Skocz do zawartości

Dwie siostry


verlee

Rekomendowane odpowiedzi

Kurde :] guuuupi byłem że kiedyś jak zobaczyłem przydługie części, nie chciało mi się czytać... Jak dla mnie bomba, i jak dla mnie, mogło by coś się jeszcze ciekawego fabularnie wydarzyć . Niech wykładnią będzie to że czytałem te 5 stron... 2 godziny, a zwykle lecę szybko, jednak w tym przypadku nie dało, czytałem sobie powolutku delektując się fabułą... Ach, żeby tak noc i śmierć wróciły i zrobiły nieco zamieszania ;)

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

@Peedro: dzięki wielkie, po takich słowach motywacja do pisania skacze o 200%. ;) W tym sezonie, a także w następnym, będzie jeszcze kilka ciekawych rzeczy. ;)

 

Ostatnio miałem duży przestój w pisaniu i za to przepraszam. Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie powiedzieć, że pracowałem nad rozszerzoną reedycją "Dwóch sióstr" dla CFM. Tekst już się ukazał i możecie go przeczytać tutaj. Nawet jeżeli czytaliście już, drodzy czytelnicy, pierwszy sezon, to i tak polecam zapoznać się z tym tekstem, a także następnymi - będzie to ostateczna, dopracowana we wszystkich szczegółach historia Zemsty.

 

-----

 

Derby!

 

A w każdym razie przed wyjazdowym spotkaniem z Kubaniem Krasnodar wszyscy w Noworosyjsku byli tak nabuzowani, jakby to były derby, ale nie byle jakie derby, a Grand Derby. Albo Gran Derbi, kij wie; podobno ostatnia osoba, która była pewna jak się to pisze, była również ostatnią osobą wiedzącą ile jest 2+2 w poezji.

 

Bo na pewno nie cztery.

 

Tak więc cały Noworosyjsk żył tym meczem – miał on być transmitowany w telewizji, w radiu, a także w livescorze pewnego forum, gdzie wszyscy trzej kibice Czernomorca w Polsce postanowili zanudzić na śmierć resztę użytkowników. Uduchowiony Komarov, chcąc nas zmotywować do epickiego boju, przerzucił się z rosyjskiej muzyki ludowej na rosyjską muzykę patriotyczną.

 

Rossija – swiaszczennaja nasza dierżawa,

Rossija – lubimaja nasza strana.

Moguczaja wola, wielikaja sława –

Twojo dostojanje na wsie wriemiena!

 

A więc jedziemy, panowie, ku chwale Ojczyzny, ku chwale Matki Rusi! Zlejmy im dupska! Bóg tak chce! Komarov tak chce! I ja tak chcę! Adaś nie chce, ale on się nie liczy.

 

Kubań zaczyna mecz z wysokiego C – już w 7. minucie Skvernyuk dopada do piłki i decyduje się na strzał z okolic szesnastki. Na szczęście piłkę pewnie łapie Solosin. Och, Alexey, odny ty na swietie! odny ty takij! Dziewięć minut później – słupek! Gorbushyn trafia w słupek! Jedziemy, panowie, ciśniemy – derby! Pokażmy im, kto naprawdę rządzi w Kraju Krasnodarskim!

 

Sławsia, Otieczestwo nasze swobodnoje,

Bratskich narodow sojuz wiekowoj,

Priedkami dannaja mudrost narodnaja!

Sławsia, strana! My gordimsia toboj!

 

Kibice gospodarzy gwiżdżą. Gwiżdżą! Nic z tego, wy, wy… wy kubaniści! A od kubanistów już tylko jeden krok do komunistów! Stalina się zachciało lubić, co, towarzysze? O nie… nie, nie damy my wam! Wała, wała jak Ruś cała!

 

Dwudziesta pierwsza minuta. $$#@!$#@^$%$#^*!... k***a!

 

Solosin rzeczywiście okazuje się jedyny taki na świecie, jedyny! Nie przejmuje piłki w narożniku boiska. Potem beztrosko wykłada ją naciskającemu Andriyowi Demechenko. Wrzutka w pole karne i Skvernyuk nie ma absolutnie żadnych trudności ze skierowaniem futbolówki do pustej bramki.

 

Teraz już tylko komuniści mogli śpiewać.

 

Skwoź grozy sijało nam sołnce swobody,

I Lenin wielikij nam put´ ozarił:

Nas wyrastił Stalin – na wiernost´ narodu,

Na trud i na podwigi nas wdochnowił!

 

Napór na nic się nie zdał i po dziewięćdziesięciu minutach na tablicy świetlnej widniał wynik 1-0 dla gospodarzy. Przegraliśmy.

5/42 [3.] Kubań – Czernomoriec [4.] 1:0

 

21’ A. Skvernyuk 1:0

 

Solosin – Poryvaev, Postnikov (71’ Simonov), Kaleshin, Makushev – Moravec, Danilin (ŻK), Okorochkov – Gorbuszyn (71’ Cazic), Omelchenko (78’ Dunaev) – Khairullin

Komarov mnie zabije. A reszta Noworosyjska odkopie i zabije ponownie, wszyscy po kolei. 281,400 razy.

