Skocz do zawartości

Dwie siostry


verlee

Rekomendowane odpowiedzi

– Proszę podpisać.

 

Było to ostateczne zwieńczenie nieśpiesznej, przeszło godzinnej rozmowy, prowadzonej z małymi przerwami w imponującym, ale ciemnym, słabo oświetlonym gabinecie Alexeya Komarova. Gdy wreszcie padły te długo oczekiwane słowa, wyprostowałem się sztywno w swoim wygodnym, miękkim fotelu i pośpiesznie chwyciłem za podstawiony długopis.

 

– I to by było na tyle. До з'автра, panie Andreyev.

 

***

 

Za oknami noc trwała w najlepsze, a niestrudzony Roman Isaichenko pełnił swoją wartę przy barze.

 

– Jezu, Roman, ratuj!...

 

Do lokalu wpadł zdyszany mężczyzna w ośnieżonej, granatowej kurtce. Widać było, że przed chwilą biegł, ale Roman nie był zbytnio zdziwiony – i tak trzydziestolatek wytrzymał stosunkowo długo od ostatniej wizyty, a w końcu zaglądał tu kilka razy dziennie od przeszło pół roku, kiedy po raz pierwszy pojawił się w mieście.

 

Roman westchnął.

 

– Adaś, czy ja nie mówiłem ci już, że musisz z tym wszystkim skończyć?…

 

– Co ty gadasz, Romanku, przecież ja normalnie jestem umiarkowanie pijący, tylko od czasu do czasu, żeby zapomnieć i nie pamiętać, ale teraz, oj, Roman… teraz to co innego. Boże miłosierny!...

 

W ciągu ostatnich sześciu miesięcy Roman zdołał przyzwyczaić się do podobnych depresyjnych okresów Adasia. Pojawiały się okazjonalnie. Tak co dwa dni, trzy góra. To się zaczyna robić nudne, pomyślał. Gdyby chociaż miał jakiś dobry powód…

 

– Więc pomińmy jedenaście zbędnych kroków i przejdźmy do tego, że uspokoisz się na tyle, by powiedzieć mi, co się stało? Dlaczego tak bożujesz i jezusujesz?

 

Z niebieskich oczu Adasia wyzierała szczera, niczym niepohamowana rozpacz.

 

– Oj, Roman…

 

Wspomniany westchnął ponownie ze zrezygnowaniem, ale nie zamierzał się łatwo poddać – w końcu był w miejscu, w którym złoto chętnie i skutecznie rozwiązywało języki, a i Adaś nie należał do grona zawodników wagi ciężkiej.

 

– Na koszt zakładu. – I wypełnił kufel po brzegi.

 

(Kilka chwil później, jak mawiają Anglicy.)

 

– Jeeezu, Roman – bełkotał Adaś – czy ty wiesz… co oni mi zrobili?... po tylu latach wspólnej, a przede wszystkim owocnej – tak, owocnej!... – współpracy… Oni… dokładniej to ten jeden sknera na górze, Komar, czy jak mu tak… O Latający Potworze Spaghetti, miej mnie w opiece…

 

– Eee? – zapytał Roman, pewien, że się przesłyszał. Latający Potwór Spaghetti – co to, do cholery, jest?!

 

Adaś spojrzał mu w oczy i trzasnął ciągle wypełnionym kuflem o blat.

 

– Roman!... – prawie że krzyknął. – Oni… oni zatrudnili nowego menedżera!...

 

W swojej nieszczęśliwości nawet nie zauważył, że całą kurtkę oblał sobie piwem.

 

***

Andreyev nowym trenerem drużyny z Noworosyjska!

Ekspres Piłkarski Noworosyjsk

 

Zarząd klubu Czernomoriec Noworosyjsk ogłosił dzisiaj, że następcą Hazreta Dyshekova na stanowisku trenera został trzydziestopięcioletni, pochodzący z Moskwy Dmitry Andreyev.

 

Chociaż Andreyev, jak sam zresztą przyznaje, nie posiada wiele menedżerskiego doświadczenia – może się pochwalić jedynie prowadzeniem kilku klubów w niższych ligach niemieckich – prezes Czernomorca Alexey Komarov wyraża się o nim w samych superlatywach.

 

– To ktoś, kogo nam było naprawdę trzeba, ktoś z dużą ilością werwy i świeżych pomysłów, które powinny mocno zaskoczyć naszych przeciwników w nadchodzącym sezonie ligowym.

 

W krótkim wywiadzie udzielonym Ekspresowi Andreyev wyjawił, że cieszy się z możliwości pracy w Noworosyjsku.

 

– Z tego, co wiem, gra tutaj grupa naprawdę zdolnych chłopaków, potrzebujących jedynie równie dobrego trenera, który mógłby ich w przyszłości poprowadzić do sukcesów. I to ja jestem tym trenerem. Presja? Oczywiście, że ją odczuwam, ale w końcu to dla takich emocji podjąłem się pracy w tym zawodzie.

 

Jednak pragmatyczni fachowcy zdecydowanie studzą zapał Andreyeva i prognozują, że w tym sezonie nasz zespół za sukces będzie mógł uznać jedynie utrzymanie w drugiej lidze.

 

Kirill Gusev

Odnośnik do komentarza

@Maniek_ZKS: zaryzykuję.

 

– Ktoś wie, kim w ogóle jest ten Andreyev, do cholery? – zapytał wreszcie Vladimir Shipilov, łamiąc swoim szorstkim głosem barierę ciężkiej i nieprzyjemnej ciszy. Uważał, że ma prawo – ba!... nawet obowiązek – zadawać takie pytania. W końcu był kapitanem, a w dodatku powoli dobiegał do czterdziestki, co czyniło go również najstarszym z noworosyjskich leśnych dziadków. I jednocześnie najbardziej marudnym prawym pomocnikiem w drużynie.

 

Odpowiedziała mu jedynie cisza.

 

– Właśnie – podjął po chwili z wyraźną lubością – widzę, że, tak samo jak ja, w ogóle nie kojarzycie gościa…

 

– Ja… ja chyba coś o nim słyszałem… – odezwał się nieśmiało ktoś z tyłu szatni – miejsca pogardliwie nazywanego przez dziadki „działem dla młodzików”.

 

Shipilov spojrzał w tamtą stronę i zaśmiał się pogardliwie, zauważywszy, kto wypowiedział te słowa.

 

Rozyev, ty coś słyszałeś?... Czy może mamusia ci powiedziała? Przecież ty się potrafisz zgubić nawet na prostej drodze!... – Odczekał chwilę, aż umilknie spowodowana jego żartem wesołość. – A tu nagle kojarzysz, a może nawet znasz naszego Andreyeva?

 

– Nie – wycofał się natychmiastowo Arthur Rozyev. – Nie znam.

