Skocz do zawartości

Dwie siostry


verlee

Rekomendowane odpowiedzi

Kosteński uciekł?

 

Jak? Przecież plan był dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Dlaczego? Przecież byłem gotowy na wszelkie ewentualności? Co poszło źle? Przecież każdy ruch ćwiczyłem miliony razy. Szczęście mnie opuściło? Czy Kosteńskiemu dopisało?

 

Czy powinienem odszukać go jeszcze raz i zacząć wszystko od początku? To by było bez sensu – już raz zawiodłem. Miałbym więc odpuścić? Ale jak mógłbym żyć życiem, które w całości było podporządkowane jednemu celowi, jakim była zemsta, jak mógłbym żyć ze świadomością, że gdzieś tam, daleko i blisko zarazem, bezkarnie egzystuje ktoś, przez kogo nie mam rodziny, ktoś, kto sprawił, że nie został mi już nikt?

 

Nikt, prócz Nocy i Śmierci, dwóch sióstr.

 

Kim lub czym były? Jakie były ich intencje? Dlaczego mnie wybrały? I do czego? Miałem mnóstwo pytań i żadnych odpowiedzi. Czułem, że były one gdzieś blisko, ale mój umysł nie pracował dobrze. Prawdę mówiąc, w ogóle nie pracował.

 

Z zamyślenia wyrwało mnie westchnienie Nocy. Dojechaliśmy do Osinówka.

Odnośnik do komentarza

Osinówek był wioską, zamieszkanej przez kilka rodzin na krzyż, przeważnie z trudem wiążących koniec z końcem. Po pamiętnym trzydziestym pierwszym sierpnia stał się on moją własnością i bardzo go polubiłem, szczególnie, że w zestawie był duży ogród, po którym mogłem się przechadzać całymi godzinami. Dosłownie. Podczas pobytu w Polsce był on moją bazą wypadową – po śmierci dziadków ojciec, jedynak, odziedziczył w spadku ładny i zadbany domek, który mieścił się zaraz po pogiętym znaku głoszącym przybyszom, przez jakie zapomniane przez Boga miejsce właśnie przejeżdżali.

 

Jednak domem był dla mnie tylko w znaczeniu budynku. Dom, miejsce, do którego zawsze można powrócić, w którym czekają zatroskane o ciebie osoby i który jest tylko jeden, utraciłem na zawsze i już nigdy go nie odzyskam. Tak jak wielu innych rzeczy. Może się powtarzam, ale przecież tak faktycznie było…

 

A teraz miałem stracić również ostatnią sposobność do zemsty?

 

Muszę odpocząć – pomyślałem, zapalając światło w salonie. Wszystko było na swoim miejscu, idealne i uporządkowane, dokładnie tak, jak to zostawiłem przed wyjazdem do Dębic. Ten dom był jedyną ocalałą cząstką dawnego mnie – mnie, radzącego sobie bez większych problemów z Pawłowskim i bez strachu, pośpiechu, czy zamieszania snującego plany o jego następcach.

 

– Myślałem, że przyjedziesz później.

 

Aż podskoczyłem. Ktoś wkradł się do mojego własnego domu, a ja tego nawet nie zauważyłem? Naprawdę potrzebowałem odpoczynku

 

– Kim jesteś? – zapytałem zrezygnowany, odwracając się.

 

W progu stał ciemnowłosy i na oko trzydziestopięcioletni mężczyzna. Wyglądał dokładnie tak, jak zawsze sobie wyobrażałem złodzieja – niski, niepozorny, ubrany w jednolite, wtapiające się w cień odzienie. Twarz rozjaśniał mu drwiący uśmiech.

 

– Cóż, wszyscy mówią na mnie Chudy – wyszczerzył zęby jeszcze bardziej – ale znajomi wiedzą, że tak ogólnie to nazywam się Szymon.

 

Gdy to mówił, Noc podeszła do niego, delikatnie obszukała, a następnie wzruszyła ramionami. Nie był uzbrojony.

 

– Tak więc, Chudy, co robisz w moim domu?

 

– Cóż, chciałem po prostu złożyć ci nieoczekiwaną wizytę. I… zaproponować współpracę – dodał po chwili.

 

– Nie rozumiem.

 

Chudy, który naprawdę nazywał się Szymon, nagle spoważniał.

 

– Chociaż ty nie wiesz, kim jestem, to ja wiem, kim ty jesteś. Co zrobiłeś. I co zapewne zamierzasz zrobić. Och, tak – kontynuował, rozkoszując się chwilą – wiem również o niejakim Piotrze Pawłowskim.

 

Krew zastygła mi w żyłach. On miałby znać mój sekret? Skąd? Jak wiele wiedział, a jak wiele się domyślał? I czy to oznacza, że nawet wtedy, gdy myślałem, że wszystko idzie idealnie, coś było nie tak? Po chwili przerażenie ustąpiło miejsce ledwo kontrolowanej wściekłości. On wiedział, ale czy tylko on? Dopóki ów Chudy żył, nie byłem bezpieczny. Musiałem go zabić, teraz, zaraz! Śmierć zaśmiała się dziko, jakby czytając w moich myślach.

 

– Ale nie martw się – powiedział szybko włamywacz, najwyraźniej przeczuwając, co się święci. – Nie wydam cię. Co więcej – zamierzam ci pomóc.

 

Przyjrzałem mu się nieufnie, w dalszym ciągu z trudem nad sobą panując.

 

– Dlaczego?

 

Chudy ponownie wyszczerzył zęby.

 

– Powiedzmy, że mam interes w pozbyciu się tych gości. Pasi ci takie wytłumaczenie?

 

– Nie.

 

– Szkoda, bo będziesz musiał z tym żyć. Hej – powiedział po chwili ciężkiej do zniesienia ciszy – patrz, jestem po twojej stronie.

 

– Szkoda, że jakoś nie potrafię ci zaufać – wycedziłem powoli i dobitnie.

 

– Ha – zaśmiał się, całkiem dobrze udając swobodę – o tym też pomyślałem. Mam coś takiego, że zaraz padniesz…

 

– Gadaj, błaźnie.

 

Chudy nie przejął się obelgą i przybrał tajemniczą minę.

 

– Pewnie myślisz, że jesteś sam na tym świecie, że te dupki pozbawiły cię całej twojej rodziny i takie tam… Ale tak nie jest. Tam daleko, a może całkiem blisko, jest ktoś… ktoś z kim łączą cię więzy krwi. Rodzina, kumasz? Rodzina!

 

Cisza. Nawet Śmierć, do tej pory wygrażająca Chudemu zaciśniętą pięścią, zastygła w bezruchu. Czułem skupione na mnie spojrzenie Nocy, ale nie byłem w stanie odpowiedzieć.

 

– Hmm… – podjął po chwili Chudy, wyraźnie zdziwiony efektem, jaki wywarło jego oświadczenie. – Jutro… Jutro przyjdę ponownie, więc byłoby miło, gdybyś do tego czasu zadecydował, czy przyjmujesz mnie do drużyny. Do zobaczenia, mój ty demonie zemsty.

 

Jego słowa docierały do mnie przytłumione i zniekształcone, traciły na znaczeniu. Już miał wychodzić, gdy zatrzymał się w półmroku i rzucił przez ramię:

 

– A i weź coś ze sobą zrób, bo wyglądasz, jak żywy trup.

 

Zapowiadała się długa noc.

Odnośnik do komentarza

Rodzina. Słowo bliskie i odległe zarazem, słodkie i gorzkie, ciepłe i chłodne. Nigdy nie zdołałem docenić jej w pełni. Później już nie miałem okazji. I nagle z nikąd pojawił się Chudy, niczym światełko w tunelu, nie oczekując prawie niczego w zamian. Był moją szansą – podejrzaną, ale ostatnią.

