Emocje opadły, kilka flaczek procentów pękło i nastała noc.

 

- Wszystkiego najlepszego! – rzekł na dobranoc nasz boss…

Odnośnik do komentarza

Kolejne lata minęły szybko i polegały na tym samym. Ciągłe kradzieże, rozboje i pościgi. Straciliśmy jeszcze dwóch kierowców, którzy będą siedzieć teraz w pace. Jakoś tak się składało, że powierzono mi plan działania przy porywaniu następnych fur. Moje pomysły okazały się być bardzo dobre i praktycznie nie zawodziły. Wraz z wypuszczaniem nowych modeli na świecie, zaczęliśmy wypuszczać się do innych krajów. Podrobione paszporty, wizy i pozwolenia. To był nasz świat. Policja była bezradna. Ci, których złapali, za nic w świecie nie chcieli powiedzieć, z kim współpracują. To była taka wewnętrzna umowa, dzięki której mogliśmy czuć się bezpieczni aż do momentu, kiedy sami nie damy się wrobić.

 

Jedne z największych akcji w historii, dotyczyły wydania trzech samochodów. Było to na początku XXI wieku, kiedy to świat ujrzał piękno Ferrari Enzo, Lamborghini Murcielago oraz Mercedesa McLarena SLR. Pierwsze dostawy tych aut musiały być nasze, dlatego cała inwestycja, dokładne obmyślanie planu rozboju i jumy, trzeba było przygotować. Trochę to trwało, ale ostatecznie się udało. Wszystkich tych aut mieliśmy po dwie sztuki. Były piękne, drogie i niesamowicie szybkie. Do tej pory działaliśmy w większości na klasykach, mało było świeżo wypuszczanych produkcji. To jednak, była akcja na całego. Najważniejsze jednak dopiero miało nadejść.

 

28.12.2005

 

- Mamy cynk, jedziemy do Rosji.

- Co jest? – zapytałem. W miarę upływu czasu, Don Omar traktował mnie jak syna, doradcę i taktyka wypadów.

- Za dwa dni w Petersburgu mają pojawić się najbogatsze wersje Hammerów. Specjalnie zrobione na prywatne zamówienia oligarchów. Jest to łup niesamowity. Nie będziemy jumać wszystkich. Weźmiemy jeden, może dwa. To nam starczy.

- Kiedy wylot?

- Jutro rano. Przekaż wszystkim i się przyszykuj. Ważny dzień!

 

Nazajutrz rano stawiliśmy się w Nowym Yorku na lotnisku. Wszystko poszło zgodnie z planem i po długim locie wylądowaliśmy na terenie Rosji. Teraz jeszcze tylko jakiś hotel i rano można działać. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Każdy szczegół opracowany. Uciekamy w kierunku Finlandii. Nie ważne jak, nie ważne gdzie. Kierujemy się na Helsinki, gdzie boss załatwił nam dziuplę u jakiegoś, kolejnego współpracownika z rynku europejskiego. Mamy jedynie moment, by zająć towar i z nim po prostu spierdzielić.

 

30.12.2005

 

- Widzisz? To te tiry wiozące kontenery. Jeden kontener, jeden samochód. Nie ważne który, wszystkie są wypasione na maksa. Jedzie Jack i Speedy Gonzalez.

 

Wszyscy doskonale wiedzieli, kto to Jack, ale boss po raz pierwszy w życiu użył tego drugiego określenia. W związku z tym, że było nas kilku, to wszyscy patrzyli się po sobie.

 

- No jak to… - wtedy wskazał na mnie. – Nie dość, że do tej pory zwykle robił was na szaro, to jeszcze potrafi jeździć, jak mało kto.

 

W tym jednak momencie nie było czasu na śmiechy, kłótnie, czy też pogawędki. Czas działać… Dostaliśmy gps z określonym miejscem dziupli. Było trochę kilometrów, ale zadanie to zadanie. Grube Hammery, to w Rosji codzienność, więc na granicy nie powinno być problemów. W końcu flaszka i jazda! Jeden z naszych postarał się o dwa komplety tablic rosyjskich. Wszystko gra, do dzieła…

 

Tutaj niestety nie pamiętam, jak to wszystko przebiegało. Co, gdzie, kiedy i jak, tego wam nie opiszę. Byłem pierwszy raz w życiu tak zestresowany, co spowodowało darmowe urwanie filmu. Doszedłem do siebie dopiero kilka kilometrów za granicą. Teren Finlandii był mi kompletnie obcy. Nie wiedziałem, jak się tu poruszać, gdzie jechać i co robić. Język, drogowe opisy były mi tak obce, że trzeba było powierzyć sytuację elektronicznej maszynce. Trochę czasu zajął mi dojazd na miejsce. Wszystko poszło sprawnie, nie było większych problemów, no, może oprócz złapania gumy na jednym z szutrowych, leśnych odcinków. Szybka wymiana i jedziemy dalej.