 

– Tak lepiej, Rozyev, tak lepiej. Pamiętaj, ty dobry i potrzebny jesteś, kiedy trzeba gdzieś lub po coś pobiec, ot, po piwko, albo za piłką, czy na drugi koniec boiska, jak nikomu się nie chce. Więc trzymaj się łaskawie tego swojego prawego skrzydła i zostaw myślenie nam, czyli tym, którzy są do tego odpowiednio predysponowani.

 

Znowu śmiechy.

 

– Tak, tak – westchnął teatralnie Shipilov, wracając do urwanego przez nierozsądnego Rozyeva wątku. – Kiedyś było lepiej. Bo za dawnych czasów – za moich czasów! – nie zatrudniało się na stanowisko menedżera poważnego, aspirującego do walki o utrzymanie klubu pierwszego lepszego przybłędy z ulicy, który potrafi jedynie wygłosić kilka wyświechtanych frazesów dla lokalnej gazetki…

 

– Przecież zawsze tak było, Shipi – przerwał Shipilovowi jego imiennik i równocześnie dobry przyjaciel, środkowy pomocnik Vladimir But. But niedawno skończył trzydzieści jeden lat i również należał do leśnych dziadków, co w połączeniu z jego umiejętnościami czyniło go de facto wice kapitanem Czernomorca. – I zawsze tak będzie, co dobitnie pokazuje przykład tego Andreyeva.

 

Shiplov, albo Wielki Mały Vlad, jak czasami nazywał go zwolniony kilka dni temu trener Dyshekov , głownie ze względu na jego sto siedemdziesiąt cztery centymetry wzrostu, milczał chwilę, a potem zwrócił się do wygodnie rozłożonego na składanym krześle wysokiego mężczyzny, który do tej pory milczał, wiążąc korki:

 

– Roman, a co ty o tym sądzisz?

 

Roman Oreschuk, trzydziestotrzyletni wysunięty napastnik, podrapał się w zadumie po swoim dwudniowym zaroście.

 

– Nie wiem, dlaczego tak na niego pomstujecie – rzekł w końcu z nieznacznym uśmiechem na ustach. – Osobiście miło wspominam trzecią ligę, więc jeśli tam przez niego wrócimy…

 

A trzydziestodwuletni Ukrainiec – a więc także automatycznie nie-leśny-dziadek – Anatoliy Skvortsov tylko przysłuchiwał się całej rozmowie ze smutkiem w oczach.

Odnośnik do komentarza

– Ale dlaczego on? – zapytał Adaś, ledwo panując nad głosem.

 

Nie mógł ustać w miejscu, więc bezładnie wędrował po całym gabinecie z papierosem w ustach, co chwilę rzucając prezesowi rozpaczliwe spojrzenia.

 

– Jest tani – po raz kolejny powtórzył, ciągle spokojnie, Alexey Komarov – i całkiem dobry. Petrov go polecił.

– Ale dlaczego akurat on?!... – nie dał sobie przerwać Polak. – Czemu nie ktoś, kogo bym znał, kogo byśmy wszyscy znali?... Przecież… przecie nawet ja mogłem! JA!... Znam tych chłopaków lepiej, niż jakiś gościu z drugiego końca Rosji! Wiesz o tym, Alexey… Wiesz?...

 

Komarov westchnął.

 

– Przecież już o tym rozmawialiśmy. Nie masz papierów. Czepiliby się.

– Jak pracowałem w Chorwacji, to jeden gościu trenował bez licencji. I co?... Zdobył mistrzostwo kraju!...

– Nie.

 

Adaś postanowił chwycić się ostatniej, desperackiej deski ratunku.

 

– Byłbym tańszy!... Bardzo tańszy! – szepnął zrezygnowany po chwili ciężkiego milczenia.

– Powtarzam: nie. To moje ostatnie słowo, nie pytaj więcej. – Wtedy Komarov podwinął rękaw i spojrzał na zegarek. – Zaraz trening… Idź już.

 

Adaś powoli wyszedł z pokoju z miną niesłusznie zbitego psa. Zbyt zajęty własnymi sprawami nie zauważył nawet, że przypatrywałem mu się z ukrycia.

 

***

 

Kilka chwil później siedziałem w bezruchu na trybunach, delikatnie gładząc palcami okładkę spoczywającego mi na kolanach grubego notesu.

 

– Dobra, chłopaki!... – krzyczał Adaś na dole do wyłażących powoli z szatni piłkarzy. – Pokażmy temu nowemu, co potrafimy!

– Chyba raczej – mruknąłem do siebie – że w ogóle coś potraficie.

– A potrafimy dużo! – motywował dalej Polak, bacznie się przy tym rozglądając. Doskonale wiedziałem, czego szukał. Mnie. – Igor, dobrze wyglądasz, forma jest?… Och, Igor, ty też się nie spasłeś przez urlop! Tak, tak, już nauczyłem się was odróżniać.

 

Kaleshin i Udaly – pomyślałem. Dwaj środkowi obrońcy, niemal identyczne warunki fizyczne, rok różnicy – odpowiednio dwadzieścia pięć i dwadzieścia cztery lata.

 

– Sergey, chodź no tutaj… jak tam żona? Dalej taka chorowita? Powinieneś iść z nią do lekarza, ale tak porządnie, bo co mecz, to ona chora. Może po prostu nogi nie lubi, kto wie?…

 

Simonov, lat dwadzieścia pięć, sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, siedemdziesiąt siedem kilo wagi. Środkowa pomoc.

 

Prawie wszyscy wyszli już na boisko, ale Adaś dalej krzyczał:

 

– Ej ty, młody – podszedł nagle do niskiego chłopaka o twarzy nastolatka. – To ty jesteś ten, którego nam z młodzików przysłali? – Młody pokiwał głową. – A to ci dopiero, słyszałem, że potrzymali cię tam dwa lata dłużej na lewej obronie, bo jesteś mały i ciągle miałeś starą legitymację szkolną. – Adaś zaśmiał się gromko. – Jak się nazywasz?

Nevidimy… Alexandr.

– Okej, idź do reszty, mój ty Niewydymko.

 

Alexandr Nevidimy… zresztą… przecież wiecie.

 

– Alexey, schyl się no tu, musimy pogadać o nowych treningach dla bramkarzy, o których przeczytałem w jakiejś gazetce… – Alexey Solosin, dwudziestojednoletni bramkarz, najlepszy zawodnik w drużynie. Wychowanek Spartaka Moskwa. Nie miałem pojęcia, jak się tutaj znalazł. – Tam pisało, że…

 

Dopiero wtedy Adaś zauważył, że na stadionie, prócz niego i piłkarzy, jest obecny ktoś jeszcze. Przyglądał mi się chwilę z tępym wyrazem twarzy, a potem krótko zbył Solosina i ruszył, ostrożnie ważąc kroki, w kierunku ostatniego rzędu. Ciągle się gapił, jakbym był jakąś marą senną, czy innym szaleńczym omamem.