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

Przepraszam, już się poprawiam. :)

 

---

 

Nio, poo przegranej :/ z pjsdddzjelcami z Kubanja, musjeeeeEljśmy siem ZebrAc w qupe, sheby tejshe kupy nje Trzasnac xD haha, zaRt :D nje no przez caly dZIennn opeeerdZielalem tEgo głupieg pOlaczka AdAsja (boshe, zaczynam myslec jaq the Rusqi... :|), tychh mOeech Glupifff pilkarzy na qhajrulleena zaczalem ZalOwac tyff 2 Tys. funtow xD qtore zapLacilem za niego ://////// za tHo Zayebeeasztsho Sie pathrzylo, jaq nashe kjbjcE roZwalali tyfff qomuchHhhow z kubanja. :DDDD

 

poteM adas poSzedl siE schlac z thyyym swoim romanem :| nje wJem co oNyY tam po pracy robeeom haha >> shjpilov znAlasl mnje po thReninnnnngu i cos fiqal ze ffce do skladu... ta B) wtedy jA wezwalem mojego parobasa gOoorbushyYna (z Jego krajem oRganNnnjsujemy ełro) i co shhHhhipeeloVA juS nie bylo hhahaaaa :))))))

 

komarov zaczal sluffac rosyjsqjeEeGo death metalu... myslllllaalem, ze fil to jush sztshyt

 

Nnnasthempny metshyq pyqaljsmy z jakjms mEEEetalurGeeem. XD bboShe drEffnooo saMe u nJfff gra chyba!!!....

 

6/42 [4.] CCCCzernommorJec – Metaloorg-Kusbass [11.] 3:0

 

30’ muy droogyy parobas casjC xDDDDDDDD 1:0

70' znowu cazic (w Mjendzy czasie wezwalEm go rzeby zawjonzal mi szNórowKi) 2:0

87''' nje weeem qtOo 3:0

 

Sqład: kto nje zna sqladu mmmmma wpierdol!!!!!1111One

 

tak weeenC byljsmy potennnnngom!!!!!!!! xDDDDDD :)

 

za qare ze wygrali tylqo tshy zero kazalem chlopaka biegac caLy treeenjng dooQola bojska hahah njesle nie? potem then Fafel aaadas cos do mnie bOoczaL to jAk mmmMu z bAniaqa pociagnaem to poszedL z trenIngoo na Kanapke xDDDDDDD do swojego romaNaa xDDDDDD

 

!!!

Odnośnik do komentarza

Kiedyś sądziłem, że dużo się zmieniło.

 

Trawa zieleniła się w najlepsze, woda wesoło chlupała w rękach Panny z Fontanny, dzieciaki biegały w tę i z powrotem, niezmordowane; na ławkach rozsiedli się koledzy i koleżanki, rozmawiali, bawili się i śmiali beztrosko. Każdy z nich, każdy z obecnych w porcie przechodniów – nawet jeśli nie zdawał sobie z tego sprawy – miał do opowiedzenia swoją własną historię, niesamowitą opowieść o życiu i przemijaniu, o nieważnych kamykach trwających na dnie wielkiej rzeki Zdarzenia, jakim jest świat. Przysłuchiwałem się im z uwagą, analizując słowa, których znaczeń już nie pamiętałem, które były odległe i bliskie zarazem, nieosiągalne, a dostępne przecież tuż obok, na wyciągnięcie ręki niemal. Szczęście tych ludzi było moją udręką.

 

Trwał kwiecień. Wiosna!

 

Ale tak naprawdę nic się nie zmieniło… Chłodny deszcz nie przyniósł ukojenia – wtedy, tego dnia, kiedy zakończyłem życie Dawida Kosteńskiego, i dziś.

 

Noworosyjsk miał być dla mnie zmianą, miał być nadzieją na nowe życie, a zadrwił sobie ze mnie bezczelnie, stając się katorgą, moją osobistą syzyfową pracą. Był nieskończoną rozstają możliwości – tyle że dla mnie każdy trakt był zamknięty. Żadnej drogi do domu! Powoli zdawałem sobie sprawę, że moja historia była historią błędną, która końca nie miała, a jeśli już – był on tragiczny. Z każdą kolejną chwilą, z każdym kolejnym zakwitniętym pąkiem kwiatów, promieniem słońca, pluskiem wody, radosnym śmiechem i powiewem wiatru, z każdą kolejną, soczyście zieloną kępką trawy coraz bardziej nienawidziłem tego miasta, tych ludzi. Epilog, który jeszcze nie tak dawno wydawał się zażegnany, teraz lśnił widmowym blaskiem na horyzoncie.

 

I chociaż demony trwały w ukryciu, głód... głód dawał o sobie znać.

Odnośnik do komentarza

Adaś walczył przez chwilę z guzikami swojej koszuli. Było mu gorąco. Zimową kurtkę schował do szafy już kilka dni wcześniej. Bez pożegnania.

 

– Roman, dawaj piwko! – krzyknął ochoczo. – Wiosna jest! Trzeba świętować!