 

A zemsta… czy w dalszym ciągu jej potrzebowałem? Czy nie lepiej by było odszukać bliskich – bo skoro Chudemu się udało, to czemu mnie miałoby się nie udać? – i uciec, pokonać dumę, pychę i ból? Z jednej strony jest to naiwne myślenie. Zrobiłem już zbyt dużo i zaszedłem za daleko, by zrezygnować. Kości były przygotowane, stawka ogromna – a każdy kolejny dzień ją jeszcze podbijał. Z drugiej – odrzucenie swojej roli i odejście w nieznane… cóż, kusząca wizja, szczególnie po ostatnich niepowodzeniach…

 

Nie.

 

Jak to „nie”?

 

Bo kiedy mówię „rodzina”, przed oczami staje mi obraz zakrwawionych zwłok rodziców… Bo kiedy próbuję zasnąć w nocy i kiedy wstaję rano, nie mogę się uwolnić od koszmarnych wspomnień i czuję, że znowu mam piętnaście lat i że znowu jest trzydziesty pierwszy sierpnia… Bo nic nie daje mi już żadnej przyjemności… Ani delikatny szept wiatru, ani miłe łaskotanie promieni ciepła, ani orzeźwiający plusk wody. Nic. Bo po świecie w dalszym ciągu chodzą takie potwory, jak Kosteński i Pawłowski!...

 

I dlatego muszę zabijać.

 

Zimno mi…

 

***

 

Chudy, zgodnie z obietnicą, pojawił się w Osinówku następnego dnia.

 

– Więc jak? – zapytał chwilę po wejściu, zaraz po tym, jak bez większych problemów trafił do salonu i rozłożył się na kanapie. – Mogę ci już mówić „partnerze”? Tak szczerze i od serca?

 

Milczałem długo. Chudy przyglądał badawczo z nieco zawiedzioną miną.

 

– Okeeej – powiedział po chwili, przeciągając sylaby. – Cóż, mam rozumieć, że krew nie wino… czy coś tam? I że nie zależy ci?

 

Zacisnąłem pięści.

 

– Nie. Po prostu wolałbym, żebyś nazywał mnie raczej „chwilowym współpracownikiem”.

 

Chudy uśmiechnął się szeroko, podszedł do barku i bez skrępowania wyciągnął z niego flaszkę wódki.

 

– Więc nie zwlekajmy i bierzmy się do roboty przy naszym stanowisku wydajnej pracy, mój ty chwilowy współpracowniku. Dla sławy! Zaszczytów! Kobiet! I dla perspektywy zasłużonych nagród pracowników miesiąca!

 

Zwlekaliśmy jednak długo i obficie, bo Chudego i jego kieliszek nieoczekiwanie zainteresowała moja historia. Po kilku biblijnych potopach łez wylanych nad mym smutnym żywotem, zdołał się wreszcie zebrać w sobie, samemu nalać sobie do pełna i zadać w miarę składne pytanie. Poprzednie próby brzmiały, jak połączenie smarkania, pociągania nosem i zawodzenia.

 

– Więc… jak ci się udało ich znaleźć? No wiesz. Sprawców. Z tego, co pamiętam… – a pamięć mam dobrą, że mówię ci!... – nie skazano nikogo w tej sprawie.

 

– Byli nieuchwytni. Co prawda, jednego postawiono przed sądem, ale jego prawnik zdołał go wyciągnąć z tego szajsu, wytykając luki prawne w śledztwie policji. Ale ja byłem cierpliwy i skrupulatny. Miałem czas, dużo czasu…

 

– …i co najmniej jedną wtykę u niebieskich, co? – wszedł mi w słowo Chudy.

 

– Coś w tym stylu. – Nie uśmiechnąłem się. – Nazywał się Łukasz Koch i był stareńkim psychologiem, który „opiekował” się mną po trzydziestym pierwszym sierpnia. I w pewnym sensie może się on czuć współodpowiedzialnym za to, co zrobiłem. I za to, co zrobię.

 

– To był jego pomysł?... Ta cała… vendetta?...

 

– Nie. Ale myślę, że on wiedział o moich zamiarach. I nie zrobił nic, by im zapobiec, nic, by spróbować wybić mi je z głowy.

 

– Ale spójrz na to z innej strony! – uśmiechnął się pokrzepiająco Chudy. – Gdyby coś zrobił, to być może nigdy byśmy się nie spotkali! A to by było!...

 

Dwie godziny później stał stosunkowo prosto w drzwiach i dalej nie zamierzał się zamknąć.

 

– Jako, że, zgodnie z twoją prośbą, jestem twoim pracowitym i wydajnym współpracownikiem, to pozwolę sobie powiedzieć, że zrobiłem już wcześniej mały… risercz. Wiem, gdzie mniej więcej podziewa się ten twój, a teraz nasz, Kosteński. Zadzwonię do ciebie, jak będę miał zupa-pewne informacje.

 

Już miał sobie iść, kiedy zatrzymał się i ni stąd, ni zowąd rzucił:

 

– Słyszałem!

 

– Co?

 

– Zazwyczaj ludzie mnie żegnają takimi dalekowschodnimi pozdrowieniami w stylu „żeby cię samochód przejechał” – kapujesz, przecież tam są tylko same wielbłądy, ha ha! – czy bardziej tradycyjne „dupek”, więc ja im zawsze odpowiadam „słyszałem”. Tak profilaktycznie, rozumiesz?

 

– Aha.

 

Zamknąłem drzwi.

 

– Dupek.

 

Nie miałem siły na kreatywność.

Odnośnik do komentarza

Właśnie to samo chciałem napisać. Ciut IMO odszedłeś za bardzo od tematu piłki nożnej i grania. Od 200 postów opisujesz mordowanie plastikową marchewką mafii kapselkowej i powoli zaczynasz zniechęcać. Bądź co bądź to opowiadania z FMem wpisanym w treść, a nie w pierwszą stronę :keke: :-)

Odnośnik do komentarza

3

 

Wytrzeźwienie zajęło Chudemu trzy dni. Wtedy zadzwonił.

 

– Mmmm… jak mamę kocham, te żarcie jest naprawdę wspaniałe…

 

– Mówisz, że gdzie jesteś? – zapytałem zrezygnowany.

 

Przez chwilę Chudy był zbyt zajęty jedzeniem, by móc odpowiedzieć.

 

– Oooooch, taaaak… Znaczy się, w McDonaldzie jestem, nie słychać? – I beknął obficie na dowód.

 

– Ale w jakim mieście?

 

– No, oczywiście, że w tym, do którego przeniósł się nasz misiu Kosteński. Źle chłopak nie wybrał, zawsze lubiłem Wrocław…

 

Wrocław. Miejsce, w którym wszystko się zaczęło.

 

– …i o wiele bardziej wolę to, niż spanie po rowach w jakimś Osinówku…

 

– Co Kosteński robi we Wrocławiu? – przerwałem mu ostro.

 

– Czy to znaczy, że nie masz zamiaru przeprosić mnie za to, że nie ugościłeś mnie u siebie trzy dni temu i że przez to musiałem spać na łonie natury polskiej wsi, z wąchaniem krowich gówien w pakiecie? – obruszył się.

 

– Nie.

 

– Bywa. – Chociaż nie mogłem go widzieć, byłem pewny, że w tym momencie się uśmiechał. – W każdym razie, nasza wielka kupa mięcha, trzymając się tej szajskiej terminologii, obecnie wertuje stare dokumenty i przeterminowane gazety w urzędach. Niezłe, nie? Spodziewałem się raczej, że skrzyknie swoich ziomków, a potem będzie cię szukał, by pozbawić możliwości przedłużenia rodu. A tu proszę – wielka księga, okularki na nosie i mina „magister-doktor-inżynier-czy-inny-habilitowany”.

