Skocz do zawartości

Wywiad rzeka


demrenfaris

Rekomendowane odpowiedzi

ODCINEK I. WSTĘP

Jest szesnasta trzydzieści. Umówiliśmy się na siedemnastą. Spotykam go siedzącego w Sperlu. Nie zauważa mnie, wpatruje się intensywnie w czarną zawartość filiżanki, wydaje się egzystować w innej rzeczywistości. Czy myśli o rewolucyjnych strategiach, których nigdy już nie przyjdzie mu przetestować? A może w myślach układa już plan rozmowy ze mną - a więc odwrotnie, wspomina idee, które zaaplikować zdołał? Obserwuję go z daleka przez dłuższy czas, jednak nie jestem w stanie rozszyfrować jego enigmatycznego pokerowego oblicza. Ostatnio mocno się postarzał. Zakończony kompletną katastrofą włoski epizod dał mu niewątpliwie w kość, kompletnie już osiwiał, twarz zorana została głębokimi zmarszczkami. Dziarski siedemdziesięciolatek o zapaśniczej budowie sprzed dwóch lat zastąpiony został przez zmęczonego, zgarbionego siedemdziesięciodwulatka. Tamal Serhat musiał odejść. Brakującego tytułu już nie zdobędzie.

 

Cały Wiedeń żyje mistrzostwami. Europejski czempionat wraca tutaj po trzydziestu sześciu latach, tym razem Austriacy organizują go bez wsparcia Szwajcarów. Całe miasto jest podekscytowane, już jutro gospodarze zmierzą się w meczu otwarcia z Finlandią. Znaczący jest wybór lokalu, którego dokonał mój rozmówca. W Sperlu, ekskluzywnej kawiarni znajdującej się w centrum Wiednia, wprowadzono zakaz rozmów dotyczących mistrzostw. Nie jest to oczywiście przepis wiążący, jednak odwiedzający raczej go respektują. Obok Serhata siedzą zmęczeni atmosferą futbolowego święta tubylcy. Pochłania ich praca. Były trener takich klubów jak Olimpique Lyon czy Real Madryt zdaje się być w tym gronie mocno wyobcowany. Ukojenie znajduje w obserwacji kofeinowego płynu.

 

Podchodzę do stolika. Serhat budzi się z kawowego transu i wita mnie, jego oblicze rozjaśnia się, na twarzy gości uśmiech. Siadam naprzeciwko, wymieniamy pozdrowienia dla naszych rodzin, zaczynam badać teren. Odbyta trzy dni wcześniej rozmowa telefoniczna nie rozjaśniła kilku moich wątpliwości dotyczących charakteru wywiadu. Mimo to wsiadłem w samolot z Madrytu i po kilkudziesięciu godzinach stawiłem się w Sperlu. Rozmowa z Serhatem, którą szkoleniowiec zgadza się upublicznić, to prawdziwa gratka dla dziennikarza. Ostatni wywiad, którego udzielił, wyłączając z tego grona pomeczowe konferencje, znalazł się na łamach tureckiego „Sportu” dwadzieścia osiem lat temu. W maju 2016r. Tamal Serhat tłumaczył się na okoliczność zwolnienia go z Denizlisporu, a konwersacja i późniejszy kształt tekstu w tygodniku zraziły go na dobre do dziennikarzy.

 

Ze mną sytuacja ma się inaczej. Jako Bozkurt Fikret, były podopieczny Serhata z czasów, gdy prowadził AZ Alkmaar oraz jego brat w wierze (to dla Anglika bardzo ważne), mam u niego specjalne względy. Niemniej nie liczyłem na więcej niż dwustronicową pogawędkę o faworytach EURO 2044 oraz, ewentualnie, o kulisach jego dymisji ze stołka selekcjonera Azzurich. Dlatego zaskakuje mnie kompletnie jego deklaracja, którą składa po kilku minutach.