 

Roman przyjrzał mu się badawczo.

 

– Kiedyś – powiedział – bym to spuentował jakimś niewyszukanym żartem. Ale jak na ciebie patrzę, to mi się odechciewa. Po prostu.

– Och, Romanku, nie pierdziel!

– Jesteś wrakiem człowieka! – Isaichenko niemal wrzeszczał. Dobrze, że bar był prawie pusty. – Byłeś nim wtedy, kiedy tutaj przyjechałeś, ale myślałem, że z czasem będzie już tylko lepiej! Nie wiem, co się stało w tej cholernej Chorwacji i nie obchodzi mnie to, naprawdę… Teraz jeszcze ten skurczybyk Andreyev…

 

Adaś się rozpromienił.

 

– Andreyev się ostatnio jakiś inny zrobił – powiedział, zadowolony, że wreszcie może powiedzieć coś, co by go nie pogrążyło. – Cichy, spokojny, zamyślony. Powiedziałbym, że wygląda na smutnego, ale nigdy nie widziałem, żeby był wesoły.

– W tej chwili wali mnie to, jaki nastrój ma Andreyev. Mówimy o tobie. Piwa nie będzie, niczego nie będzie. Ani teraz, ani jutro – nigdy. Łapiesz?

– W tym mieście są jeszcze inne puby.

 

Roman odwrócił się demonstracyjnie i odszedł na drugi koniec sali.

 

– Żartowałem, Romanku, żartowałem – sapnął szybko Adaś. – Tylko żartowałem.

 

Wiosna jest!... Trzeba świętować!...

 

***

 

– A jak tam w klubie?

– Nieźle. Dwa tygodnie temu wygraliśmy u siebie z Metalurgiem 3:0. Dwa gole zapakował Cazic, trzeciego dołożył Voznesenskiy.

– Andreyev był zadowolony?

– Nie. Przecież pozwoliliśmy im oddać strzał.

– Aha.

– Za to cztery dni później graliśmy prawdziwy mecz na szczycie. Z drugim w tabeli Anżi Machaczkała… śmiesznie się nazywają, nie? Andreyev jak zwykle olał wszystko, prócz tej swojej taktyki, phi, więc za mobilizowanie wziąłem się ja do spółki z prezesem Komarovem. Chociaż nie jestem pewny, czy puszczanie chłopakom rosyjskiego death metalu było najlepszym pomysłem.

– No i jak poszło?

– Pierwszego gola strzelił po świetnym uderzeniu z dystansu Gorbushyn. Nie był to może szczyt finezji i piękna, ale liczyło się to, że piłka znalazła się w siatce. Kontrolowaliśmy spotkanie.

– Kontrolowaliście, kontrolowaliście, ale nie widzę, żebyś się jakoś specjalnie cieszył. Kto zrąbał?

– Właściwie wszyscy. Gorbushyn, bo stracił piłkę w środku pola; Postnikov, bo pałętał się nie wiadomo gdzie w czasie, gdy napastnik Anżi przejmował piłkę; Kaleshin, bo nie zdążył z asekuracją; i wreszcie Solosin, bo dał sobie wpakować budę z ponad trzydziestu metrów. Na osiem minut przed końcem.

– I Andreyev nie był wściekły?

– Nie. Ani trochę. Raczej zrezygnowany. Ale nie wściekły.

 

7/42 [4.] Czernomoriec – Anżi [2.] 1:1

 

14’ D. Gorbushyn 1:0

82’ R. Jikia 1:1

 

Solosin – Bonadysenko (45’ Poryvaev), Postnikov, Kaleshin, Makushev – Cazic (45’ Moravec), Danilin, Okorochkov – Gorbuszyn, Omelchenko (82’ Voznesenskiy) – Khairullin

Odnośnik do komentarza

Księżyc świecił bladym blaskiem na upstrzonym gwiazdami nieboskłonie. Wyglądał pięknie… wręcz dostojnie.

 

Kiedyś okrasiłbym podobną sytuację odpowiednim komentarzem, zamyślił się na moment, a następnie zaczął narzekać, że życie nie ma sensu. Ale nie tego dnia, nie dzisiaj… Czułem się wybrakowany, pusty – nie tylko w sercu, ale i w umyśle. Jedyną myślą był brak myśli, nieustanny i uporczywy. Czułem się, jakbym stracił ostatnią rzecz, która mi została, po tym, jak Zemsta odeszła z mojego życia – zdolność do racjonalnego analizowania faktów… Mój mózg. Siedziałem tak tylko godzinami bez żadnego celu i wpatrywałem się w szklany ekran monitora, od czasu do czasu przerzucając spojrzenie na to, co działo się za oknem. Wiosna wyssała ze mnie całą energię życiową, sprawiła, że stałem się bierny i obojętny… sprawiła, że pustka zaatakowała ponownie – tym razem ze zdwojoną mocą. Powoli, acz nieubłaganie traciłem kontrolę, wymykałem się sobie z rąk i – choć zdawałem sobie z tego doskonale sprawę – nie mogłem nic na to poradzić. Byłem bezradny wobec moich demonów… wobec siebie samego. Podświadomie wiedziałem, czego się domagają… czego JA się domagam…

 

Krew… Słodka, obrzydliwie czerwona krew. Wołała mnie!...