 

– Wiesz, czego szuka?

 

– Jeszcze nie, ale wieczorem spróbuję się dostać do archiwów i podpatrzeć.

 

Kiedy odłożył słuchawkę, południe trwało w najlepsze. Nocy i Śmierci nie było przy mnie – przyczajone czekały na swoje pięć minut.

 

Telefon odezwał się ponownie dopiero wieczorem. „Chudy”, głosił znajomy napis na wyświetlaczu. Odebrałem.

 

Przez dłuższą chwilę panowała głucha cisza i pomyślałem sobie, że mój „współpracownik” robi sobie ze mnie ewidentne jaja. A potem…

 

– Nasłałeś na mnie tego gnoja – w głośnikach odezwał się obcy głos; był cichy i spokojny i zdecydowanie nie należał do niecierpliwego i nieustannie gadającego Chudego. – Żeby mnie śledził. To nie było mądre.

 

Tym razem to ja milczałem.

 

– Co więcej – ciągnął znajomy-nieznajomy – myślę, że wszystko, co ostatnio zrobiłeś, było głupie. Na przykład atakowanie mnie w moim własnym domu.

 

– Kosteński – powiedziałem głucho.

 

– Wiem, jak się nazywam. Ale przez dłuższy czas nie wiedziałem, jak nazywasz się ty. Na szczęście, twój nieudolny chłoptaś dał mi kilka odpowiedzi. Co prawda, nie było łatwo… ale w końcu się jakoś dogadaliśmy.

 

– Co… co mam zrobić? I gdzie przyjść? Bo mam coś zrobić i gdzieś przyjść, prawda? – Głupie pytanie, ale jedyne, jakie przyszło mi do głowy.

 

– Bystry jesteś, więc przypuszczam również, że wiesz gdzie na ciebie czekam. A jak nie wiesz i, co gorsza, w ciągu pięciu godzin się nie dowiesz, to ktoś, komu właśnie trzymam nóż na gardle, zginie. Powoli i w niezbyt miłych okolicznościach. Rozumiesz?

 

– Rozumiem.

 

– Więc do zobaczenia.

 

We Wrocławiu, gdzie najwyraźniej wszystko się również zakończy.

 

Cyfry „20:05” na wyświetlaczu zegarka jaśniały czerwoną i wołającą krwią Chudego. Schowałem komórkę do kieszeni, sprawdziłem wszystkie narzędzia i ubrałem się. Po kilku minutach biegłem przez podwórko do garażu, w którym czekał na mnie samochód. I ktoś jeszcze.

 

Dwie siostry.

 

Śmierć patrzyła na mnie z nieukrywaną nadzieją.

 

– Tak, moja droga… – szepnąłem jej na ucho, przystając. – Zbliża się nasza chwila. Chwila uczty i krwi, chwila żądzy i strachu, chwila noża i ciała… I tym razem nam się nie wywinie.

 

Śmierć uśmiechnęła się. Noc milczała.

 

Wiedziałem, gdzie jechać.

Odnośnik do komentarza

2

 

Dzisiejszy odcinek bardzo w stylu mojej poprzedniej "Bezsenności". ;)

 

Wrocław był duży, jednak nie szukałem igły w stogu siana. Cała zabawa polegała przecież na tym, że Kosteński czekał gdzieś, gdzie łaskawie mógłbym z nim skończyć – wystarczyło tylko odgadnąć, gdzie znajdowało się to miejsce. Cóż, pewną przeszkodą było to, że ilość podejść była ograniczona przez nieubłaganie spadające ziarenka czasu, ale wierzyłem, że Przeznaczenie tym razem nie będzie przeciwko mnie.

 

Kiedy wjechałem do miasta, było już dobrze po dziewiątej.

 

Wrocław z pewnością posiada wiele ciekawych ulic, uliczek, zaułków i miejsc, ale wśród nich było tylko jedno, które mnie interesowało. I byłem pewien, że Kosteńskiego również.

 

Była to średniej wielkości ruina, z pewnością nieszczególnie interesująca – a być może nawet odpychająca – dla przypadkowych przechodniów. Niegdyś ściany tego budynku były ładnego żółtego koloru, teraz wyblakłego i zeszpeconego przez graffiti – także powybijane szyby, zamknięta na kłódkę brama, czy zarośnięty ogródek sugerowały, że okolica była opuszczona. I w istocie była – od sześciu lat.

 

Mój dom… całkowicie zniszczony i pogryziony zębem czasu, jak się okazuje – ponownie nieubłaganego. Właśnie dlatego nie chciałem tu nigdy więcej wracać… by nie szpecić tych pięknych wspomnień z nim związanych, by zawsze był dla mnie miejscem, w który wszyscy mnie kochali. Ale teraz nie miałem wyboru.

 

Czując na sobie spojrzenia Nocy i Śmierci – z których zapewne jedno było ponaglające, a drugie smutne – pchnąłem delikatnie drzwi do środka, nie napotykając po drodze żadnego oporu. Przedpokój… Przedpokój był doszczętnie zdewastowany – po podłodze walały się resztki butów, skrawki odzieży, części rozwalonych szafek, czy ochłapy zepsutego jedzenia – ale dopiero w salonie, do którego prowadziła już tylko duża dziura w ścianie, atmosfera tego miejsca uderzyła mnie z pełną mocą.

 

A łzy powoli spływały mi po policzkach.

 

Na podłodze salonu oparte o jeden z filarów, podtrzymujących strop, leżały bezwładnie zwłoki mężczyzny. Jego wspaniałe, ciemne włosy kontrastowały się z upiornie bladą twarzą, na niebieskim podkoszulku wykwitła duża plama czerwonej krwi, a puste oczy tylko spoglądały w przestrzeń. Nie, nie, tylko nie to, nie znowu, nie każ mi tego przeżywać ponownie…

 

– Tato… – wyszeptałem tylko, całkowicie sparaliżowany strachem i niezdolny do jakiegokolwiek ruchu.

 

Te słowa nie mogły jednak niczego zmienić – stałem tam, tak samo, jak sześć lat temu, patrząc się tępo na ciało martwego ojca i, tak samo, jak sześć lat temu, czułem, że cisza zaraz doprowadzi mnie do szaleństwa… Chciało mi się wrzeszczeć, kopać, gryźć, niszczyć!... Cokolwiek, byle tylko nie stać tam samemu w ciszy…

 

Śmierć podeszła do nieboszczyka i swoim zwyczajem złożyła na jego ustach ostatni pocałunek.

 

A potem… potem wszystko oblało się krwią i poczułem, że spadam w otchłań, że mój świat wali się w posadach, że to już koniec i nie będzie nowego początku… Cisza wybuchła kakofonią dźwięków, śmiechów, krzyków, jęków i zawodzeń, czerwień przemieniła się w czerń, a ruiny budynku, który kiedyś nazywałem domem, złapały mnie za gardło i ścisnęły za płuca, tak, że nie mogłem zaczerpnąć świeżego powietrza, że nie mogłem wynurzyć się na powierzchnię, bo coś – a może ktoś? – ciągnęło mnie w dół z siłą, której nie mogłem przezwyciężyć i która sprawiła, że poczułem się mały, nic nieznaczącym trybikiem maszyny Życia, jeszcze jednym niesprawnym mechanizmem do naoliwienia. Spadałem w dół, powoli i bez wahania – zobaczyłem Śmierć, ale nie moją Śmierć, tylko Śmierć ohydną, pożerającą zwłoki i zniewalającą duszę, a gdy na nią patrzyłem, ona z wzajemnością spoglądała we mnie, nie na mnie, ale we mnie, i poczułem na swych ustach zimny pocałunek. Ostatni pocałunek.