 

- Dobra, Bozzie. Niech to będzie jasne. Chcę wywiadu rzeki. Książki w księgarniach, wielomilionowego nakładu. O tym marzyłem będąc dzieckiem.

 

Zatyka mnie, proszę Bossa o chwilę namysłu. Mówiąc "chwila" myślę o, co najmniej, dwudziestu czterech godzinach, tak bym mógł się skontaktować z redakcją El Mundo i zmienić nieco szczegóły mojej akredytacji. Jednak już po minucie ulegam specyficznemu czarowi szkoleniowca, zgadzam się bez ceregieli. Podejmuję znakomitą decyzję.

Do końca wieczoru rozmawiamy na temat zakresu tematycznego oraz układamy luźny plan rozmów. Mimo moich nalegań Serhat nie decyduje się na szerszy komentarz dotyczący swojej młodości. Ustalamy w końcu, że większość wyjdzie w praniu. Dalsza część wieczoru upływa nam w akompaniamencie litrowej butelki koniaku, serhatowych papierosów (ze względu na Bossa musimy przenieść się do klaustrofobicznej salki dla palących) i pogawędek na każdy temat. Konwersacja trwa jakby chwilę, a już wypraszają nas z lokalu – Sperl zamykają około czwartej nad ranem. Czas się rozstać, wracać do hotelu. Umawiamy się na pierwszą turę wywiadu jutro, po meczu rozpoczęcia. W duchu marudzę trochę (omija mnie drugi mecz grupy A), ale nie sposób mi odmówić.

 

***

Football Manager 2008.0.2

Odnośnik do komentarza

ODCINEK 2

Otwarcie turnieju zdaje się pochłaniać miasto. Ludzie odrywają się od codziennych czynności, rzucają pracę - to znaczy z oczywistym przyzwoleniem swoich pracodawców - i od rana zasilają tłum zgromadzony na wiedeńskim rynku. Entuzjazm bije z twarzy umalowanych w czerwono-biało-czerwone barwy kibiców. Nadzieja na sukces. Dopiero później zaczną charakterystyczne narzekania dotyczące przebiegu gry oraz zasadności ekonomicznej wystąpienia w roli organizatora. Teraz ekrany, rozstawione na każdym niemal skrzyżowaniu (wyłączonym z ruchu samochodów, przez co wszędzie muszę poruszać się pieszo) dosłownie zasysają uwagę miażdżącej większości tłumu przechadzającego się Straßen stolicy. Szczęśliwcy są w posiadaniu biletów na Stadion im. Hernsta Happela & Pepsi co., których ilość w powszechnej puli została ograniczona do jedynie kilku procent. Ceny u "koników" sięgają stukrotnej wartości. W ten sposób koszt wejściówki kategorii E wynosi przeszło połowę średniej pensji miesięcznej szarego tubylca. Cóż, znak czasów.

 

Zasiadam w loży zasilając czterotysięczną grupę dziennikarzy mających akredytację. Większość z nas stawia na Finów. Huuhkajat, opromienieni świetnym startem w eliminacjach, są także faworytem bukmacherów. Nie podejmę się typować. Skłaniam się raczej ku Austriakom, ale czynię to z pobudek pozaboiskowych.

 

Serhata na mecz nie udaje mi się wyciągnąć. Być może widok przegrywających Finów (choć sam pod presją typuje 2:1 dla Finlandii) źle podziałałby na jego dumę. Zbyt dobrze pamięta mecz z maja zeszłego roku, gdy prowadząc Azzurich doznał z nimi porażki - mimo iż jego zespół oddał przeszło dwadzieścia strzałów na bramkę przy ledwie trzech rywala.