 

A ja nie mogłem pozostać obojętny. Dla kogoś, kto wierzy w siłę opowieści, w przeznaczenie… dla bohatera żywcem wyjętego z jakiejś chorej historii… dla kogoś takiego, jak ja… krew była niezwykle pociągająca. Dawała życie i utrzymywała przy nim. W blasku księżyca w pełni skrzyła się, jak złoto… jak diamenty. Niesamowity widok… W końcu tyle krwi przelano już we wszelkiej maści sporach, wojnach i konfliktach, tyle krwi poświęcono dla osób, które się kocha, którymi się opiekuje, za które jest się odpowiedzialnym. Dlaczego więc ja nie mogę przelać odrobiny krwi dla sprawy?... Ku pamięci zapomnianych dziś ludzi?... Ku czci… mojej rodziny?...

 

Och, tak… zrobiłem to już trzy razy. Pamiętam aż za dobrze. Ale dlaczego nie miałbym znów poczuć zapachu śmierci?…

 

Dopiero wtedy ostrożnie przewróciłem się w łóżku i spojrzałem obok. Spała tam kobieta. Jesteście zdziwieni?... Była młoda, ładna… i chętna. Nazywała się Arina… w każdym razie tak mi się wydawało. Zaprosiłem ją do siebie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że posłuży jako rozwiązanie mojego problemu… że będzie po prostu kolejnym Sposobem w drodze do osiągnięcia Celu. Z resztą… teraz też nie byłem tego całkowicie pewien. Dręczyły mnie wątpliwości.

 

Który to już raz Noc była równie piękna co sen?

 

Gdybym był w pełni sprawny na umyśle, pewnie zadałbym sobie pytanie, czy takie morderstwo nie przybliża mnie do skurwysynów, z którymi niegdyś walczyłem… do Pawłowskiego i Kosteńskiego. Ale wtedy to się nie liczyło… nic się nie liczyło. Byłem spragniony i głodny, demony domagały się nakarmienia!... Wrzeszczały… próbowały roznieść klatkę… chciały wydostać się na zewnątrz!... Nie myślałem o tej dziewczynie, jak o człowieku… W myślach nazywałem ją Sposobem, w praktyce traktowałem jak rzecz. Och, głupia, dlaczego byłaś chętna i młoda? Dlaczego wystawiłaś mnie na pokusę… na pokusę, której nie potrafiłem sprostać?!... Życie ci nie było miłe?! Ale to już nie ma znaczenia… Potwór cię pożre. Tej nocy zacznie się ciąg zdarzeń, który doprowadzi do katastrofy, kolejnej katastrofy mojego życia. Nie pierwszej… i nie ostatniej… Gdym wiedział…

 

Gdybym wiedział i tak bym to zrobił.

 

Wyciągnąłem z szafki uprzednio przygotowany nóż.

 

Och… dawno się nie widzieliśmy, przyjacielu. Naprawdę dawno… Ponad dwa lata temu z twoją nieocenioną pomocą udało mi się odesłać Piotra Pawłowskiego na tamten świat. Niemal rok temu z tobą w dłoni rozprawiłem się z Dawidem Kosteńskim… Tyś mi jedyny brat na tym łez padole, tylko ty mnie rozumiesz, tylko ty nie zadajesz pytań i po prostu wykonujesz swoją robotę. Jesteś doskonale uniwersalny, piękny i funkcjonalny.

 

Cóż… niech się zacznie!

 

Delikatnie przysunąłem się do nieświadomej powagi i piękna całej sytuacji Ariny, która spała iście kamiennym snem. Nie była skrępowanym taśmami Pawłowskim i dziko walczącym do końca Kosteńskim… Leżała spokojnie, okryta jedynie ciepłą kołdrą, a cienie odgrywały na jej skórze ostatni, pożegnalny taniec. Cóż… każda śmierć jest na swój sposób wyjątkowa… I podobna jednocześnie. To pocieszenie, czy może raczej tragizm?... Nie wiem.

 

Nóż wzniósł się ku górze, a demony ryknęły z uciechą.

 

Pawłowski… Kosteński… Arina…

 

I Chudy. Zapomniałeś już?

 

Ostrze błyszczało złowieszczo.

 

Noc była piękna, jak sen… Ale czy Śmierć była jeszcze piękniejsza?

 

Wtedy się nie przekonałem.

Odnośnik do komentarza
  • 3 tygodnie później...

Nie mogę wytrzymać… po prostu nie mogę. Głód wyżera mnie od środka.

 

Tracę kontrolę. Ale czy kiedykolwiek ją miałem? Czyż moja Zemsta – noc i śmierć – od początku nie była jak złudny powiew wiosennego wiatru na wiecznej zmarzlinie? Ostatni plusk wody na jałowej pustyni? Tak, tak było. Właśnie tak. Moje zmysły zaczynały wariować. Od dawna już nie mogłem ufać temu, co widziałem; teraz zawodził również słuch, węch, intuicja Czas płynął w zwolnionym tempie; skakał, to do przodu… to do tyłu. Błąkałem się to tu, to tam, niczym pijak… zagubiony, bez celu. Dom nie był więcej bezpiecznym schronieniem – a reszta Noworosyjska nigdy nim nie była.