 

Wtedy ze strachu otworzyłem oczy i ujrzałem coś, co sprawiło, że wolałem je jednak z powrotem zamknąć – kobietę z małą dziewczynką w ramionach, leżące martwe na niegdyś prowadzących do sypialni schodach.

 

Moją mamę i siostrę.

 

– Nie…

 

Rozejrzałem się dziko wokół, jak ranne i ścigane zwierzę – ale z nikąd ratunku, z nikąd pomocy… Koniec, otchłań się zbliża, a jedyną drogą ucieczki są schody, przejście obok zwłok najbliższych mi osób, pokonanie strachu i wspomnień – przeszłości. Pierwszy krok i wystawiony na próbę stopień jęczy żałośnie, tak jak jęczy z bólu moje serce. Drugi krok i z trudem dźwigam ołowiane nogi, by przejść obok zakrwawionej głowy mojej matki, zostawiając ją samą na ostatnim trakcie. Trzeci krok i strop – a może rzeczywistość? – zdaje mi się walić na głowę. Czwarty i ślizgam się na krwi – czyjej? mojej? – niemal upadając. Piąty – jedną ręką pewniej łapię się poręczy, drugą odtrącam wyciągniętą dłoń Śmierci, wiedząc, że przeciwności muszę pokonać samotnie. Szósty i mijam zakręt, zostawiając wszystkie trupy za sobą. Po siódmym kroku wychodzę z zasłony Śmierci, która była obecna w tym domu dosłownie i w przenośni. W tym momencie reszta drogi była już tylko statystyką i kwestią czasu.

 

Gdy w końcu dotarłem na górę, wiedziałem, że muszę pokonać jeszcze jeden koszmar – nie z przeszłości jednak, lecz z przyszłości. Schowany w sypialni rodziców, a dokładniej w ustronnej szafie, czekał na mnie ostatni trup… Mój trup. Podszedłem do drzwi i dopiero wtedy ze zdziwieniem stwierdziłem, że do klamki ktoś przylepił małą, żółtą karteczkę.

 

„Zostawiam ci go”.

 

Kto? Kogo… lub co? I wreszcie komu – mi, czy jakiemuś innemu „tobie”? Z ciekawości naparłem na drzwi i przekroczyłem próg.

 

W środku był człowiek – stało on tyłem do wejścia na drewnianym stoliku, a jego szyję oplatał ciasno związany sznur, który kończył się dopiero w głębi dziury wyrytej w suficie. Kiedy usłyszał skrzypienie drzwi, poruszył się niespokojnie i zachybotał lekko na swoim podeście.

 

Podszedłem bliżej, tak, by móc zobaczyć go od przodu.

 

Jego twarzy była zmasakrowana i stanowiła tylko zakrzepłą masę krwi. Był stosunkowo niski i chudy, a ubrany w jakiś roboczy kostium, na którym wyszyto nazwisko „Kradecki”.

 

Znałem je – tak samo, jak nazwiska Pawłowskiego i Kosteńskiego. Nagła, dzika, niekontrolowana wściekłość i poirytowanie uderzyły mi do głowy.

 

Nie zastanawiając się nad niczym – niczym!... – nie zadając żadnych pytań – choćby najprostszych, takich jak dlaczego Kosteński miałby zostawić tutaj swojego dawnego, ale bądź, co bądź, koleżkę?, czy może lepiej byłoby go najpierw przesłuchać?... – wrzasnąłem szaleńczo – a może potępieńczo? – wziąłem zamach i z całej siły kopnąłem stołek w nogi i jedyna przeszkoda, dzieląca Kradeckiego od śmierci, zniknęła mu spod nóg w jednej chwili i z impetem uderzyła w walające się po podłodze resztki łóżka. Sznur się zacisnął, krótkie sapnięcie, kwik, a ja, nie patrząc na duszącego się wisielca, złapałem ponownie podest i, nie przerywając dającego upust nerwom krzyku, wyrzuciłem go z rozmachem przez okno.

 

Szczęk tłuczonego szkła i mój wrzask… martwe, popękane usta Kradeckiego i upiorny, triumfalny śmiech Śmierci…

Odnośnik do komentarza

1

 

Byłem pewien, że Kosteński wreszcie postanowił toczyć ze mną otwartą grę – mieszał i prowokował, chcąc wyprowadzić mnie z równowagi i zmusić do popełnienia błędów. Pokonując samego siebie i zabijając Kradeckiego w niekontrolowanym szale, podjąłem wyzwanie. Do tej pory zamierzałem szybko rozwiązać cały problem, ale w tej sytuacji… Kosteński przekroczył granicę, więc i ja ją przekroczę. W możliwie najboleśniejszy i najokrutniejszy sposób. Żadnych więcej zasad, tylko niczym nieskrępowana wolność i niezdrowa fascynacja powolnym umieraniem – zniszczę Kosteńskiego fizycznie i psychicznie za to, że deptał moją dumę!... Zastanawiam się, co by powiedział na małe… hm… spotkanie w gronie rodzinnym?... Jak błagałby o litość i życie, ale nie swoje, tylko drogich mu osób?... Zupełnie tak, jak ja sześć lat temu… i dziś. Och, Kosteński, będziemy mieli czas i zapewniam cię, że razem odkryjemy nieskończenie wiele możliwości…

 

Ale najpierw muszę cię znaleźć.

 

Dlatego niedługo po wizycie w ruinach mojego domu byłem już w zupełnie innej części Wrocławia i stałem przed znajomym ceglanym, wysokim – wręcz onieśmielającym swoją wielkością – i w powszechnej opinii szepcącym okolicę budynkiem. Wszystko w nim i wokół niego wydawało się być szare – szare drzwi, szare okna i framugi, szara trawa, szare ławki.

 

Nic dziwnego – pomyślałem – w końcu to sierociniec. Miejsce, w którym wszystko traci swoje barwy.

 

To tutaj, po raz pierwszy w życiu, inni notorycznie śmiali się ze mnie, zawsze siedzącego samotnie w kącie, zapewne po to, by odreagować własne frustracje, to tutaj z trudem przetrwałem najgorszy okres mojego życia i to tutaj zakończyły się moje wszystkie marzenia. Ale – z drugiej strony – to w tutejszych ciemnych i niedostępnych zakątkach powstały zaczątki Celu i pierwsze nieśmiałe myśli o Zemście. Ta rudera także przyczyniła się do stworzenia potwora.

 

Kosteński nie wiedział, co ryzykuje, zmuszając mnie do powrotu tutaj.

 

Podszedłem powoli do drzwi i złapałem za klamkę…

 

***

 

– Przepraszam… czy mogę?...

 

Spomiędzy leciutko uchylonych drzwi wystawała ładna twarz jednej z policjantek otoczona koroną długich, rudych włosów. Przy okazji częstych wizyt u śledczych zdążyłem już poznać kilka kobiet w mundurach – co ciekawe, o wiele bardziej od mężczyzn zainteresowanych losem biednego chłopca, który został sam na tym łez padole – ale tę widziałem po raz pierwszy. I zapewne ostatni.

 

Łukasz Koch podniósł powoli głowę.

 

– Oczywiście – odpowiedział i ponownie przyjrzał mi się tym swoim rentgenowskim wzrokiem. – Myślę, że na dziś skończyliśmy, prawda?

 

– Prawda – wyszeptałem cicho do swoich kolan.