 

Ceremonia otwarcia okazuje się nad wyraz oczywista, a jej przebieg podobny do tego, co mieliśmy przyjemność (?) oglądać w Holandii przed czterema laty. Mamy więc mini-mecz drużyn tancerzy podzielonych na strony ze względu na płeć. Dwuminutowy sparing kończy się remisem, a wszyscy uczestnicy konkursu rzutów karnych solidarnie marnują jedenastki. Potem wszyscy tancerze koncentrują swoje siły na samym środku płyty boiska, tworzą żywy puchar. Gdy zdaje się, że jest to już koniec, nadchodzi oczywiste: niespodziewany zwrot akcji. Na scenę wkraczają ludzie ubrani na szaro, przechodzą w formację srebrnego noża. "Kroją" wielkie trofeum na dwie równe części. Ceremonia kończy się widokiem dwóch pucharów - równych ale przy tym mniejszych. Nóż przekształca się w napis promujący uczciwą grę.

 

Wrzawa trwa nieprzerwanie. Gdy w szóstej minucie do wolnego podchodzi wychowanek Rapidu Leitner, trybuny przypominają azjatycką dżunglę. To musi być uderzenie, jest dwadzieścia metrów od bramki, niemal na wprost do niej. Znany jest jego atomowy strzał. Tym razem strzela sposobem, technicznie. Piłka grzęźnie w murze... Gol! Wysyłam wiadomość do Serhata.

 

- "Ha!"

 

Finowie rzucają się do ataku. Nie dopuszczają do siebie możliwości porażki. Mają skład lepszy od Austrii. Kautonen powstrzymał Włochów. To gwiazda ligi hiszpańskiej, zeszłoroczny nabytek Racingu Santander – jedenastokrotnego zwycięzcy rozgrywek, który wszystkie tytuły zdobył w XXI wieku. Problemem wydaje się być atak. Moilainen (sto dwudziesty czwarty występ w kadrze trzydziestojednolatka) zdaje się niepokojąco starzeć, ostatnio trafił do siedemnastej w Serie A Messiny. Inne gwiazdy kadry to już wyłącznie obrońcy – Polvinen, Nieminen czy Tamminen. A Finlandia potrzebuje gola.

Gospodarze turnieju starają się szanować piłkę. Klepią pomiędzy sobą, ty do mnie, ja do ciebie. Udaje im się przez niecałych dziesięć minut. Gdy zegar wskazuje koniec pierwszego kwandransa gry, "starzejący się" Moilainen odbiera piłkę Leitnerowi i pędzi z nią na bramkę. Wypuszcza sobie futbolówkę na kilka metrów, strzelec bramki, a zarazem przedostatni w tej sytuacji obrońca, z każdym metrem traci dystans do doświadczonego snajpera, już nie zdoła go dogonić. Zostaje Werner, który postanawia zagrać wślizgiem - tzw. "na raz". I to jest jego błąd, napastnik w ekwilibrystyczny sposób przerzuca piłkę nad nogami siedemnastoletniego stopera Mainz. Strzela.

Wiedeński stadion na kilka chwil przeżywa największe chyba podniecenie w tym meczu. Rozdawane przy arenie trąbki przeżywają swój moment chwały. Za chwile wiele z nich upadnie na płytę boiska. I ucichną.

Remis. Wiadomość od Serhata:

" :)"

Austriacy rzucają się od razu do ataku. Kibice, choć wielu ciskało jeszcze przed chwilą swoje wuwuzele demonstrując dezaprobatę, ani myślą odwracać się od drużyny. Po minucie względnej ciszy (przerywanej raczej pojedynczymi epizodami radości z konserwatywnego w okazywaniu uczuć sektora gości) tumult wybucha na nowo. Współpraca bocznych pomocników: stareńkiego (trzydzieści sześć lat) Prantera z Regginy i młokosa (dziewiętnaście lat) Ebnera grającego w Ried z napastnikami wygląda coraz lepiej. Co chwila czarnoskóry weteran Wessely i biały niczym kreda młodziak Brugger (niespełna dwudziestoletni król strzelców 2. Bundesligi w barwach Karlsruhe) kąsają bramkę Kautonena po dośrodkowaniach kolegów z obu skrzydeł.