 

Zbliżał się… nieubłaganie. Koniec?... Początek?...

 

Pamiętam, że graliśmy mecz. Nie wiem, kiedy. Nie wiem, z kim. U nas? Na wyjeździe? Dziury, dziury w pamięci, w umyśle, wszędzie!... Demony szepczą, krzyczą, wrzeszczą, nie dają się skupić, ani na chwilę, ani na moment…

 

Mimo tego chaosu przypominałem sobie coś jeszcze... pewną rzecz inną.

 

Ludzi.

 

Ich emocje, głosy, całą tę wrzawę… Nie twarze. Byli tylko bezrozumną masą, zbiorowością bez tożsamości, która przybyła, by napawać się zwycięstwem swojej drużyny, by okazać nienawiść wobec rywali. Czystą, niczym nieskrępowaną nienawiść!... Och, jakże oni mnie denerwowali – i pociągali jednocześnie!... Siedziałem tak tylko, blady, na ławce trenerskiej i walczyłem ze sobą, ostatkami sił powstrzymywałem krwiożercze rządze przed bestialskim, nieludzkim atakiem. Zatracałem się w głodzie, dla nich, dla ludzi, których w ogóle nie znałem!... Marnowałem ostatnią cząstkę człowieczeństwa, jaka mi pozostała, by uchronić ich przed sobą!... Przede mną, przed potworem, monstrum!...O, nie – nie, mówię!... To oni byli potworami! Prowokowali mnie, świadomie, by uwolnić to, co powinno pozostać na zawsze zamknięte!... A może ulec, wypuścić demony na wolność? Tak, tak… świetna myśl!...

 

Nie! Pamiętaj, o co walczyłeś. Pamiętaj o Zemście; o Sposobie, który wiedzie do osiągnięcia Celu. Bo ostatecznym Celem jest zawsze Życie. Pamiętaj!... I nie zapomnij!...

 

Sposób w szaleństwie?

 

Czułem się obserwowany. W cieniu i w światłości, w blasku słońca i w połyskliwym lśnieniu księżyca… wiedziałem, że ktoś za mną podąża, krok w krok, chwila za chwilą. Czasami widziałem znajome kształty moich prześladowców, które następnie szybko rozpływały w tłumie rzeczywistości; podświadomie rozglądałem się za dwoma rzeczami… smutnym spojrzeniem i szyderczym uśmiechem. Szukałem usprawiedliwienia dla swojego szaleństwa... sposobu na zaspokojenie głodu, który stawał się nie do zniesienia, który kołatał się po głowie i siał spustoszenie… Czułem go za każdym razem, gdy w pobliżu ukazywała się jakaś żyjąca istota… Zew krwi!... Dziki, drążył i drążył, wwiercał się w ściany mojego umysłu… Giął wszelką wolę jak huragan łamiący zapałkę. Zostawiał za sobą jedynie doszczętnie spaloną ziemię… rzeki zanieczyszczone… do cna. Kimże byłem, czym zasłużyłem sobie na taką udrękę?

 

Koniec!... Początek!...

 

Dwie siostry czaiły się w ukryciu. Ta większa uśmiechała się do mnie złośliwie.

Odnośnik do komentarza
Pamiętam, że graliśmy mecz. Nie wiem, kiedy. Nie wiem, z kim. U nas? Na wyjeździe? Dziury, dziury w pamięci, w umyśle, wszędzie!... Demony szepczą, krzyczą, wrzeszczą, nie dają się skupić, ani na chwilę, ani na moment…

Zapytam, zanim kogoś zabijesz albo zgłupiejesz do reszty. Jaki był wynik tego meczu?

 

Z literackiego punktu widzenia to jest najwyższa półka, ale obawiam się o stan umysłowy samego autora ;)

Odnośnik do komentarza

Szaleńcy są ludźmi, dla których granice rzeczywistości zatarły się, przestały odgrywać jakiekolwiek znaczenie.

 

Granice?... Jakie granice?... Przecież wszystkie przekroczyłem już dawno – a ostatnią była Śmierć. Byłem nieumarłym – ciałem bez duszy i upiorem – duszą bez ciała; byłem pustą karykaturą… największą ironią bogów, zaprzeczeniem tego, co głoszą, co głosili od wieków. Nieszczęście ciągnęło się za mną krok w krok, a wraz z nim podążały dwie Strażniczki, wytworu chorego umysłu, zupełnie różne drogi postrzegania świata. Choć nieobecne, wywierały ogromne piętno; obie dążyły do spełnienia swoich racji, skłócone w odwiecznym tańcu żywych i umarłych…

 

Bezimienne ucieleśnienie Zemsty stało się personifikacją Udręki. Głód, cierpienie palące mój umysł… duszy nie miałem. Sam sobie byłem niezbywalnym ciężarem.