 

Łukasz Koch był współpracującym z policją psychologiem starej daty, a jego zadaniem było urobienie mnie tak, by śledczy mieli co przesłuchiwać. W każdym razie tak było na początku – z czasem jego spokojny, głęboki głos, siwe, dodające powagi włosy i ciepłe, pełne życia oczy skłoniły mnie do podejmowania rzucanych przez niego od czasu do czasu innych tematów. Najbardziej zapadły mi w pamięć właśnie te oczy – niezmierzone oceany mądrości, w których odbijały się moje mroczne myśli. Był dla mnie pokrewną duszą.

 

Stareńki pan Koch, gdyby jeszcze żył, mógłby się czuć odpowiedzialnym za to, co się teraz dzieje. To on, opiekując się mną także po zakończeniu śledztwa, wyposażył mój Cel w podstawowe Zasady, tak by wszystko układało się w jedną całość.

 

Kilka chwil później siedziałem spokojnie na tylnim siedzeniu radiowozu.

 

– No, młody – rudowłosa próbowała podjąć rozmowę – jedziemy. Do sierocińca.

 

Oczywiście, że do sierocińca. Nie mogłem jechać gdzie indziej – byłem sam.

 

***

 

Złapałem za klamkę i… nic. Drzwi były zamknięte.

 

Dzwony wrocławskich kościołów wybiły północ. Została mi już tylko godzina.

 

Ale Łukasz Koch podpowiedział mi, gdzie jechać.

Odnośnik do komentarza

Chłodny deszcz nie przyniósł ukojenia.

 

Komisariat przy placu Fabrycznym również nie zdołał oprzeć się brutalnej rzeczywistości i niesionym przez przyszłość nieuchronnym zmianom – kilka lat temu cięcia budżetowe skutecznie spowodowały zamknięcie jednostki i zmusiły wszystkich pracujących w niej policjantów do poszukania pracy w innych częściach miastach. Teraz odrapane, popękane ściany, dzikie, zarośnięte trawniki, zawsze puste miejsca parkingowe i zagracone, bezludne wnętrza stanowiły już tylko kolejną atrakcję dla domorosłych poszukiwaczy mocnych wrażeń… w tym Nocy, Śmierci i mnie.

 

Kapnięcia kropel deszczu i szum targanych silnym wiatrem liści tłumiły moje kroki. Nie siliłem się na jakiekolwiek środki ostrożności, nawet te najbardziej oczywiste – liczyło się tylko dorwanie Kosteńskiego i sprawienie mu bólu, bez względu na cenę. Tak, tak… Zemsta uderzyła mi do głowy i wypełniała mnie po brzegi, a chęć zaspokojenia bestialskich żądzy Śmierci, która już od kilku dni stawała się coraz bardziej silniejsza – coraz bardziej kusząca – dawała mi siłę i motywację, była motorem moich działań. I niech Noc wzdycha sobie ile tylko chce – dziś tęskne wołanie krwi wreszcie zamilknie! Aż do następnego razu.

 

Spojrzałem na zegarek – godzina pierwsza zbliżała się wielkimi krokami.

 

Nie bacząc na przybitą do muru tabliczkę z ostrzegającym napisem „Uwaga, budynek grozi zawaleniem”, bez wahania otworzyłem zniszczone drzwi wejściowe, które bez trudu ustąpiły pod moim naporem, i pewnym krokiem wkroczyłem do środka. Przywitały mnie walające się po całym holu nadpalone dokumenty, notesy, połamane krzesła i niegdyś wiszące spokojnie na ścianach szafki – wszystko przykryte grubą warstwą kurzu, oświetlone jedynie padającym przez liczne dziury w suficie światłem Księżyca i przyprawione szczyptą ciszy, niepewności i… strachu. Jeżeli w okolicy grasowałyby jakieś upiory, to śmiem wątpić, czy zdołałyby znaleźć lepsze lokum.

 

Tap, tap, tap. I jeszcze to jednostajne kapanie deszczu…

 

Jednak… czegoś mi brakowało i ponownie rozejrzałem się po całym pomieszczeniu. A potem jeszcze raz. Nie… – pomyślałem – to niemożliwe… Ale wszystko wskazywało na to, że Dwie Siostry, moje – przynajmniej do tej pory – nieodłączne towarzyszki, opuściły mnie… Ostatnią walkę musiałem stoczyć sam.

 

Zagrzmiało i przez chwilę mogłem podziwiać hol w blasku piorunów.

 

Powoli, ostrożnie, tak by nie wywołać najmniejszego nawet hałasu, przekroczyłem kolejne drzwi – moim oczom ukazał się pokój prawie całkowicie skryty w mroku, o wiele większy i przestronniejszy niż ten, z którego właśnie wyszedłem. Znałem go dosyć dobrze. Kiedyś mieściło się tutaj sześć biurek, każde zawalone pokaźnymi stosami akt, dokumentów, raportów, czy ukazujących ofiary i miejsca zbrodni fotografii – teraz wszystko uczestniczyło w ogólnym bałaganie, a biurko ostało się jedno, w dodatku połamane i z pokiereszowanym blatem. Spojrzałem w róg i ze smutkiem stwierdziłem, że złodzieje wynieśli nawet niezbędne i nieśmiertelne narzędzie bogów… Och, ekspresie do kawy, gdzie się teraz podziewasz?... w czyim domu stoisz?...

 

Dopiero po chwili, kiedy zdołałem się wreszcie wyrwać z odmętów niewyraźnych wspomnień, zauważyłem, że zza lekko uchylonych drzwi, prowadzących do następnego korytarza, wydobywa się cienka strużka światła. Kosteński, czyżbyś to był ty? Strach przed cieniami i perspektywą konfrontacji natychmiast zniknął, ulotnił się w nicości.

 

Złapałem za klamkę i pociągnąłem – oślepił mnie jasny, ostry blask świetlówek, a kiedy nie bez trudu do niego zdołałem do niego przywyknąć, ujrzałem trzy rzędy czarnych foteli z drewnianymi oparciami, równo stojących przed kilkoma przybitymi do ściany tablicami – z tego, co wiedziałem, największa służyła śledczym przy burzach mózgów dotyczących ofiar i do porównywania miejsc, okoliczności, czy czasu odnalezienia ich ciał. Obok, na podłodze, leżała mównica z wygrawerowanym logo Komendy Wojewódzkiej Policji, a nad nią stał on… Dawid Kosteński.

 

Spojrzał teatralnie na zegarek.

 

– Raz… Dwa… Trzy… 1:00. – Przeniósł spojrzenie na mnie i skrzywił usta w czymś, co pewnie miało przypominać uśmiech. – Punktualnie, gratuluję. To się ceni…

 

– Gdzie on jest?

 

– Punktualność się ceni – powtórzył. – A spóźnienia kara.

 

– Gdzie?...

 

– Nie gorączkuj się tak, jest w okolicy – bo ja przeważnie dotrzymuję danego słowa. I wiesz co? – Dał mi chwilę na pytanie, ale nie podjąłem wątku. Niezrażony, kontynuował: – Otóż, tak jakoś sobie pomyślałem, że go zabiję, a jak przyjdziesz, to zabiję ciebie, a potem spuszczę ci krew i wypruję flaki. Interesująca myśli, prawda? Ale potem odezwało się moje sumienie, kochane, marudzące-zawsze-w-odpowiednim-momencie sumienie i zaczęło gadać, że to nieładnie. Więc zmieniłem nieco swoje pierwotne plany, czekałem…

 

– Zawsze tyle gadasz? Gdzie jest Chudy?

 

Zaśmiał się, a jego śmiech potoczył się złowieszczym echem po całym budynku.

 

– I nie zawiodłem się, zdecydowanie… Swoją drogą, spodobał ci się mój prezent?