 

Nie odwzajemniałem jego spojrzenia.

 

– Czy to ty jesteś Andreyev? – zapytał niewyraźnie, gdy wreszcie dotarł na miejsce. – Nowy menedżer?

 

Otworzyłem notes, wyrwałem z niego pierwszą stronę, całą pokrytą drobnym maczkiem liter tego dziwnego, miejscowego alfabetu, a następnie podałem mu ją, w dalszym ciągu nie nawiązując żadnego kontaktu wzrokowego. Parodia rozgrzewki moich nowych "podopiecznych" była zbyt interesująca.

 

– Masz. To nowe wytyczne, co do rozgrzewki. Wszystko ma być tak, jak to tam opisałem.

– Ty jesteś Andreyev?

 

Westchnąłem ze zrezygnowaniem.

 

– Na to wygląda – rzuciłem krótko. – A teraz już idź, bo Rozyev najwyraźniej próbuje zabić Karatlyasheva. W każdym razie tak to wygląda.

– Nie zapytasz, kim jestem? Jak się nazywam? – zdziwił się po raz kolejny Adaś.

– Wiem, kim jesteś. Wiem, kim oni są. Jak nazywa się ten klub. I to miasto. I kraj. Myślę, że wystarczy. Idź już.

 

Poszedł.

 

– Pamiętaj – krzyknąłem, kiedy był już na samym dole – że jeżeli cokolwiek zrobisz niezgodnie z moją listą, to cię zwolnię.

Odnośnik do komentarza

Mimo uporczywie padającego na zewnątrz śniegu, w pubie panował uporczywy, drażniący nozdrza zaduch. Było późno, powoli zbliżała się pora zamknięcia niemal pustego już lokalu, ale Roman dalej stał na posterunku. A wraz z nim upity w trzy dupy Adaś.

 

– Roman… przyjacielu… jeszcze jeden kufel… ostatni…

– Niet.

– Co ty mi tu… Niet?... Mi niet?... Dobremu przyjacielowi wbijasz nóż?... Roman… Roman, jak mi nie dasz jeszcze kufla, to ja zaraz idę do właściciela i mówię, że mu… że mu sprzedaż blokujesz!... Albo co…

– Ale to już ostatni.

– Jak każdy. A byznes się kręci.

 

Roman zerknął ponownie na przyjaciela i westchnął. Też ponownie. Adaś od paru dni pił coraz więcej, więc Roman coraz więcej wzdychał, a Polak, widząc to, smutniał jeszcze bardziej i pił jeszcze więcej. Za każdym razem, gdy Roman mimochodem przyglądał się trzęsącym się rękom i rozbieganym, znerwicowanym oczom Adasia, miał zamiar wyjść na ulicę i pobiec prosto do domu tego Andreyeva, by z całej siły przylać mu w ten jego nieczuły pysk. To on był wszystkiemu winien.

 

– Trzymasz się?

– Jakoś.

 

Nie dość, że Adaś przybył do Noworosyjska, by w jakiś sposób zapomnieć o swojej przeszłości, o której nigdy Romanowi zbyt wiele nie opowiadał, to jeszcze ten skurczybyk zamienił jego pracę, jedno z ostatnich miejsc, w których mógł czuć się bezpiecznie, w prawdziwe piekło. Z Szatanem, kotłami, wrzaskami i wolno przypiekającym ogniem w zestawie. Adaś musiał przychodzić na stadion Centralny Trud, wiedząc, że każdy kolejny dzień może przynieść rozwiązanie jego kontraktu.

 

– Mówiłeś coś o tym Andreyevie.

– Roman… przyjacielu… ja już naprawdę nie wyrabiam… Przyszedł ten Andreyev do klubu… okej, rozumiem... chce zastosować swoje metody… okej, rozumiem… nie lubi mnie… okej, rozumiem… Ale on, do cholery, nie lubi dosłownie nikogo! To jakiś popieprzony, apodyktyczny pedant! Szaleniec!... Żebyś ty wiedział, Romanku, co on mi odpierdzielił już na pierwszym treningu…

 

***

 

Adaś wiedział, że nie jest w najlepszej sytuacji – a każdy kolejny mój krok w drodze przez boisko tylko ją dodatkowo pogarszał. Kiedy wreszcie do dotarłem do leniwie trenujących piłkarzy, Adaś miał twarz białą, jak wszystkie kartki z mojego notesu razem wzięte.

 

– Czy mógłbyś mi łaskawie powiedzieć – powiedziałem powoli, przeciągając sylaby – co ty tu właściwie robisz?

– Trening… trening przeprowadzam…

– Och, naprawdę? Przepraszam, myślałem, że jestem na jakiejś paradzie równości. W końcu wszyscy tak radośnie biegacie i skaczecie, bez ładu, składu i porządku.

– Ale… przecież… – wydukał z trudem Adaś – …przecież wszystko zgodnie z kartką robimy… Tak, jak jest tam napisane…

 

Piłkarze przestali trenować i z ciekawością przysłuchiwali się naszej rozmowie.

 

– Zauważyłeś, że kartka, którą ci dałem, ma dwie strony?

– Tak…

– Ale tego, że zacząłeś czytać od drugiej, to już nie zauważyłeś?

– Nie… Sorry. Zaraz… zaraz to poprawię.

– Teraz to popraw. – Podniosłem głowę, starannie przyjrzałem się stojącym nieopodal zawodnikom, a następnie niedbale klasnąłem trzy razy. – Tak, tak, ładnie trenujecie, myślę, że jesteście nawet gotowi na mały sparing z dziewięciolatkami, ale czy moglibyście już wrócić do roboty?

 

Vladimir Shipilov prychnął. Na tyle cicho, że mogłem udać, iż go nie słyszałem. Ale nie wybaczyłbym sobie przepuszczenia takiej okazji.

 

– Hej, Shipilov, chodź no tutaj.

– Tak, trenerze? – Nagle „Shipi” stał się wzorem pokorności.

 

Uśmiechnąłem się do niego szeroko.

 

– Zwalniam cię.

– CO?!

– Przez „zwalniam” rozumiem wystawienie na listę transferową, oczywiście.

 

Wśród reszty trenujących zaszumiało, w moją stronę natychmiast ruszyli wierni giermkowie ShipilovaOreschuk i But. Wyszedłem im naprzeciw.

 

– Was też zwalniam.

 

Zawahali się i przystanęli, a ja już pewnym krokiem zmierzałem na trybuny.