 

Nic z tego. Z Austriaków jeszcze przed przerwą wychodzi to, co jest ich znakiem rozpoznawczym w ostatnich latach. Niezdolność wykorzystywania szans w kluczowych spotkaniach. W ostatnich dziesięciu latach reprezentacja ta nie zakwalifikowała się do żadnego seniorskiego turnieju rangi mistrzowskiej. Potrafiła wygrywać w eliminacjach z takimi zespołami jak Anglia, Niemcy czy Ukraina, remisować z wielką Turcją na wyjeździe, z Portugalią czy Hiszpanią u siebie. Zazwyczaj pełnię umiejętności pokazują w meczach towarzyskich (2:3 z Brazylią na trzy miesiące przed Euro). Meczów ważnych rozstrzygać na swoją korzyść nie potrafią. Na przestrzeni dekady przegrali już trzy dwumecze barażowe. Przed Mistrzostwami Świata w RPA polegli ze słabiutką Bułgarią opartą na jednym jedynym Grozdanovie. Na drodze do belgijskiego Euro 2036 stanęli im Islandczycy, dla których miał to być debiut w europejskim czempionacie. Wreszcie, drogę na grecki mundial przed dwoma laty, zagrodzili im Polacy. W tych sześciu meczach Austriacy zdobyli dziesięć bramek - tracąc osiemnaście, średnio trzy na mecz. Jak wyliczyłem, aż osiem padło po katastrofalnych wpadkach indywidualnych.

Jest doliczony czas gry pierwszej połowy. Gartner podaje do Moosmanna. Bramkarz Stade Brestois rozegrał po odejściu z zespołu poprzedniego szkoleniowca ledwie siedem meczów ligowych. Poprzedni szkoleniowiec odszedł z zespołu cztery i pół roku temu. Poprzednim szkoleniowcem był Tamal Serhat.

 

Gartner do Moosmanna. Moosmann stara się wybić. Piłka szybuje z wolna dwadzieścia metrów. Gasi ją na klatce Moilainen, strzela wolejem bez zastanowienia. Okienko.

 

Przerwa uzmysławia mi poczucie bezsilności tutejszych kibiców. Wynik maluje na ich twarzach połączenie głębokiej frustracji, złości, oraz rozczarowania, przygnębienia.

- Setki tysięcy Austriaków z całego kraju ma ochotę coś, lub kogoś, kopnąć - mówi mi napotkany w kolejce po piwo tubylec - Szkoda, że tej ochoty nie ma tamtych jedenastu.

Na tamten moment, przesadza zdecydowanie.

 

Drugie czterdzieści pięć minut sprawia wrażenie, jakby gospodarze wypompowali się z energii. Kończyli pierwsze trzy kwadranse statystyką strzałów 12:3. W siedemdziesiątej minucie jest już 13:8, jakby to Finowie gonili wynik. Na płycie boiska nie dzieje się zbyt wiele. Gyorgiy Garics, urodzony na Węgrzech wielokrotny reprezentant Austrii, czeka ze zmianami. Po meczu usprawiedliwi się tym, że w zasadzie zdolnych do wysiłku na tym poziomie, ma jedenastu graczy. W osiemdziesiątej minucie przechodzi na system z trzema napastnikami. Ale w osiedziesiątej minucie jest już 1:3. Hat-tricka kompletuje Moilainen.

 

Mecz kończy się. Trybuny szybko pustoszeją. W trakcie gry zmieniały się, nazwijmy to, proporcje archetypów zachowań kibiców. Na początku królowała wśród wszystkich, nieco irracjonalna, nadzieja. Po pierwszej bramce wszyscy przenieśli się do grona gorących entuzjastów. Wyrównanie nie załamało fanów. Gol do szatni - podłamał ich. W miarę upływu kolejnych minut w drugiej odsłonie było coraz gorzej. Na dziesięć minut przed końcem, w chwili fantastycznego triumfu najlepszego strzelca w historii Huuhkajat, stadion zaczął pustoszeć. Teraz nie ma już niemal nikogo na trybunach, kto nosiłby czerwono-biało-czerwone barwy. Nikt nie dziękuje piłkarzom za wkład:

- Kop im w dupę się należy, nie podziękowania! - mówi Austriak, który pozostał, by gwizdać. Nosi żółte spodnie i czarny sweter. Wzdycha za czasami wielkości swojej ojczyzny.