 

Po dojeździe w wyznaczony punkt, podobnie jak w Nowym Yorku, posesje otaczał wysoki, betonowy mur. Jednak to, co ujrzały moje oczy po otwarciu bramy, przeszło wszelkie oczekiwania…

Odnośnik do komentarza

- Chavez! – Zatkało mnie… Zobaczyłem gościa, który był moim sąsiadem za młodu. To właśnie z kim wypuszczałem się na łowy jeszcze przez ewakuacją z Meksyku!

- Witaj Speedy! – W tym momencie zrobiliśmy jednego, wielkiego niedźwiedzia. Starzy znajomi…

- Co Ty tutaj robisz! Jakim cudem, przecież siedziałeś na miejscu, kiedy nas wywozili!

- No właśnie, kilka lat później zabrali i mnie. Od razu trafiłem tutaj. Rynek fiński był bardzo ubogi w działanie tego typu, którym zajmujesz się od lat. Cały czas Don Omar przekazywał mi informacje o Twoich poczynaniach. Jesteś wyjątkowy, dlatego trafiłeś tutaj. Zresztą zaraz będzie boss, to wszystkiego się dowiesz…

 

Po około godzinie dotarła cała reszta. Zdążyłem wziąć zimny prysznic, strzelić sobie drinka za dobrą robotę i się zrelaksować. Chata była dokładnym odwzorowaniem tej, znajdującej się w Bronxie. Wszystko niemal identyczne, dlatego nie musiałem się zaznajamiać ze wszystkimi szczegółami. Wreszcie zostaliśmy zwołani na rozmowę do ogrodu.

 

- Dziękuję wszystkim za wspaniałą robotę. Wykonywaliście zadania z wielką precyzją, dlatego do dziś przetrwaliśmy w tak wielkim gronie. Nadszedł jednak czas i na mnie. Zdrowie plus wiek, nie pozwalają mi na takie życie. Przekazuję pałeczkę Jack’owi, który przejmie filię w Nowym Yorku. Tutaj, na rynek europejski, ciąg dalszy pieczy piastował będzie Chavez. Speedy, poznałeś już swojego sąsiada?

- Jasne, już na wejściu był niedźwiedź.

- W sumie dla Ciebie to też jest ważna decyzja. Wiem, ile dla Ciebie znaczył Chavez w młodości. On o Tobie nigdy nie zapomniał. Co chwilę się wypytywał, ale nie chciałem robić nadziei. Dopiero teraz przyszła chwila, w której na spokojnie mogę się Ciebie zapytać: Zostajesz tu z nim, czy wracasz z nami do juesej?

 

Szczerze mówiąc, trochę mnie zatkało. W jednej chwili gość, który zabrał mnie z domu, powiedział że kończy swoją karierę, a po drugie, dał mi wybór. Widać ma do Chaveza zaufanie. Ameryka jest niebezpieczna, to widać. Na każdym rogu czają się ludki ze spluwami za pazuchą. Chwila nieuwagi i cię nie ma. Europa jest pod tym względem bardziej cywilizowana. Poza tym, w tamtej okolicy, co raz częściej pojawiały się gliny, tutaj będę nowy.

 

- Zostaję. Dziękuję wszystkim za wsparcie i za naukę. Wiele dla mnie zrobiliście. Teraz przyszedł czas na zmiany. Zostanę tutaj i dalej będę robił swoje. Jak coś, to wrócę…

 

Na zakończenie wszyscy wstali i zrobili stending owejszyn. Były brawa i łzy. Wiedzieliśmy, że odchodzi od nas ktoś, kto był mózgiem całej operacji. Dodatkowo ja, Speedy Gonzalez zostaję tysiące kilometrów od głównej grupy. Gość, który zawsze dał sobie radę, nigdy nie zawiódł i został jednym z głównych logistyków w grupie. Jack był niepocieszony, ale tak bywa. Takie jest życie, które przemija i trzeba coś w nim zmieniać, by nie popaść w stagnację. Wierzę, że teraz życie potoczy się inaczej. Nowi ludzie = nowe znajomości, nowe kontakty i przede wszystkim nowe możliwości. Poprosiłem jedynie, by przesłali mi qmple moje rzeczy. Czas Bronxu się zakończył…

Odnośnik do komentarza

Po długiej imprezie i jeszcze dłuższym wypoczynku, przeszliśmy do rozmowy z Chavezem. Interesowało mnie wszystko, od szczegółów do największych akcji w historii tej filii.