 

– Nie!... Co ty robisz?!... – zawołał Adaś, łapiąc mnie za ramię i obracając ku sobie. – Nie możesz! To kluczowi zawodnicy drużyny, oni są nam potrzebni!... Dlaczego?!... Nie znasz ich przecież!...

– Wolno biegali na rozgrzewce.

– OSZALAŁEŚ?!... Oni muszą zostać!... A jak ich zwolnisz, to przyczepią się związki zawodowe!... Że dyskryminujesz zawodników po trzydziestce!...

 

Odepchnąłem go i zwróciłem się do pierwszego lepszego chłopaka, który akurat stał w pobliżu.

 

– Ej, ty… Beketov, tak? Ile masz lat?

– Dwadzieścia cztery, trenerze.

– To ciebie też zwalniam.

 

I odszedłem, zostawiając oniemiałego Adasia na murawie.

Odnośnik do komentarza

– Nie możesz tego zrobić.

 

Było południe, a za oknami śnieg powoli, lecz nieubłaganie zasypywał ulice Noworosyjska. Gabinet Komarova nie zmienił się ani trochę od czasu, kiedy byłem w nim ostatnim razem – duże, przestronne okna, wpuszczające do pomieszczenia nawet za dużo światła, miękkie, wygodne fotele, oraz oczywiście nienagannie posortowane dokumenty, spoczywające na prezesowym biurku. Wszystko na swoim miejscu.

 

– Nie możesz tego zrobić – powtórzył Komarov po chwili milczenia.

 

Wyciągnąłem się wygodnie w fotelu i założyłem ręce za głowę.

 

– Już to zrobiłem.

– Nie. Każda decyzja podjęta w sprawie tego klubu musi być zaakceptowana przeze mnie. Wiesz, dlaczego? Bo tak się składa, że Czernomoriec to mój klub.

 

Chwila ciężkiego do zniesienia milczenia.

 

– Więc może spójrzmy na to z drugiej strony – powiedziałem po chwili niedbale, przypatrując się spoczywającym w szklanych gablotach grubym teczkom z papierami. – Dlaczego mielibyśmy ich zatrzymać?

– Bo sprowadziłem ich po to, żebyśmy się utrzymali. Są dobrzy, doświadczeni…

 

Hmm… wyglądało na to, że Komarov był równie pedantyczny, jak ja. Lubiłem go.

 

– Ale sprowadził ich poprzedni trener. Poprzedni trener charakteryzował się tym, że często podejmował błędne decyzje. Może to dlatego poprzedni trener już tutaj nie pracuje. – Przerwałem na chwilę, delektując się celnie zadanym ciosem, ciszą. – Przyjrzałem się im, tak jak wszystkim zawodnikom zresztą. Nie są doświadczeni – są po prostu starzy. Nie są dobrzy – to wy nie mieliście ambicji, by sprowadzić lepszych. I mają najwyższe kontrakty w drużynie… tak, z rachunkami też się zapoznałem. A Beketov to ciota. Sprzedajmy ich.

 

Komarov wstał, zaczął niespokojnie chodzić po pokoju.

 

– Ale… nawet, gdybym się zgodził… a daleko mi do tego… To kto ich kupi?

– Cóż – zmarszczyłem czoło w pozornej zadumie – może po prostu uznajmy, że rzeczywiście są nieźli, a chcemy się ich pozbyć tylko dlatego, że ich nie lubię. Skoro pięć minut temu nie mogliśmy sobie pozwolić na stratę tak wartościowych zawodników, to myślę, że powinna się po nich ustawić całkiem spora kolejka.

– Dmitry. – Komarov przystanął. Obejrzałem się. Zart mu się nie spodobał, straszył złowrogim wyrazem twarzy, a w jego oczach płonął niebieski ogień. – Zatrudniłem cię, kiedy nikt inny nie chciał. Zaufałem ci, nawet po tym, co zobaczyłem już w trakcie naszej pierwszej rozmowy. Ale nie wkurwiaj mnie, bo nie pomoże ci nawet rekomendacja Petrova. Rozumiesz?

 

Cisza.

 

– Sprzedamy ich – rzekł wreszcie i, wróciwszy za biurko, westchnął. – I lepiej, żebyś znalazł kogoś na ich miejsce. Teraz idź… nie chcę cię widzieć przez najbliższe kilka godzin.

 

Kiwnąłem głową i wyszedłem.

 

***

 

Nie sprzedaliśmy wszystkich – Oreschuk i Shipilov z powodu braku zainteresowania zostali przeniesieni do rezerw. Ale odejście Beketova do białoruskiego MTZ-Ripo za dwieście tysięcy funtów i Vladimira Buta do niemieckiego drugoligowca Aue za jedyne pięćdziesiąt tysięcy funtów mniej sprawiły, że Komarov gratulował mi trenerskiego nosa przy każdej możliwej okazji. Natomiast kilka dni później wytransferowaliśmy jeszcze Ivana Yershova do Dynama Barnauł (£26.000) i Alexandra Agapova do Awangardu Kursk (£10.000).

 

***

 

Trzydziestego stycznia przyprowadziłem na trening kilku gości.

 

– Kowalski, przywitaj się.

 

Adaś zaniemówił, a ja teatralnie nadstawiłem ucha.

 

– Przepraszam, nie słyszę?

– Cz… cześć… – Zwrócił się do mnie. – Kim oni w ogóle są?

– To, Kowalski, jest przyszłość tego klubu. W tym wypadku przyszłość nazywa się kolejno Igor Voznesenskiy (23, AM/F C; Rosja), Dmytro Gorbushyn (22, AMC; Ukraina), Andrey Poryvaev (27, D RL; Białoruś), Darko Cazic (24, AM RC; Serbia), Sergey Dunaev (19, WB R/AM RLC), Milos Vidic (20, ST; Serbia), Jan Moravec (21, M RL; Czechy), Marat Khairullin (24, M L/ST; Rosja) i Vyacheslav Danilin (25, DM/M C; Rosja).

– Kupiłeś dziewięciu zawodników? Oszalałeś?! DZIEWIĘCIU?!

– Byli tani. Wydałem na nich tylko sto czterdzieści pięć tysięcy funtów.

 

Adaś zamrugał szybko oczami, uszczypnął się i pobiegł w kierunku budynku klubowego.

 

– To jeszcze nie koniec!... – krzyknąłem za nim. – Niedługo przyjadą następni!...

 

Obróciłem się, zwracając jednocześnie się do moich nowych „podopiecznych”:

 

– Przepraszam za niego. Ostatnio zrobił się trochę dziwny.

– Kto to w ogóle był? – zapytał nieśmiało Danilin.

– Pracuje tu jako sprzątaczka.

Odnośnik do komentarza

Dawno już nie miałem odrobiny czasu dla samego siebie.