 

Głosy w mojej głowie… wspomnienia, sny?... przeszłość, przyszłość… teraźniejszość?... strzępki rozmów…

 

– W takim stanie nie może być dalej trenerem – bębnił mi w uszach bezpański Głos. – Nawet najgorszemu wrogowi nie życzyłbym czegoś takiego. To go zniszczy.

– A jak radzi sobie drużyna? – zapytał inny. Przerażony obróciłem głowę w kąt, z którego dochodziły te słowa; nie było tam nikogo.

– Zaskakująco dobrze – odpowiedział pierwszy Głos, tracąc rezon. – Po remisie z Anżi, jak pan pewnie wie, przyszedł remis z równie silnym Rostowem. Wtedy Andreyev zachowywał się jeszcze całkiem normalnie. Następnie przyszła świetna seria siedmiu wygranych z rzędu… ze Zwiezdą Irkuck, Ałanią, Nostą, Torpedo z Moskwy, Witiaziem Podolsk, ostatnim w tabeli Maszuk i na koniec z Sibirem. Passę zakończył remis 1:1 z Dynamem Barnauł…

– I w dalszym ciągu uważasz, że Dmitry traci nad sobą kontrolę? Że wszystko wymyka mu się z rąk?

– Pan go nie widział! – krzyknął rozpaczliwie Głos. Jego głos był tak przeraźliwie ostry, że aż kłuł, ranił mój zmęczony umysł. Złapałem się za uszy… jęknąłem i skuliłem z bólu… mimo tego rozmowa nie ucichła, wręcz przeciwnie – wzmogła się: – To wrak człowieka! Nic go nie interesuje, siedzi tylko i patrzy się gdzieś w dal, nie dociera do niego NIC co się do niego mówi… Na treningi i mecze przychodzi jedynie przez rutynę. Nie da się.. nie potrafię się przebić przez barierę, którą stworzył!... Nieobecny wzrok, wręcz przerażająco wolne ruchy… A najgorsze jest to, że on cały czas milczy! Dmitry Andreyev MILCZY!

– Panikujesz. Przesadzasz.

– JA przesadzam, Komarov?! – Wrzask pogłębił się niepomiernie. – Wyjdźże czasem z tego swojego przytulnego gabinetu i rozglądnij się wokoło!... Andreyev jest cieniem samego siebie!... Nie wiem, dlaczego się tak stało… narkotyki może… ale on ledwo daje sobie radę z samym sobą!... Coś go miażdży, zabija, niszczy, a ty tak po prostu masz to gdzieś?...

 

Głosy milczały przez chwilę. Kiedy Komarov ponownie się odezwał, przemówił tonem tak lodowato zimnym tonem, że aż szczęknąłem zębami:

 

– Nie mogę zwolnić Dmtriego Andreyeva, dopóki odnosi dobre wyniki. Musisz to zrozumieć.

– Ale nie mogę, do cholery, po prostu nie mogę!...

– Więc wytłumaczę ci, powoli i jak najprostszymi słowami – rzekł zmęczony głos Komarova. – Zatrudniłem Andreyeva tylko ze względu na… hm… umowę… z moim dobrym znajomem, panem Petrovem. Umowę, którą zawarliśmy, bym mógł spłacić swój dług wobec niego. Niegrzecznie byłoby jej nie dotrzymać bez żadnego ważnego powodu. Rozumiesz teraz, Kowalski? Póki Andreyev nie zacznie przegrywać – jest nietykalny.

 

Widziałem, jak Adaś stał zamurowany, nie potrafiąc wydobyć z siebie głosu. Ale nie była to jedynie moja wyobraźnia – Polak naprawdę był przy mnie wtedy, w tej chwili; wzrok płatał figle, zmysły przeszły na następny poziom, nieosiągalny dla zwykłych ludzi. Normalnych ludzi. Sfera rzeczywista rozsypywała się na moich oczach.

 

Cicha odpowiedź Adasia jeszcze przez długi czas rozpływała się leniwie w powietrzu:

 

– Nie… nie rozumiem. Nie chcę zrozumieć.

 

Znowu byłem sam… Nareszcie nastało milczenie.

 

--

 

obawiam się o stan umysłowy samego autora wink.gif

Jakoś idzie. :kekeke:

Odnośnik do komentarza
  • 3 tygodnie później...

Była godzina dwunasta – sam środek nieprzeniknionej nocy.

 

Błędne koło… oto co mi się przydarzyło. Błędne koło życia nieustannie przeplatające się z nieskończonym ciągiem bólu i cierpienia. Ciągiem śmierci. Odwieczny cykl bez końca i bez początku, którego to byłem jeno małym trybikiem, przelotną zabawką w rękach Ostatniego Żniwiarza. Och, jak wielką była moja desperacja, by nadać życiu sens, by uczynić je częścią znaczniejszej historii!... I jednocześnie jak tragiczne były to starania!...

 

Przecież wiedziałem, że na końcu drogi i tak czeka Ona…

 

I jej ostatni taniec.

 

***

 

Jak do tej pory dzień układał się całkowicie po myśli Adasia.