 

Dowiaduję się, że przegrałem na postawie gospodarzy dwadzieścia pięć euro. Tak twierdzi w wiadomości Tamal Serhat. Jadę do Sperla walczyć o swoje. Żadnego zakładu przecież nie było.

Odnośnik do komentarza

ODCINEK 3

Droga, którą należy pokonać, by dostać się spod stadionu do kawiarni wynosi około sześciu kilometrów. Serhat nie zamierza wszelako ułatwić mi życia. - Jestem staruszkiem! - odpowie na zarzuty, gdy przyjdzie nam się w końcu spotkać. Mecz otwarcia rozpoczął się punkt osiemnasta, o dwudziestej trzydzieści opuszczam stadion, udaję się na przystanek autobusowy. Mając do dyspozycji tzw. Bus Akredytowanych, wybieram środek komunikacji dostępny zwykłym mieszkańcom miasta. Linią A-55 suniemy ulicą Schlachthausgasse. Otaczają mnie kibice Austrii. Ich spojrzenia są puste, nie zawierają żadnej informacji. Gdy krzyżuję z którymś wzrok, zdaje mi się, że patrzy w punkt znajdujący się w prostej linii kilka metrów za moją głową. Nic dla nich nie istnieje.

 

Wyglądam przez okno. Mijamy korowód zgarbionych postaci. To wymalowani od stóp do głów biznesmeni – ich najwięcej było na stadionie, kolportaż wejściówek przez korporacje zrobił swoje – kroczą ponuro po bruku chodnika wpatrując się intensywnie w pęknięcia bruku i, zdaje się, metaforyzując je, szukając w nich źródła nieoczekiwanej porażki. Nie mam pojęcia, do czego prowadzi ich ciąg myślowy.

Ci, którzy na mecz wzięli swoje dzieci, pocieszają je. Bezskutecznie, podopieczni opanowani patriotycznym uniesieniem przed meczem, a teraz pozbawieni zupełnie złudzeń, wylewają łzy, zwilżają szary beton beznadziei. Ta smutna masa kontrastuje z radosnym wyglądem parku za ich plecami. Przygotowanego do fiesty po zwycięstwie, pełnego narodowych symboli przystrojonych gdzieniegdzie korporacyjnymi logo. Z zawieszonych na słupach monitorów atakują ten żałosny pochód serie reklamówek roześmianych piłkarzy: Wieser, Pranter i Brugger zachęcają do kupna europodpasek, Leitner i Werner układają mistrzowskie puzzle, a selekcjoner Garics wespół z kapitanem Beglem po prostu zapowiadają triumf w spocie materiałów budowlanych Pexider.

 

Finów nie widać – ani wewnątrz, ani na zewnątrz pojazdu. Wzrokiem napotykam za to ustrojonych w narodowe barwy Czechów. Ci grają swój mecz w Klagenfurcie, jednak liczbą kilkunastu sztuk suną drogą ramię w ramię z gospodarzami w kierunku centrum, zapewne w poszukiwaniu miejsca, w którym można by obejrzeć potyczkę ich reprezentacji z Anglią. Ta już za kilkanaście minut.

Wysiadam przy przystanku Św. Marka, by przesiąść się w A-31 jadące przez Rennweg Straße oraz Wienner Straße. Jest za pięć dziewiąta, gdy wysiadam przy Karlsplatz. Jest tam druga co do wielkości fanzona w Wiedniu. Znajduje się ona w budynkach oraz na podwórzach starego kościoła pod wezwaniem św. Karola oraz dawnego Muzeum Wiednia. Stąd już kilka kroków do Sperla.