 

Cały styczeń spędziłem na poznawaniu mojego nowego miejsca pracy, współpracowników i oczywiście zawodników – ich zwyczajów i zachowań, wad i zalet. Powoli zaznajamiałem ich wszystkich z zasadami gry, którą będą zmuszeni toczyć przez cały następny sezon.

 

Będą musieli przyjąć do wiadomości, że oni mnie nie obchodzą. Ani trochę. Że są mi obojętni. Nie zmuszam ich, żeby mnie lubili. Mają być profesjonalistami. Mają trenować. Grać. Wygrywać. Tego od nich wymagam.

 

Powoli odzwyczajałem się również od chronicznej prokrastynacji, bezczynnego przesiadywania całymi dniami w zaludnionym porcie. Naprawdę starałem się wypełnić pustkę.

 

Panna z Fontanny, moja jedyna przyjaciółka, nie przytaknęła, tylko dalej smutno wyglądała na morze. Tak samo jak ja, szukała czegoś, co utraciła wieki temu i czego już nigdy nie odzyska…

 

Pac!... Nagle poczułem lekkie uderzenie na szyi, a po chwili zimne strużki śniegu, powoli spływające mi po plecach. Obróciłem się. Gdzieś niedaleko za fontanną bawiła się spora grupa jakichś dzieciaków. Ostatnio do portowego parku przychodziło wiele szkolnych półkolonii. Przyzwyczaiłem się. Wyglądały co najwyżej na podstawówkę. Opiekunka właśnie krzyczała na jednego chłopaka, takiego w czerwono-czarnej, grubej kurtce i rękawicach, również czerwonych. Yury, jak się zachowujesz? Idź przeproś pana! Poszedł.

 

– Dostał pan?

– Idź sobie. Nie potrzebuję twoich przeprosin.

– Ale pani mi kazała przeprosić: przepraszam.

 

Pochyliłem się ku niemu, rozdrażniony.

 

– Nie rozumiesz, co się do ciebie mówi? Spadaj, gnojku!

 

Nie odwrócił spojrzenia.

 

– Nie jest pan zbytnio miły.

– Nie. Nie jestem.

 

***

 

Nadszedł luty, a wraz z nim pierwsze mecze sparingowe.

 

Pierwsze na stadion Centralny Trud w Noworosyjsku przyjechało się rumuńskie FC Sãcele. Przyjechało, zagrało i pojechało. Więcej zaangażowania nie stwierdzono.

 

TOW [ROS] Czernomoriec — FC Sãcele [RUM] 8:0

 

13’ A. Poryvaev 1:0

17’ D. Gorbushyn 2:0

43’ M. Khairullin 3:0

47’ D. Cazic 4:0

55’ J. Moravec 5:0

77’ A. Omelchenko 6:0

86’ I. Udaly 7:0

89’ S. Simonov 8:0

Ustawienie 3-2-2-2-1 było moim najgenialniejszym jak dotąd pomysłem. Zaraz po tym plasowało się kupno dziewięciu zawodników, z których aż pięciu strzeliło gola w debiucie.

Odnośnik do komentarza

Eugeny Postnikov z ciekawością przyglądał się zatłoczonym ulicom Noworosyjska.

 

Kiedy kilkanaście minut później wreszcie zdołał wygramolić się z taksówki i chciwie złapał duży haust morskiego powietrza, wiedział, że będzie czuł się w tym mieście jak u siebie. Póki co było dla niego obce i nowe, ale, co tu dużo mówić, w każdym calu pachniało jego ojczyzną. Rosją. Kilka sezonów emigracji w litewskim Daugava Daugavplis zrobiło swoje – od czasu, kiedy jego agent dał mu znać o konkretnej ofercie ze strony pewnego rosyjskiego drugoligowca, do podpisania kontraktu minęło zaledwie kilka dni prowadzonych w leniwej atmosferze negocjacji. Nie popsuł ich nawet przedstawiciel Czernomorca, który okazał się być impertynenckim, niemiłym dupkiem.

 

Eugeny Postnikov był zbyt zdeterminowany. Jak nigdy do tej pory w swoim dwudziestotrzyletnim życiu.

 

– Heeej, ty tam! – Postnikov obrócił się. Ku niemu energicznym krokiem zmierzał młody mężczyzna w ciepłej, zimowej kurtce, na której naszyty był emblemat z biało-niebieską flagą i klasyczną futbolówką. – Jesteś może Eugeny Postnikov? Ten nowy środkowy obrońca?

– Taaak – odrzekł, rozglądając się w około, nowy środkowy obrońca Czernomorca Noworosyjsk.

– Ja nazywam się Andrey… Andrey Bonadysenko. Mam cię oprowadzić po stadionie, a potem podwieźć do nowego mieszkania. A jak się szybko uwiniemy, to może jeszcze zdążymy na trening.

 

Weszli do budynku klubowego.

 

– Więc… Andrey… – Postnikov starał się jakoś podtrzymać rozmowę. – Jak tu jest? Jak się żyje w tym mieście?

– Właściwie, to wiem tylko niewiele więcej, niż ty – Bonadysenko uśmiechnął się zakłopotany. – Jestem tu od trzech dni. Skauci Czernomorca wypatrzyli mnie podczas dnia testów, czy jak to się tam nazywa. Zagrałem przyzwoity mecz. Na lewej obronie. Spodobało im się, to podpisałem kontrakt. A jak było z tobą?

 

Postnikov nie odpowiedział, tylko gapił się zamyślony w róg holu, tam, gdzie stały kanapy dla gości. Bonadysenko również skierował tam swój wzrok.

 

– Ach… on. – Dwudziestoczterolatek westchnął. – To Dmitry Andreyev. Menedżer. On tu rządzi, więc lepiej nie rób przy nim głupstw. Przy każdym innym możesz… ale przy nim nie. Wystarczył jeden trening, żebym się o tym przekonał – wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

 

Postnikov dalej nie odrywał ode mnie wzroku.

 

– Nie… to z nim rozmawiałem o przejściu do tego klubu. Myślałem, że to raczej jakiś negocjator, czy coś w tym stylu…

 

I po chwili wahania ruszył powoli w moim kierunku.

 

– Co ty robisz?! – Przerażony Bonadysenko złapał go za ramię i obrócił ku sobie. – Oszalałeś?! Co ty… porozmawiać z nim chcesz?... Czy coś w tym stylu?... On jest… hmm… jakby to powiedzieć… – Myślał przez chwilę. – Może lepiej chodźmy do magazynu… załatwię ci kurtkę z logo… tak… tak będzie najlepiej.

 

W milczeniu patrzyłem, jak odchodzą.

 

***

 

– Za dużo pijesz.

– Też mi coś. Pół roku temu piłem więcej.