 

Andreyev do spółki z Komarovem wytrącili go z równowagi – więc dzień natychmiast się przystosował i po chwili zaczęło lać jak z cebra. Przez korki w centrum Noworosyjska spóźnił się na zbiórkę – nie ma sprawy, w końcu wszyscy inni także dotarli na stadion po czasie i z czystym sumieniem mógł na nich nawrzeszczeć. Potem zgubił przygotowaną przez Andreyeva kartkę z poleceniami taktycznymi – i nic, absolutnie nic się nie stało, gdyż okazało się, że Andreyev leżał zaćpany w swoim domu i miał to wszystko w swojej nieprzytomnej, tłustej dupie!...

 

Dobry dzień…

 

Mimo tego Adaś odrobię się niepokoił. Chociaż Andreyev nie pojawił się w dniu meczu po raz pierwszy, odkąd zaczął pracować w Czernomorcu, Polak bardziej niż o zdrowie kolegi martwił się o to, czy zdoła poradzić sobie jako w pełni samodzielny kierownik drużyny. Wiedział, że wygrane spotkanie mogłoby posłużyć za mocną kartę przetargową w negocjacjach dotyczących zwolnienia Dmitriego Andreyeva i mianowania nowym menedżerem kogoś bardziej kompetentnego. Gdzie – och, bądźmy szczerzy – przez zwrot „kogoś kompetentnego” Adaś miał na myśli samego siebie, oczywiście.

 

Obawy okazały się jednak płonne – spotkanie z dwudziestym pierwszym w tabeli Dynamem Briańsk nie sprawiło jego chłopakom absolutnie żadnych trudności. Gole Jana Moravca, Sergeya Simonova i Valentina Okorochkova zapewniły nam kolejne trzy punkty w tabeli.

 

Adaś nie mógł sobie wyobrazić lepszej sytuacji do zasiania nasion konfliktu wśród zawodników.

 

Niedługo po ostatnim gwizdku sędziego wszedł do szatni, rozejrzał się po twarzach wszystkich obecnych i korzystając z ciszy, jaka zapadła, zaczął przemawiać:

– Gratulacje!... gratulacje, panowie! Kolejny pewnie wygrany mecz, a co ważniejsze: potwierdzenie, że i bez Andreyeva możemy sobie poradzić. Który to przed meczem martwił się, że nie ma tego starego dziada? Khairullin?… No, o ciebie mi chodzi, co się teraz głupio patrzysz? – Adaś parsknął śmiechem. – Tak, panowie, to nie Andreyev nauczył was grać w piłkę – ten potencjał zawsze w was drzemał. Przecież on was olał. Zawsze olewał. Czy nie nadszedł czas, żebyście odpłacili się mu tym samym?... Żebyście i wy go olali?...

 

17/42 [3.] Czernomoriec – Dynamo Briańsk [21.] 3:1

 

43’ J. Moravec 1:0

64’ A. Puchkov 1:1

76’ S. Simonov 2:1

90’ V. Okorochkov 3:1

 

Solosin – Nevidimy, Udaly, Postnikov, Poryvaev – Moravec, Danilin, Rozyev – Gorbuszyn, Omelchenko – Burmakov

***

 

Jest godzina dwunasta.

 

Światełka migotają, lecz wcale nie wesoło. Powietrze pulsuje, ciężko, w bólu. Cisza… cisza po prostu trwa. Daje wytchnienie. W jednej dłoni spoczywa telefon – drugą ostrożnie stukam po klawiaturze. Słowo po słowie, zdanie po zdaniu… Z wahaniem wybieram numer. Sekundy dłużą się niemiłosiernie… W końcu, wiedziony nagłym impulsem, naciskam przycisk „Wyślij”.

 

Stało się. A ja… ja czuję się… inaczej. Odrobinę inaczej.

 

Ostatnich kilkanaście dni nie różniło się zbytnio od siebie. Ale następny…

 

Następny dzień będzie już zupełnie inny.

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

Nocą Noworosyjsk wyglądał wręcz przepięknie.

 

Ulice skrzyły się wesoło w blasku ulicznych lamp i różnokolorowych neonów; ludzie, zdziesiątkowani przez noc, przechadzali się tu i tam, od domu do domu, klubu do klubu, imprezy do imprezy, chcąc się zabawić, więcej i więcej, bez umiaru… liście łagodnie, jakby w naturalnej opozycji, kołysały się na wietrze, letnim, przyjemnym wiaterku, orzeźwiającym, dodającym otuchy i sił. Cisza, z rzadka tylko przerywana warczeniem silników nierozważnych kierowców, uspokajała, koiła nerwy.

 

Młodzi jednak, jak już wspomniałem, woleli bawić się do utraty tchu.

 

Liczyła się dla nich tylko chwila obecna, bo bez zmartwień pędzili przez życie. Póki co. Puste słowa… puste czyny… puste zmartwienia. Och, szczęśliwi! Ile bym dał, by być na ich miejscu!... By i moje zmartwienia wydały się żadne przy troskach innych!... Dlatego też patrzyłem na nich z nienawiścią. Ja, którego Śmierć wybrała na swojego nocnego posłańca, mogłem się jedynie bezsilnie przyglądać, jak ci oto ludzie marnują dary, jakie im dała Natura. I jednocześnie jak w pełni z nich korzystają!... Sprzeczność goniła sprzeczność.