 

- Słuchaj Speedy. Nie wiem, czy będziesz zadowolony, ale jest to jedyne wyjście, byś przeżył jeszcze kilka lat.

- Co masz na myśli?

- Don Omar przeszedł na emeryturę, W USA jesteście raczej spaleni, poza tym, wiesz jaka jest rzeczywistość Bronxu. Tutaj praca polega na czymś innym...

- Mów, mów!

- Nasza działalność, to nie porywanie drogich fur od biznesmanów. To jest właśnie odbieranie ich od złodziejów! Przechwytujemy samochody dla policji…

- Dla POLICJI! – moje zdziwienie było ogromne. – Ale jak to, tam największa w historii szajka jumaczy fur, która współpracowała z europejskim wydaniem policji? A te wozy, które dostarczyliśmy z Petersburga?

- No właśnie, wynajęliśmy was do pomocy. Od nas nikt nie robił takiego myku na dużą skalę. Po prostu chciałem mieć pewność, że nikt nie zginie i wszyscy dotrą cali…

 

Mój świat w jednym momencie obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Czy teraz mam pracować dla policji? To chyba coś jest nie tak. Normalnie w świecie powinni wszystkich zamknąć, a tu proszę, żadnych konsekwencji, tylko nowe propozycje pracy. Nie wierzyłem z początku w to, co usłyszałem, ale musiało to być prawdą.

 

- Szczerze mówiąc, mogę jedynie być logistykiem. To zawsze mi dobrze wychodziło. Na nic więcej nie liczcie. Tak naprawdę chciałem odejść z tej fuchy, ale wiedziałem, że jeszcze niedawno było to niemożliwe.

- A myślisz, że teraz ci pozwolę?

- Nie myślę, tylko to wiem. Nie mam zamiaru pakować się w nowe tarapaty. Chcę zmienić swój świat i być innym człowiekiem. Niezależnie od tego, co powiesz…

 

Jak mówiłem, tak też zrobiłem. Dorywcze, pojedyncze prace, pozwalały mi zapomnieć o rzeczywistości. Zacząłem się także interesować futbolem, który w USA nie był tak rozreklamowany. Pewnego wieczoru, kiedy w tv leciał mecz eliminacyjny kadry Finlandii, zawiesiłem oko na jednej postaci.

 

- Ten to jest gość. Świetnie gra…

- To Jari Litmanen. Żywa legenda fińskiego futbolu. Masz rację, gra świetnie.

- Czy w piłce nożnej potrzebny jest jakiś logistyk? Widzę jakiegoś gościa machającego łapami i wydzierającego się. Kto to?

- Oczywiście, że tak. Ale do takiego poziomu trzeba wiele lat starań i ciężkiej pracy.

- Co trzeba zrobić, żeby się dostać?

- Szczerze? Trzeba przejść przez szereg szkoleń, później zdać egzaminy, no i przede wszystkim, musisz wykazać się wielkimi umiejętnościami różnego rodzaju.

 

Nim zacząłem szukać informacji na ten temat w internecie, Chavez zupełnie niespodziewanie zaproponował mi świetny wieczór.

 

- Słuchaj. Chcesz zobaczyć, na czym to polega?

- Pewnie, masz coś dla mnie?

- Chodź. Dzisiaj jest ważny dzień. W policji mamy pewną ligę amatorską, gdzie tak naprawdę, nie trzeba żadnych pozwoleń. Dzisiejszy wieczór jest jednak szczególny. Drużyna policjantów grać będzie z reprezentacją lokalnych więźniów. U nas, w Finlandii takie rzeczy są możliwe. Oczywiście nie ma publiki, wszystko jest pod wielką kontrolą lokalnych funkcjonariuszy, którzy są po prostu za ciency na to, by biegać po boisku.

- Ale co, tak o grają?

- Nie, chodzi o pewien zakład, o który były wielkie kłótnie. Chodzi o lepsze traktowanie więźniów. Nie raz było tak, że przechodzący przy celach policjant, został przyciągnięty do krat i duszony. Tak rozpoczęła się walka, która dzisiaj ma być rozstrzygnięta.

- No to pewnie, jedziemy!

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...