 

– Nie chcesz wiedzieć, jak bardzo. – A kiedy zachichotał, jakby to był jakiś dobry żart, dodałem: – Chociaż może i chcesz…

 

Nie kończąc zdania, wstrząsnąłem mocno rękawem i złapałem za ślizgający się po materiale nóż, a następnie skoczyłem z nieznacznie zgiętych kolan do błyskawicznego ataku. Jednak Kosteński okazał się być równie szybki – a nawet szybszy – i wykonał unik, dzięki któremu wylądowałem za jego plecami w fatalnej pozycji. Wydawałoby się, że był w idealnej sytuacji do kontrataku, ale on… on zaczął się głośno śmiać. Jak szaleniec.

 

– To naprawdę wszystko na co się stać? – zapytał szyderczo.

 

Nie, Kosteński. Nie wszystko. Odwróciłem się i w szale rzuciłem do przodu, chcąc wykonać szybkie, mordercze pchnięcie w plecy, jednak dekoncentracja spowolniała ruchy i ani się obejrzałem, a Kosteński jedną ręką trzymał mnie za nadgarstek, a drugą rzucał wyłuskany z pięści nóż w przeciwległy kąt pokoju.

 

– Mogłeś się czegoś nauczyć od czasu naszego poprzedniego spotkania…

 

Kopnął mnie kolanem w brzuch, a następnie z łatwością rzucił w tłum krzeseł. Krzyknąłem przeraźliwie i odruchowo zwinąłem się z bólu po tym, jak poręcz jednego z nich ugodziła mnie prosto w żebra, łamiąc przy tym co najmniej kilka. A może w ogóle, ale, w każdym razie, bolało na kilka.

 

– …jak widzisz, ja przypomniałem sobie kilka rzeczy, z całkiem niezłym rezultatem. Musisz wyciągnąć wnioski.

 

I, widząc, że ciągle jęczę żałośnie w objęciach fotelu, sprężył się do ataku. To ta chwila, teraz! – natychmiast przestałem udawać i szybko wymierzyłem mu kopniaka w krocze, a kiedy odruchowo się schylił, poprawiłem jeszcze jednym w twarz. Po tym, jak upadł i uderzył głową o kant przewróconej mównicy, podniosłem się, pokonując ból u boku, pobiegłem do pokoju śledczych i przyczaiłem za drzwiami, których po wejściu, w pierwszej ekscytacji, nie zdążyłem zauważyć.

 

Znalazłem się w średniej wielkości pomieszczeniu, w jeszcze większym stopniu niż reszta zaśmieconym leżącymi na ziemi dokumentami i papierzyskami. Kolejne, czekające tylko na podmuch wiatru, który by je rozrzucił po okolicy, znajdowały się obficie w stojących tu i ówdzie przeżartych rdzą metalowych szafkach, niektóre wysypywały się także ze znajdujących się w kątach skrzyniach na dowody rzeczowe. Archiwum.

 

Kosteński wydostał się z sali konferencyjnej.

 

– Cip, cip, ptaszku, gdzie jesteś? – Jego głos kipiał od ledwo utrzymywanego na wodzy gniewu. – Wychodź, pobawimy się.

 

Czekałem w absolutnej ciszy. Kosteński miał całkowitą rację – musiałem wyciągnąć wnioski. A wnioski były takie, że w walce sam na sam nie miałem z nim większych szans – jedynym wyjściem był atak z zaskoczenia i odrzucenie gniewu, strachu, lekkomyślności, niepewności, by powrócić do starych, sprawdzonych metod, które dawno temu dały mi zwycięstwo nad Pawłowskim.

 

– Albo wiesz co? – kontynuował zza ściany Kosteński. – Zmieniłem zdanie. Pójdę się pobawić z kimś, kogo trzymam w pokoju przesłuchań – to zaraz obok. A jak się z tym kimś pobawię… TO POŻAŁUJE, ŻE SIĘ SKURWIEL URODZIŁ – wrzasnął.

 

Kroki, trzaśnięcie drzwiami i szczęk klucza w zamku. To był ten moment.

 

Schyliłem się z przytłumionym jękiem i wyjąłem z cholewy kolejny nóż. Następnie ostrożnie wyjrzałem zza węgla, a gdy nie zobaczyłem nikogo w pobliżu, wyszedłem z pokoju archiwów, ostrożnie przypadając do ściany i osłaniając nożem lewą flankę. Pusto. Zerknąłem na drzwi, o których mówił Kosteński – był zamknięte, co oczywiście oznaczało, że element zaskoczenia poszedł się kochać. Trudno. Wcisnąłem sztylet do rękawa – niech chociaż nie wie, że mam kolejną broń.

 

Podszedłem i pociągnąłem za klamkę. Tym razem pokój, do którego wstąpiłem, miał ceglane ściany, kurz, kilka metalowych krat, zardzewiałych cel, starych, policyjnych pałek i jeszcze więcej kurzu – prościej mówiąc, było to małe więzienie w sercu posterunku policyjnego. A na środku stał w bezruchu Kosteński, tyłem do mnie, a przodem do następnego otwartego pomieszczenia, którego jedynym wyposażeniem były krzesło, stolik i przykuta do niego specjalnymi kajdankami niska postać z czarnym workiem na głowie.

 

Chudy?...

 

– Masz szczęście, że nie próbowałeś dalej bawić się w chowanego – powiedział wolno Kosteński, obracając się.

 

A potem zaatakował. Tak, jak ja kilka minut wcześniej – z furią, bez broni, nieprzemyślanie i nie dbając o obronę, a zamiast tego całą siłę wkładając w atak… Słuchał nierozsądnych podszeptów Śmierci, nie wiedząc, że lepiej by wyszedł, ufając spokojnej Nocy. Na jego nieszczęście, nie mogłem nie skorzystać z tego prezentu – złapałem go za przegub wyciągniętej prawej ręki, przyciągnąłem mocno ku sobie i jednocześnie przejmując jego rozpęd, szybkim ruchem wbiłem ukryty nóż w plecy. To był koniec, wygrałem.

 

Kosteński powoli osunął się z moich ramion na zimną podłogę, oddychając ciężko, a ja, zostawiwszy go samemu sobie, podszedłem do Chudego i zdjąłem mu worek z twarzy. Tyle, że to nie był Chudy.

 

Na krześle, przykuta do stołu, siedziała osoba wzrostu Chudego, ale na oko najwyżej piętnastoletnia. W dodatku była dziewczyną. Żyła – ale albo spała, albo była nieprzytomna.

 

– Co zrobiłeś z Chudym? – zapytałem głucho, przypatrując się jej ładnej twarzy.

 

– Przecież… – wycharczał Kosteński, próbując się podźwignąć – …przecież mówiłem… zostawiłem ci go… jako prezent…

 

Poczułem, jak wraz ze zrozumieniem, przychodzą przerażenie i strach; plecy oblały mi się zimnym potem.

 

– Nie… – wyszeptałem, ciągle nie mogą zaakceptować brutalnej prawdy.

 

– Tak… – zaśmiał się Kosteński, opluwając się krwią. – …mówiłeś… że nie chcę wiedzieć… co mu… zrobiłeś. Ale teraz… teraz chyba wiem… Straszny… straszny skurwysyn z ciebie, wiesz?...

 

– Kto to jest?

 

– Prawda… – Kosteński nie zwrócił większej uwagi na moje słowa i resztkami sił przysunął się bliżej – prawda jest czasem… brutalna… ale… nie można jej zmienić…

 

– KTO TO JEST? – wrzasnąłem, z wściekłością trzaskając ciężkimi drzwiami do pokoju przesłuchań. Powoli przestawałem nad sobą panować.