 

Tak więc młodzi bawili się przy ulubionej muzyce, głośnej i ciężkiej. Jednak nawet najwytrwalsi potrzebowali czasem chwili odpoczynku, by zaczerpnąć świeżego powietrza.

 

Tak jak pewna dziewczyna tej pięknej czerwcowej nocy.

 

Wyszła przed klub i wzięła głęboki wdech. Była ładna, młoda, chętna… i zmęczona. Wcale nie chciała iść na tę imprezę, przez cały dzień czuła się źle, ale cóż, przyjaciele nalegali, a ona nie mogła ich zawieść. Teraz, kiedy odbębniła swoje, mogła wreszcie odetchnąć z ulgą. Postała chwilę na niemal pustej ulicy, jednak przytłumione dźwięki dochodzące zza pleców nie dawały jej spokoju, wywołując lekki ból głowy, ruszyła więc dalej, przed siebie, bez większego celu.

Nie mogła wiedzieć, że cały czas była pilnie obserwowana.

 

Długo spacerowała po co mniejszych uliczkach, by wreszcie trafić do noworosyjskiego parku. Krocząc po białej kostce, oglądając się na drzewa i krzewy, czuła spokój, a głowa wreszcie przestała ją ćmić. Żadnego zmartwienia… i żadnej troski. Po chwili usiadła na ławce i długo spoglądała w gwiazdy, licząc je w myślach, gdy trawa cicho szeptała ich imiona. Piękny to był widok i piękne były to chwile, a jednak dziewczyna znała w Nowrosyjsku miejsce jeszcze śliczniejsze, jeszcze większe czyniące wrażenie.

 

Wstała więc, niechętnie odrywając oczy od nieba, i znowu wyruszyła w podróż.

 

Tym razem poszła na wschód, a i droga była krótsza, bo nie minęło wiele czasu, gdy zza budynków wyłonił się ciemny przestwór spokojnego oceanu. Noc nie osłabiła impresji, jakie zawsze czynił on na przybyłej, wręcz przeciwnie – nadała mu dodatkowej powagi, strachu i podziwu w jej oczach. I bez oświetlenia widziała ogrom statków, które zarzuciły kotwice w zatoce. Światła z okien, lamp i neonów igrały wesoło na wodzie. A gdzieś tam, w oddali, powinny być jeszcze góry, choć teraz ich nie widziała…

 

Port!…

 

Otrząsnąwszy się z pierwszego zauroczenia, dziewczyna postąpiła kilka kroków do przodu. Ku niej, ku zatoce, powoli sunął kolejny statek. Na pierwszy rzut oka nie było w nim niczego niezwykłego – jedynie zadziwiająco jak na swój rozmiar hałasował. Ale kiedy był już dostatecznie blisko, a blask jego lamp pomieszał się ze światłem pochodzącym z ulicy, dziewczyna mogła odczytać wyraźnie namalowaną na burcie nazwę – „Tanatos”.

Tanatos… i jego czarne skrzydła ogarniające Noworosyjsk…

 

Dziewczyna nie wiedziała, co oznacza to imię. Nie mogła wiedzieć. Może to i dobrze. W każdym razie, straciwszy zainteresowanie statkiem, obróciła się i podeszła do posągu, o którym wam już tyle mówiłem… do Panny z Fontanny. Była to kamienna rzeźba przedstawiająca młodą kobietę, która klęcząc i mając ręce złożone, jakby pocałunek chciała posłać, tryskającą z dłoni wodę darowała wszystkim wokół. Zawsze w basenie, w którym figurę umieszczono, bawiły się dzieci, zaś w jej rękach często siadywały gołębie, dając wszystkim obecnym powód do śmiechu, bo wtedy Panna wyglądała, jakby chciała tym ptaszyskom buziaka złożyć i posłać je dalej w świat, błogosławieństwa czyniąc.

 

Teraz, w środku nocy, nie było ani dzieci, ani gołębi. Była natomiast owa dziewczyna, z uśmiechem przyglądająca się Pannie z Fontanny. Wspominała czasy, gdy sama bawiła się tu, mając pięć lat.

 

Nagle zauważyła, że coś… się zmieniło. Ale co?...

 

A to tylko Tanatos ucichł, gotując się do skoku.

 

Zanim jednak zdążyła pomiarkować, czego jej brakuje, zadął wiatr zimny, dochodzący od strony morza. Dreszcz przejął jej skórę. Miała na sobie tylko krótką bluzkę. Nic więcej nie wzięła. Zimno… Lampy zamigotały złowrogo. Ciemno… Wietrzysko świsnęło ponownie z całą siła. Nie mogła słyszeć cichych i szybkich kroków. A kiedy się zorientowała, było już za późno. Wszystko było przygotowane.

 

Odwróciła się.

 

– Witaj, ślicznotko.

 

Nie zdążyła nawet krzyknąć.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...