 

Stoi przed wejściem ćmiąc papierosa. Widok iście niespotykany tutaj, w Wiedniu. Zwyczajowo zostałby zapewne zadenuncjowany miejscowej służbie porządkowej, wszak pali w strefie non-smoking. Ale, po pierwsze: trwa EURO – widok spożywających rozmaite substancje pod okiem niereagującej policji jest czymś normalnym. Po drugie: to Tamal Serhat. Czy raczej: „TAMAL SERHAT!”, bo tak reagują co bardziej zorientowani kibice. Jednostkom wielkim wybaczamy palenie w miejscach do palenia nieprzeznaczonych. Po trzecie w końcu: jak się później okaże, szkoleniowiec jest w znakomitej komitywie z szefem kawiarni.

Powitanie. Wchodzimy do środka. Gdy zajmujemy stolik, gdy mam już siadać, on podnosi rękę w geście stopu. Mieszam się nieco, zastygam w schylonej pozie. Po kilku sekundach pojmuję, o co mu idzie.

 

- Trzy! Dwa! Jeden! Start!

Dochodzą nas dźwięki z fanzony. Klagenfurt już gra, pojedynek doświadczonego McGuana z samozwańczym mistrzem taktycznym Radkiem Coufalem rozpoczęty. Tamal ponagla mnie:

 

- Siadaj, opowiadaj – mówi, choć to moja kwestia.

- Co do tych dwudziestu pięciu...

- Umarzam!

Śmieję się w duchu, wspominam. Ćwierć wieku, a on wciąż wałkuje ten sam rodzaj absurdu, którym raczył nas w przerwach meczów AZ. Gdy przegrywających nas chwalił, wygrywających ganił. Nie był to ten rodzaj nachalnego sarkazmu, o jaki moglibyście go w tym momencie posądzić. Był zawsze subtelny, lecz jeśli ktoś tych jego subtelności nie wychwycił, lądował u lekarza. Bo but na twarzy mu... wylądował. Dojdziemy któregoś dnia i do tego tematu, coby wam lepiej naświetlić sprawę.

Zamawiamy. On ma za darmo, ja muszę płacić. Wciąż uczy życia mnie, czterdziestopięciolatka – gdy zamawiam kawę wyśmiewa mnie i każe przynieść antałek pilsnera (na mój koszt, znów nie ma zamiaru wykorzystać koneksji). Normalnie nie serwują piwa w Sperlu. Rozmawiamy chwilę o meczu.

 

- To ciekawe. Oglądałeś mecz otwarcia pomiędzy obcymi twojemu sercu drużynami, a gdy gra twoja ojczyzna, siedzisz z jakimś Turkiem w bodaj jedynym miejscu Wiednia, gdzie nie dotarły mistrzostwa.

- Życie!

 

Wyjaśniamy sobie kilka spraw. Serhat obiecuje nie tylko odpowiadać pełnymi zdaniami, co wręcz zanudzać mnie rozbudowanymi wypowiedziami. Próbujemy jeszcze raz z tym samym pytaniem.

 

- To ciekawa kwestia. Widzisz, urodziłem się... Chociaż, czy tego typu historii nie przeczyta nasz czytelnik w pierwszej lepszej encyklopedii piłkarskiej?

- Nie. Mało kto wie, gdzie się urodziłeś. Z żadnym dziennikarzem o tym nie rozmawiałeś, piłkarze i sztab nigdy nie zdradzali twoich tajemnic.