 

– Ten… gówniarz… – i jeszcze kilkanaście centymetrów bliżej – …o którym nie chcę wiedzieć, co mu zrobiłeś… twierdził, że to… że to twoja rodzina…

 

Przerwał na moment.

 

Rodzina. Więc Chudy miał rację? Naprawdę istniał ktoś, z kim łączyły mnie więzy krwi, a w dodatku siedział właśnie przede mną.

 

– …schyl się… schyl… bo nie mogę już gadać…

 

Obróciłem się, schyliłem. I wtedy zrozumiałem, jak wielki to był błąd.

 

Kosteński, ostatkiem sił trwający na klęczkach, trzymał w ręku wyciągnięty z rany na plecach nóż. Chwilę potem nóż zagłębiał się w moim brzuchu, jak w gorącym maśle.

 

Dopiero wtedy Kosteński, ten wytrzymały bydlak, poddał się i wyzionął ducha. Ale naprawdę zdziwiłem się, kiedy usłyszałem w okolicy sygnały radiowozów.

 

***

 

Świat powoli zatracał się w ciemności, a Otchłań wzywała mnie do siebie. Noc i Śmierć wyłoniły się z cieni, by złożyć umierającemu ostatnie pożegnanie.

 

Zimno mi.

 

Na końcu każdemu jest zimno, niezależnie od tego, kim był i jak się tu dostał. Ale nikt nie jest sam – my jesteśmy po to, by trzymać za rękę podczas ostatniej drogi. Myślę, że zasłużyłeś choćby na to.

 

Kim jesteście?

 

Końcem i początkiem, snem i rzeczywistością, dobrem i złem, Nocą i Śmiercią.

 

Koniec… dziwna, niepokojąca myśl.

Przecież od początku wiedziałeś, że przyjdzie. Zawsze przychodzi. U ciebie, przez to, co uczyniłeś, wcześniej, u innych później, ale to zawsze tylko kwestia czasu.

 

Winisz mnie za to, co zrobiłem? Przecież nie mogłem wybrać inaczej … Wiesz dobrze, że nie było innego wyboru!...

 

Nie obwiniam cię – ja tylko trzymam za rękę. Ale mylisz się, bo zawsze są dwie drogi, zawsze jest alternatywa. Nawet, jeżeli w okolicy widzisz tylko jedną ścieżkę, możesz nią iść w dwie strony – do przodu i do tyłu.

 

I co miałem zrobić? Żyć życiem, w którym nic nie daje mi radości, w którym gorycz i wszechogarniająca pustka są jedynymi uczuciami, jakie znam? Ta parodia człowieka, która powstała po trzydziestym pierwszym sierpnia, nie jest jakimkolwiek wyjściem. Nie było alternatywy.

Skoro twierdzisz, że wtedy nie było alternatywy, co zrobisz, jeżeli powiem ci, że teraz ją masz? Uczynisz to samo, co sześć lat temu, zaprzeczając temu, co właśnie powiedziałeś, czy potwierdzisz to, szukając innych rozwiązań?

 

Jaki mam więc wybór? Ostatni, zanim mnie zabierzecie?

 

(Chwila ciszy.) Jak już mówiłam, zawsze są dwie drogi, tak samo, jak istnieją Dwie Siostry – różniące się pod każdym względem, ale przemierzające świat w jednym i tym samym Celu.

 

Którą z nas wybierzesz?

Śmierć, większą i przerażającą swoim majestatem, mającą w oczach jedynie niewypowiedzianą żądzę krwi i zemsty? Czy Noc, milczącą, jak pusta kartka, która czeka na jej zapisanie?

 

Otchłań wzywała…

 

KONIEC SEZONU PIERWSZEGO.

Odnośnik do komentarza

EPILOG

 

Seryjny morderca w dalszym ciągu nieuchwytny

Gazeta Wyborcza Wrocław

Wrocławska policja w dalszym ciągu nie zdołała wpaść na trop poszukiwanego od dwóch tygodni seryjnego mordercy z Wrocławia, którego podejrzewa się o brutalne zamordowanie trzech mężczyzn i porwanie piętnastoletniej Anety N.

 

Jak już
Gazeta
informowała dwa tygodnie temu, zarówno pierwsze ciało, jak i dziewczyna, na całe szczęście żywa, zostały odnalezione w opuszczonym posterunku policyjnym przy placu Fabrycznym. Policja wstępnie potwierdziła, że na miejscu zbrodni znajdowały się świeże ślady, odciski palców i przygotowane narzędzia mordu mordercy, zwanego przez przestraszonych mieszkańców Rzeźnikiem z Komisariatu, ponadto śledczy są przekonani, że wszystkie poszlaki wskazują na to, iż tylko szybka i sprawna interwencja miejscowych policjantów przeszkodziła mu w zabiciu porwanej Anety N. i zmusiła go do ucieczki z okolic placu Fabrycznego.

 

Póki co, Wojewódzka Komenda Policji nie podała do prasy nazwiska głównego podejrzanego, jednak nasze powiązane z zespołem śledczych źródło twierdzi, że Rzeźnikiem jest Jakub N., trener drużyny piłkarskiej SC Freiburg, niedawno przebywający w Polsce na letnim urlopie. Niestety nie udało nam się skontaktować z samym N., który dziwnym trafem kilkanaście dni temu zapadł się pod ziemię, ale działacze Freiburga, z którymi rozmawialiśmy i którzy również od dłuższego czasu nie widzieli podejrzanego, już ogłosili, że N. został zawieszony w obowiązkach menedżera klubu aż do czasu ostatecznego wyjaśnienia sprawy. Nasze źródło twierdzi także, że w Osinówku, gdzie zwykł mieszkać N. podczas wizyt w rodzimym kraju, policjanci znaleźli pogrzebane ciało kolejnego mężczyzny, jednak póki co nie jest to oficjalnie skomentowana przez Policję wiadomość.

 

Rzecznik Komendy Głównej nie potwierdził także, czy bestialskie morderstwo bezdomnego, o którym Gazeta pisała w minionym tygodniu, dokonane w jednym z zrujnowanych domów na przedmieściach Wrocławia, jest powiązane ze sprawą Rzeźnika z Komisariatu.

PAP/matt

Odnośnik do komentarza

SEZON II

 

Samotność na pustkowiu od tej w tłumie różni się ciszą.

– Stanisław Gołąb

 

Morskie fale spokojnie oblewały skalne mury placu widokowego, do portu powoli zawijały ostatnie, spóźnialskie statki, a świeży śnieg prószył ramiona przechadzających się na lądzie ludzi – choćby uprawiającego swoją sztukę fotografa, zamierzającego zapewne uchwycić piękno zalanej śniegiem plaży, czy okolicznych niezmordowanych dzieciaków, które od rana do wieczora z uciechą obrzucały się śnieżkami, ryły sankami wszystkie pagórki tego miasta i lepiły bałwany o najróżniejszych i najdziwniejszych kształtach. Niektórzy obserwowali narodziny kolejnej pory roku z wnętrz swoich ciepłych i bezpiecznych domostw, jeszcze inni – ci zawsze zaskoczeni – walczyli z nią zza kierownic swoich samochodów.

 

A ja… ja samotnie – nie licząc rzeźbionej panny z pobliskiej fontanny – oglądałem targane wiatrem morze. Działo się to pół roku po tym, jak zabiłem Dawida Kosteńskiego i Chudego, oraz pół roku po tym, jak uciekłem od wszystkiego, co zrobiłem i wszystkiego, co chciałem zrobić… od kraju i pracy…. od rodziny…. Znowu, tak jak siedem lat temu, byłem rozbitkiem na nieznanej wyspie – ale teraz nie było Zemsty, Zasad i Sposobu… został tylko uniwersalny Cel. Wszystko, prócz niego, zostało zastąpione przez Nowe, bo Stare nie przyniosło ukojenia, jedynie złość i Śmierć… smutek i żal…

 

Spojrzałem na Pannę z Fontanny. Naprawdę dużo się zmieniło.