– Ale wtedy byłeś tu nowy, dopiero co przyjechałeś. Miałeś problem, to było widać… i czuć. Śmierdziałeś jak podręczna gorzelnia.

– W takim razie teraz mam dwa problemy, Romanku – zgodnie z logiką powinienem chlać dwa razy więcej. A chleję mniej. Nie martw się, robię postępy… Andreyev nie jest aż taki zły, żeby zdołować mnie jak… jak to, co się stało w Chorwacji. O wiele bardziej martwię się o chłopaków. Mówiłem ci już – ten dziad pościągał pewno młodych chojraków, którzy teraz z dnia na dzień będą musieli się przyzwyczaić do tego miasta, klubu i siebie nawzajem, a przy okazji wygrywać wszystko, co się da, z kim się da.

Cisza.

– Znaczy mówisz, że przegrali?

– 0:1. Udaly spieprzył w ostatniej minucie.

 

***

TOW [2. liga] Czernomoriec — Terek [1. liga] 0:1

 

89’ M. Adiev 0:1

***

 

– Dmitry!... Dmitry, czekaj!...

 

Przyśpieszyłem tylko kroku, ignorując nawoływania Adasia.

 

– Nie zamierzasz… nie wiem… powiedzieć im czegoś? Podnieść na duchu? Właśnie przegrali mecz na kilkanaście sekund przed końcem… – Adaś próbował dotrzymać mi kroku. – Andreyev, stój, do cholery!... To twój zasrany trenerski obowiązek!

 

Zatrzymałem się tak gwałtownie, że Adaś niemalże we mnie wpadł.

 

– Mój… obowiązek? – wycedziłem cicho przez zęby. – Naprawdę? Ich obowiązkiem było wypełnienie na boisku moich poleceń… Nie zrobili tego. Przegrali. I teraz ja mam pójść do nich do szatni i powiedzieć kilka ciepłych słów?... Może jeszcze powinienem podejść do Udaly’ego i powiedzieć mu, że to nie była jego wina?... Tak uważasz?

– Czego ty od nich oczekujesz? Żeby wygrywali ze wszystkimi? Nawiązali równą walkę z pierwszoligowcem, doceń to!... – Adaś nie mógł uwierzyć w moje słowa. – Kiedy wygrali 8:0 nie byłeś zadowolony, kiedy przegrali 0:1 też nie jesteś zadowolony...

 

Milczałem przez chwilę.

 

– Chcę po prostu, żeby nie popełniali błędów… – Odwróciłem się do Adasia i nachyliłem się ku niemu, tak, by móc spojrzeć mu w oczy. Moją twarz wykrzywił grymas gniewu. – Ponieważ ja… wprost NIENAWIDZĘ... błędów. Rozumiesz?

 

Przyglądał się mi z widoczną obawą w oczach. Wystarczyło jedno małe pchnięcie… nie mogłem się oprzeć… i Adaś wyłożył się jak długi na posadzce korytarza. Kiedy wreszcie zdołał się otrząsnąć ze zdziwienia i podźwignąć na nogi, byłem już w połowie drogi do mojego gabinetu.

Odnośnik do komentarza
  • 3 tygodnie później...

Wracając do formy.

 

Katia wyprostowała się gwałtownie w łóżku.

 

– Jak to: chce cię sprzedać?

 

Siedzący na skraju posłania Shipilov mruknął coś niewyraźnie. Odkładał tę rozmowę jak długo tylko zdołał, ale w końcu musiał powiedzieć żonie o decyzji Andreyeva.

 

– Powiedział mi na ostatnim treningu… – zełgał, rad, że pani Shipilovowa nie widzi jego twarzy. Komu jak komu, ale jej nie potrafił kłamać. – Że jestem stary, a on buduje drużynę młodą, więc nie mieszczę się w jego… koncepcji.

 

Zmieszany, wyjrzał przez okno na podwórze; Noworosyjsk powoli zapadał w niespokojny sen. Na niebie nie było gwiazd. Ani jednej.

 

– Czy jest jakiś… czy ktoś jest zainteresowany? – zapytała niepewnie.

– Nic mi o tym nie wiadomo.

 

Milczenie.

 

– Więc… co robimy?

 

Shipilov oderwał wzrok od ciemnego nieboskłonu i zwrócił się ku żonie. Była tak samo piękna, jak wtedy, gdy poznali się piętnaście lat temu. A nawet piękniejsza. Przyglądając się jej twarzy, uświadomił sobie, że nie jest zdolny zmusić Katii do kolejnej przeprowadzki; nie po tym, jak jeszcze kilka miesięcy temu obiecywał jej, że w Noworosyjsku osiądą już na stałe.

 

– To nie jest jeszcze ostateczna decyzja – odpowiedział stanowczo, przykrywając się pościelą i przytulając się do niej. – Będę pracował na treningach ciężej, niż reszta, no i ciągle to ja mam u nich największy autorytet. Andreyev nie jest aż taki głupi, żeby tego nie zauważyć.

 

Och… Vladimir Shipilov nie wiedział nawet, jak bardzo się myli. Ale czuł ciepło żony i tylko to się wtedy liczyło.

 

***

 

Przed wyjazdowym sparingiem z Łuchowicami kupiłem sobie piłeczkę antystresową. Nie żebym się denerwował. Po prostu mężczyzna musi coś czasami ścisnąć – choćby i piłeczkę.

 

Po nieudanym eksperymencie z 4-1-2-2-1, który zakończył się pechową przegraną w ostatnim meczu, postanowiłem wrócić do sprawdzonego z Rumunami 3-2-2-2-1. Szukania optymalnej wyjściowej jedenastki na ligę ciąg dalszy – tym razem niemal wszystkie nowe nabytki odpoczywały na ławce, dając szansę tym graczom, których zastałem w Noworosyjsku zaraz po objęciu pracy.

 

Tym razem naprawdę nie miałem żadnego powodu do narzekania.

 

***

TOW [69. liga] Łuchowice — Czernomoriec [2. liga] 0:2

 

31’ D. Cazic 0:1

71’ M. Khairullin 0:2

 

Przeciwnicy oddali tylko jeden strzał w kierunku naszej bramki, w dodatku niecelny. Wolę to, niż fuksiarskie 8:0.

***

 

– Kowalski!... Kowalski, zaczekaj!...

 

Adaś zatrzymał się w pół kroku, a następnie obrócił na pięcie – ku niemu biegł Vladimir Shipilov.

 

– Czy możesz mi łaskawie powiedzieć, o co tutaj chodzi? – zapytał się Rosjanin.

 

Adaś przyglądał mu się ze zdziwieniem.

 

– Nie rozumiem… – odpowiedział powoli. – O co chodzi z czym?