- O tak. Jestem kochany przez wszystkich, z którymi się stykam. Wracając. Urodziłem się w Manchesterze jako Thomas Selby i mam dziewiętnastoletnie doświadczenie jako Anglik. Wyjechałem stamtąd w dziewięćdziesiątym piątym jako dzieciak bez szkoły. Nie będę tworzył mitu Serhata-piłkarza, nie przepłynąłem kanału La Manche jako głodny sukcesu futbolista. W zasadzie powinienem powiedzieć „nie przejechałem”, bo, jeśli mnie pamięć nie myli, podróżowaliśmy z rodziną pociągiem. Ojciec złapał pracę w Bretonii, nie powiem, czym się zajmował. Tyle, że był bogaty kapitalista z niego. Moje życie dla czytelników niech zacznie się, powiedzmy, w roku 2004. Włączono mnie do kadry szkoleniowej rezerw miejscowego Stade Brestois, klub ten wypłynie szerzej w dalszej części historii. W 2004 mam dwadzieścia osiem lat.

 

Szkoleniowiec ucieka ze Sperla do początku wieku w Breście. Oczy naprzemiennie błyszczą się mu i matowieją.

 

- Pracę załatwił mi, mogę chyba to wyznać po czterdziestu latach, Chris Bocquet. Odwdzięczyłem mu się potem w Lyonie robiąc z jego syna gwiazdę ekstraklasy i europejskich pucharów. Choć Fabrice był świetnym snajperem niezależnie od woli jego ojca... Cóż.

Po dziewięciu latach mówiłem już perfekt po francusku, w międzyczasie wyemancypowałem się i odszedłem od rodziców, którzy, wrócili do Mancheteru. Było, to jak pamiętam, w roku mundialu w Korei i Japonii...

 

- 2002.

- Tak. Pamiętam. Mistrzostwa wałków i przekrętów... Dużo takich w życiu przeżyłem. Toteż rodziców nie było już ze mną, gdy trenowałem rezerwy w Breście. Najpierw byłem pomocnikiem asystenta – pomyśl! Być pomocnikiem asystenta rezerw drugoligowego zespołu. Praca nad wyraz odpowiedzialna, tuzy futbolu musiały wszakże grać napompowanymi piłkami, biegać w wypranych koszulkach i pomiędzy profesjonalnie rozstawionymi pachołkami.

Tego typu aktywności zawodowe pochłonęły mnie na rok, w którym asystent trenera rezerw stał się trenerem, ja zaś jego prawą ręką. Co znaczące, nie zatrudniono mi pomocnika. Więc kolejny sezon, ta sama bajka: pompowanie, pranie, ustawianie tyczek. Załapałem też etat w klubowej stołówce, obsługiwałem widzów podczas spotkań pierwszej drużyny. Wszystkie te fuchy załatwiał mi Bocquet, który w 2005 roku był już znaczącą postacią w zarządzie. Pogłębialiśmy naszą znajomość poprzez wspólne wypady do klubów. W sensie – takich, gdzie się tańczy. Liczyłem, że gdy tylko mojemu zwierzchnikowi, Boże dopomóż, bo nazwiska nie pamiętam, podwinie się noga, przejmę Stade Brestois II i stanę się trenerem. Chodziłem na kursy trenerskie, pomagał mi w tamtym czasie pierwszy menedżer klubu, oglądałem treningi, notowałem, rozmawiałem z legendami francuskiej piłki – gdy w meczu Pucharu Francji przyjechało do nas Auxerre, a na trybunach zasiadł Guy Roux, udało mi się wyciągnąć od niego jakąś wiedzę (za to Santini był jak sfinks, podobno wziął mnie za szpiega) – notowałem. Byłem pochłonięty robotą za czterysta euro tygodniowo.

 

Zarobek ten nie pozwalał mi na dostatnie życie. Na szczęście Bocquet załatwił mi mieszkanie w spółdzielni, którą zarządzał. Z tą spółdzielnią to była jazda bez trzymanki, szczególnie z prawnego punktu widzenia. On... Nie, nie, nie! To się wytnie.

Była z nas, z Bocquetem, dziwna para przyjaciół. Dwa światy. On żył, jakby zarabiał dwieście euro tygodniowo – w kompletnej norze, wśród brudu i smrodu. Moje mieszkanie, choć byliśmy sąsiadami, prezentowało się zupełnie inaczej. Czysto, schludnie, taki małomieszczański dobrobyt, jakby to określiła Adélaïde. Nie, żebym dbał przesadnie o porządek...