 

Zbliżał się zmierzch i musiałem powoli kończyć podziwianie widoków – wiedziałem doskonale, że Nowi nie lubią czekać, więc nie chciałem dać mu żadnego powodu do marudzenia.

 

Żegnał mnie leniwy szum fal.

Football Manager 2009

Wersja: 9.0.1

Zasady: HC chyba

Baza danych: duża

Dodatkowi piłkarze: brak

Ligi: Czechy (2. liga i wyższe), Anglia (6. liga i wyższe), Francja (2. liga i wyższe), Niemcy (2. liga i wyższe), Włochy (4. liga i wyższe), Holandia (2. liga i wyższe), Polska (2. liga i wyższe), Portugalia (3. liga i wyższe), Rosja (2. liga i wyższe), Hiszpania (3. liga i wyższe)

Odnośnik do komentarza

Przepraszam z góry za Offtopa, ale od początku czytania tego opa te sytuacje mordercze kojarzą mi się z ksiażkami Lindseya - "Demony dobrego Dextera" i "Dekalog dobrego Dextera".

Jeśli nie miałeś styczności z tymi książkami to gratuluję inwencji twórczej, świetnej narracji godnej dobrego pisarza i tym samym polecam ci te książki (nie zdziw się jak znajdziesz podobieństwa w tekstach :)), bo chyba ci nie zaszkodzi przeczytać, jeśli sam wymyślasz takie wątki. Po twoich opowiadaniach myślę, że mogą cię zainteresować.

Oczywiście występuje także nie mniej znany serial "Dexter".

 

Forumowicz Amicus! niech trzyma się od tych dzieł z daleka! dla własnego psychicznego bezpieczeństwa!

 

Także czekam na kontynuację opka i kariery.

Odnośnik do komentarza

@Arrtek: na Dextera - serial - natknąłem się w czasie wczesnego zbierania materiałów, więc można powiedzieć, że faktycznie miał duży wpływ na to metoryczną stronę opowiadania - jestem wzrokowcem, więc choćby dużo z opisu posterunku zostało dosłownie podpatrzone (;)) z tego dzieła, bo sam nigdy w takim miejscu nie byłem. Książek Lindsaya niestety nie czytałem.

 

Dzięki wielkie za pozytywną opinię. :)

 

@Lucas07: sprawdź własny - już zamknięty - opek, a dopiero później poprawiaj innych.

Odnośnik do komentarza

...Put a ribbon round my neck and call me a libertine

I will sing you songs of dreams I used to dream...

 

– Roman… daj no jeszcze jedną.

 

Barman spojrzał na siedzącego przy barze mężczyznę i westchnął ze zrezygnowaniem. Na oko trzydziestolatek przesiadywał w tej spelunie dzień w dzień przez ostatnie pół roku, topiąc swoje niewypowiedziane smutki w głębi podawanych mu szklanek i najwyraźniej nie zamierzał przestać, a nawet więcej – szedł na rekord.

 

– Poczekasz chwilę? Są inni do obsłużenia… ba, mógłbym przysiąc, że chyba całe miasto zapragnęło sobie wypić na mojej zmianie. To chyba nie przeze mnie, co? Wiem, wiem, suczki zawsze lecą na Romana jak na magnes, ale w takim razie mamy w tym mieście samych gejów…

 

– Nie, tylko nie zaczynaj znowu… Przecież umawialiśmy się, że nie ma świńskich żartów, pamiętasz?

 

– Ale to dopiero dziesiąty dzisiaj…

 

– …i to tylko dlatego, że przyszedłeś do pracy dopiero godzinę temu – mężczyzna wpadł koledze w słowo.

 

Roman wyszczerzył zęby.

 

– Okej, nie denerwuj się, już idę.

 

Być może Roman przesadzał, ale niezbyt wiele – faktycznie bar wprost roił się od nieznanych mu osób, które zapewne przypadkiem wpadły do środka zaskoczone pierwszymi opadami śniegu w tym roku i przy okazji postanowiły sprawić sobie małe co nieco na rozgrzanie. Mężczyzna patrzył na nich pogardliwie – jak każdy stały i doświadczony bywalec nienawidził noobów.

 

– Uwaga, leci najnowszy i najlepszy towar lokalu! – Po kilkunastu minutach barman zgodnie z obietnicą wrócił do swojego znajomego. – Łap.

 

– Dzięki – nieznajomy upił łyka. – Aaaach… faktycznie dobre. Wyciągnąłeś dla starego znajomego coś lepszego, niż te siki, które tu zazwyczaj podajecie?

 

Roman przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu. Podkrążone oczy, kilkudniowy zarost i stare, brudne ciuchy raczej nie zachęcały do bliższej znajomości.

 

– Musisz przestać pić – powiedział w końcu. Nie odkrył tym stwierdzeniem Ameryki, ale nic lepszego nie przyszło mu do głowy.

 

– A ty chwalić się swoim trzydziestocentymetrowym penisem każdej napotkanej dziewczynie.

 

– Dzisiaj ani razu nie…

 

– Skończ.

 

...And how do I know if you're feeling the same as me?

And how do I know that that's the only place you want to be?...

 

Zima rodziła się na ich oczach, a płatki śniegu spadały w rytm muzyki.

Odnośnik do komentarza

Obudził się, czując, że całe jego ciało – każda komórka, każda tkanka i każdy mięsień bez wyjątku – pulsuje tępym bólem. Nawet jego umysł, zazwyczaj bystry i szybki, któremu wiele w życiu zawdzięczał i który nieraz ratował go z przeróżnych opresji, zachowywał się jak niepełnosprawna, uszkodzona różowa gąbka i był zdolny do wytworzenia tylko jednej, naiwnej i rozpaczliwej myśli.

 

Co… co się stało?

 

Kiedy początkowy szok minął, zdecydował się otworzyć oczy – szło mu to jednak opornie, jakby powieki w przeciwieństwie do właściciela wiedziały, co się stało, co się zaraz stanie i ostrzegały go przed nieuchronną i nieprzyjazną rzeczywistością. Jednak powodowane wrodzonymi i nieostrożnymi odruchami ludzkimi musiały w końcu ustąpić i ukazać …

 

Ciemność. Całkowitą, absolutną, niewypowiedzianą ciemność.

 

Musiał przyznać, że była to niezwykła ciemność, skrywająca w nieprzeniknionej czerni jedynie całość pomieszczenia – małego? dużego? – ale w jakiś sposób omijająca jego samego, tak, że gdyby tylko chciał pomachać sobie ręką przed oczami, zobaczyłby ją beż żadnych problemów. Ale nie chciał. Za bardzo go bolała.

 

Po chwili zdołał jednak pokonać strach mięśni i spróbował się poruszyć – bez żadnych, nawet najmniejszych, skutków. Dopiero wtedy poczuł, że jest skrępowany, a gdy dokładnie rozejrzał się wokół, z wysiłkiem wpatrując się w przejrzystą ciemność, spostrzegł, że przywiązano go do krzesła, dokładnie i starannie.

 

Kto to zrobił? I dlaczego to zrobił? Zastanawiał się przez dłuższą chwilę, korzystając z tego, że w pokoju – a może gdzieś indziej? – najwyraźniej nikogo nie ma. Ale nie wiedział, niczego nie wiedział.

 

Nie pamiętał nawet jak się nazywa.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...