– Nie udawaj idioty. – Shipilov gwałtownie przyparł go do ściany budynku klubowego. – Siedzisz cały czas przy Andreyevie. Dokładnie wiesz, co on robi.

– Może i tak. Ale nie wiem, do czego pijesz.

– TY NIE WIESZ, k***a?! – wrzasnął Shipilov, łapiąc Adasia za kurtkę. – To może ci przypomnę… Dlaczego, chociaż wiszę na tej cholernej liście transferowej już od ponad miesiąca, a mój agent wspomniał niedawno o zainteresowaniu kilku klubów, ciągle nie zostałem sprzedany i muszę się kisić w rezerwach?!...

– Ach… – Adaś westchnął. – O to chodzi. Puść mnie, Shipilov. Wyjaśnię.

 

Shipilov puścił.

 

– Twój agent miał rację – kontynuował Polak, gładząc kurtkę. – Kilka klubów wyraziło chęć kupna. Była nawet jedna konkretna oferta, ba – bardzo dobra oferta jak na trzydziestosześcioletniego zawodnika. Ale Andreyev ją odrzucił. Co więcej, kazał mi dalej utrzymywać, że jesteś na sprzedaż, ale bez wahania odrzucać wszystkie oferty, nie ważne, jak korzystne by dla nas nie były.

– Nie rozumiem… jaki to ma sens?

– Nie wiem.

 

Przyglądałem im się z cienia, siedząc w bezruchu. Przez chwilę panowało milczenie ciężkie jak ołów.

 

– Dlaczego? – zapytał wreszcie Shipilov.

Adaś uśmiechnął się smutno.

– Mogę tylko przypuszczać. A przypuszczam, że powiedziałeś kilka słów za dużo, Shipilov. A on usłyszał. I zapamiętał. Bo pamiętaj, że Dmitry Andreyev niczego nie robi bez dokładnego planu. Znamy się jedynie miesiąc... ale to widać aż za dobrze. On nas kontroluje, śledzi, podsłuchuje – narzucił nam swoją grę, którą musieliśmy podjąć, by zostać w Czernomorcu, a teraz obserwuje i wyciąga wnioski. Kontrola pomaga mu… popełniać jak najmniej błędów. A my musimy grać.

 

Wszyscy musimy grać, mój drogi Adasiu.

Odnośnik do komentarza

Dziewięć dni po meczu Łuchowicami podejmowaliśmy u siebie pierwszoligowy Spartak Nalczik. Taktyczny karnawał trwał – tym razem postanowiłem wypróbować ustawienie 4-3-2-1, które niegdyś podpatrzyłem w Chorwacji.

 

Jakoś udało nam się wygrać.

TOW [2. liga] Czernomoriec — Spartak Nalczik [1. liga] 4:2

 

5’ S. Simonov 1:0

8’ I. Voznesenskiy 2:0

10’ S. Simonov 3:0

27’ N. Kazharov 3:1

71’ D. Gorbushyn 4:1

90’ M. Gubzhev 4:2

 

Winę za bramkę, którą straciliśmy w doliczonym czasie gry, zrzuciłem oczywiście na parę naszych niezawodnych stoperów – zachowali się nawet lepiej, niż niedawno pewien honorowy obywatel Udine rodem z Poznania.

Moja piłeczka antystresowa szybko stała się w klubie atrybutem powszechnie znienawidzonym. Komarov kupił sobie nawet do biura wieżę audio i zaczął słuchać na całą głośność rosyjskiej muzyki ludowej. Podobno i tak nie mógł się pozbyć uczucia, że obok niego ktoś bez przerwy odbija o ścianę małą, żółtą kuleczkę. Właśnie tak – stuk, stuk, stuk.

 

W przerwie między treningami rozegraliśmy ostatnie dwa sparingi przed startem drugiej ligi. Najpierw wygrana z Rotorem 4:3 po istnym horrorze (bramkę na 3:3 straciliśmy w 88’; zwycięską strzeliliśmy w 90’), potem przekonywujące zwycięstwo 3:1 odniesione nad Dynamem Stawropol dawały nadzieję co najmniej na walkę o środek tabeli. Jednak następny mecz – ligowy, ze Sportakademklubem – mieliśmy rozegrać dopiero za dwa tygodnie. Do tego czasu wszystko mogło się zdarzyć.

 

***

 

W noworosyjskich pubach powoli zaczynał się sezon na spoconego kibica.

 

– Romanku, coraz mniej mi się to podoba. Może i ten Andreyev ma wyniki, bla bla bla, ale nie spotkałem jeszcze osoby, której by nie wkurzył. Mówiłem ci już, że ostatnio wystarczyło mu na to tylko dziesięć sekund? A potem okazało się, że od tej chwili mamy jednego sponsora mniej. Komarov się nieźle wkurzył, wezwał Andreyeva do siebie, a on tylko rzucał tą swoją piłeczką… naprawdę nie wiem, który geniusz nazwał ją antystresową. Teraz wszyscy za karę musimy od rana do wieczora słuchać prezesowej ulubionej piosenki, Kak pod gorkaj, pad garoj. W dodatku Andreyev dostał zakaz na piłeczkę na terenie budynku klubowego i teraz ciągle rzuca nią we mnie... Ot, stoję sobie i tłumaczę Gorbushynowi nowe taktyczne duperele, które obmyślił w ciągu nocy nasz upierdliwy menago (ciekawe, co on tam robi sam w tym dużym domu), a tu nagle dostaję prosto w twarz tym jebanym, żółtym skur… dziadostwem…

 

– Ale przecież lubisz żółty.

Odnośnik do komentarza

Moskwa… Dwudziesty drugi marca. Mój ośmiomiesięczny rozbrat z meczami o stawkę miał wreszcie się skończyć.

 

Byłoby to z pewnością niesamowite uczucie, przejmujące człowieka do głębi, kontrolujące jego myśli i ruchy, pełne ekscytacji. Byłoby, gdybym cokolwiek odczuwał. Niegdyś była chociaż nienawiść. Gniew. Zemsta. Teraz i one zniknęły. Byłem pusty w środku… i stracony dla świata.

 

Został mi już tylko futbol.

 

***

 

Sportakademklub, z którym graliśmy w pierwszej kolejce, był według bukmacherów murowanym kandydatem do spadku – oczywiście zaraz obok nas. Biorąc pod uwagę, że w ostatecznym rozrachunku do trzeciej ligi wędrowało aż sześć drużyn z dołu tabeli, z pewnością czekała nas mozolna i ciężka walka o utrzymanie.

 

***

 

Gramy.

 

Adaś Kowalski stoi przy linii bocznej, wrzeszcząc z zapałem do ustawiających się na boisku piłkarzy. Zawsze to on motywuje piłkarzy. Osobiście uważam, że moja praca kończy się, kiedy oni wychodzą z szatni, że to players lose you games, not tactics. Dlatego ich olewałem.

 

Dwudziesta minuta i wreszcie pierwszy, konkretny atak Czernomorca – Omelchenko przejmuje piłkę w środku pola po wybiciu bramkarza, podaje do Khairullina, który natychmiast rozciąga grę, kopiąc piłkę na prawą stronę do Okorochova. Wrzutka, ale Surodin wyprzedza naszego środkowego pomocnika i bez wahania wybija piłkę na róg.

 

Trzydziesta siódma minuta. Moravec dostaje piłkę na lewym skrzydle i natychmiast podaje prostopadle do świetnie wychodzącego z głębi pola Khairullina. Ten wyprzedza obrońców i nie ma absolutnie żadnych problemów z umieszczeniem piłki w bramce bronionej przez Misica. 1:0!

 

Piłkarze podbiegają do linii bocznej; Adaś cieszy się razem z nimi. Kiedy wreszcie sędzia wznawia grę, Polak spogląda nieznacznie w stronę ławki menedżerskiej. Bez większego zdziwienia stwierdza, że nie raczyłem nawet ruszyć tyłka, by pogratulować chłopakom. Denerwuje go to, więc podchodzi.

 

Khairullin trafił gola. Ładnego. Widziałeś w ogóle? – pyta, ledwo panując nad sobą.

 

Ale to, co Adaś tam zobaczył, powoduje, że Polak nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni musi wznieść się na wyżyny stoicyzmu, by nie wrzasnąć zdrowego „k***a mać” na cały stadion.

 

Otóż na ławce menedżerskiej nie siedział Dmitry Andreyev. Owszem, był to ktoś ubrany niemal tak samo jak ja tamtego dnia, ale Adaś nie znał tego człowieka. Nikt – zarówno członkowie całego sztabu szkoleniowego, jak i piłkarze – go nie znał. Problem leżał w tym (i Adaś doskonale zdawał sobie z tego sprawę), że mnie także nikt nie znał, więc wszystkim wystarczało, że ów pseudo menago miał na kurtce odpowiednią plakietkę. Był dla nich Dmitrym Andreyevem.... Tym niedobrym skurczybykiem.

 

Mniej więcej w tym momencie Skortsov ma okazję na strzelenie drugiego gola dla Czeromorca, a telefon Adasia zaczyna wibrować wściekle w kieszeni.

 

– Halo?...

– Widzę, że wreszcie poznałeś tego przemiłego pana, którego posadziłem na ławce.

– Andreyev!... – Adaś stłumił wrzask wściekłości. – Co ty… Boże, Andreyev!... Ty idioto! Powaleńcu! Skurwysynu! Gdzie jesteś?...

– Na trybunach.

 

Adaś nie mógł uwierzyć słowom, które usłyszał.

 

– Dlaczego?....

– Nie lubię, jak mnie kamerują. I z dziennikarzami rozmawiać też nie potrafię.

– To się nie dzieje naprawdę… to się nie dzieje naprawdę…

– Jak nie wierzysz, to się uszczypnij.

 

Polak zaklął szpetnie. Trzy razy. A potem jeszcze raz. Po namyśle dorzucił jeszcze repetę.

 

– Jak to nie jesteś ty… to kim jest ten facet?

– Nie wiem. – Przez moment miał niejasne wrażenie, że Andreyev zachichotał. Ale mógł się mylić. – Nazywam go panem Zenkiem. Leżał sobie spokojnie na ławce przed stadionem. Szkoda mi się go zrobiło, więc dałem mu zarobić. Firmową kurtkę dostał gratis.

 

Adaś stał osłupiały przez długi czas. Podejrzewam, że gdybyśmy strzelili więcej goli w tym meczu, to pewnie nawet by ich nie zauważył.

 

W takich chwilach niemal czułem, że chce mi się żyć.

1/42 [–] Sportakademklub – Czernomoriec [–] 0:1

 

37’ M. Khairullin 0:1

 

Solosin – Skortsov, Postikov, Kaleshin, Makushev – Moravec, Danilin, Okorochkov – Cazic, Omelchenko – Khairullin

Odnośnik do komentarza

Jak anioła głos,

Usłyszałem ją.

Powiedziała patrz…

Tak, to On.

 

Ach, ten wspaniały rosyjski folklor…

 

Komarov znowu wezwał mnie to swojego gabinetu. Powoli stawało się to już naszą małą tradycją – ja robiłem coś niewłaściwego, Adaś leciał na skargę do prezesa, a prezes udzielał mi lirycznej reprymendy w rytm skocznej muzyki ludowej.

 

– Chcesz mi powiedzieć, że naprawdę kazałeś jakiemuś pijaczkowi podszywać się pod ciebie? W czasie meczu? Czy ty zwariowałeś?

– Przecież wygraliśmy – odpowiedziałem niechętnie, odruchowo wyjmując piłeczkę stresową z kieszeni spodni i biorąc zamach do rzutu.

 

Komarov bez słowa wstał z krzesła, złapał mnie za nadgarstek jedną ręką, by drugą wyszarpać piłeczkę z mojej dłoni, a następnie wyrzucić ją przez okno. Niebywałe. Była końcówka marca, a ten facet siedział z oknami otwartymi niemal na oścież tylko po to, by zamęczyć wszystkich w klubie „muzyką” zespołu чувствовать.

 

– Nie ważne, że wygraliśmy – rzekł Komarov spokojnie jak gdyby nigdy nic. – Ważne jest to, że robisz farsę z porządnego, poważnego, profesjonalnego zespołu. To ma się już więcej nie powtórzyć, rozumiesz?

– Rozumiem, mamo.

 

Już miałem wychodzić, kiedy prezes przypomniał sobie o czymś jeszcze:

 

– Byłbym zapomniał… za tę kurtkę, którą podarowałeś temu pijaczkowi, musisz zapłacić z własnych pieniędzy.

 

***

 

Poważne podejście niczego nie dało. Wygraliśmy dwa kolejne mecze – z Wołgą Ulianowsk i KamAZem, oba po 1:0 – i niespodziewanie znaleźliśmy się w czubie tabeli.

 

Tym bardziej, że czwarte spotkanie również wygraliśmy.

4/42 [4.] Czernomoriec – SKA Chabarowsk [15.] 2:1

 

2’ M. Khairullin 1:0

16’ A. Seran 1:1

57’ M. Khairullin 2:0

 

Solosin – Nevidimy, Udaly, Kaleshin, Poryvaev – Moravec, Danilin, Okorochkov (76’ Rozyev) – Cazic (45’ Gorbushyn), Omelchenko – Khairullin

Zanudzanie przeciwników mieliśmy opanowane niemal do perfekcji.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...