 

Kto był kiedyś w biurze Tamala Serhata w Alkmaar, potwierdzi jego słowa.

 

- ...ale po prostu niezbyt często tam bywałem. Muszę bowiem wyznać, że natenczas moje życie nie było jedynie pracą, że oprócz harówki przy pachołkach w klubie zdarzało się nam mocno poimprezować. W grę wchodził nie tylko alkohol, powiem tylko, że mieliśmy szczęście, że wówczas nie przeprowadzano kontroli antydopingowej dla sztabu szkoleniowego. Nie żałuję tego. Dzięki temu poznałem moją Adélę i jestem tutaj...

 

Wypowiedź szkoleniowca jest często przerywana dygresjami nie do przytoczenia – lub do wstawienia w dalszej części tekstu, żeby zachować jego względną spójność. W chwili, gdy wypowiada on słowo „tutaj” jest siedemdziesiąta minuta spotkania Czechy-Anglia. Zdaje się, że pada gol. Tamal Serhat podrywa się z miejsca.

 

- Wiesz co? Pieprzenie! Siedemdziesiąt dwa lata bycia Anglikiem. Do fanzony! - wskazuje palcem drzwi wyjściowe. Ruszamy. Kto strzelił bramkę?

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

ODCINEK 4

Gdy wchodzimy, na ekranie prezentuje się Lewis McGuan. Siedzi. Z jego postawy biją jednocześnie agresja i zrezygnowanie. Ręce ma skrzyżowane na piersiach. Pracuje, a poprzez pracę nadaje sobie groźny kształt, żuchwa. McGuan żuje gumę w osobliwy sposób, maksimum siły poświęcając na zgryz. Potężne siły działają teraz w jego jamie ustnej. Gdyby przejść przez ekran i prześliznąć się tuż za plecy angielskiego szkoleniowca, z pewnością okazałoby się, że zgrzyta nimi – mimo gumy. A może jej tam nie ma?

Niepokojące są oczy Anglika. Zupełnie bez wyrazu, wzrok ma utkwiony w nieznany punkt klagenfurckiego stadionu, jakby przykład brał z Austriaków, których spotkałem niedawno w autobusie. Jego plan runął. Jest siedemdziesiąta minuta, a on nie wygląda na faceta, który wie, co robi.

 

Już wiemy, jaki jest wynik. Rzut oka na Radka Cernego. Triumfuje. Młody trener, były piłkarz włoskiej Messiny i zaledwie (?) siedemnastokrotny reprezentant kraju, jako swoje pierwsze zadanie w trenerskim zawodzie, otrzymał fotel selekcjonera w swoim kraju. Mówiono, że pomogły mu układy. Mówiono, że dostrzeżono w nim naturalny talent. Mówiono, że w Czechach działa dzisiaj czterdziestu zawodowych menedżerów. A w tej chwili już nieważne, co mówiono.

 

Trzecią osobą, którą taksuje jest Serhat. Teatralnie potrząsa głową. Wszyscy wiemy, kogo obwinia za obecną sytuację. McGuan został selekcjonerem po wyrzuceniu z tego stołka Franka Lamparda w 2036 roku i, jak twierdzi mój rozmówca, zwiastuje powrót chudych lat reprezentacji Synów Albionu. Wszak gdy wyrzucano Lamparda Anglicy byli wicemistrzami świata. Problemem stał się występ kadry na EURO 2036, gdzie w pechowych okolicznościach odpadli z grupy składającej się z Grecji, Serbii i Czech. Legendę Chelsea Londyn* wyrzucono z hukiem, a jej miejsce zajął właśnie McGuan. Gdy nie powiodła się kolejna próba zostania mistrzem świata w 2038r., obecny selekcjoner również został zwolniony (przegrał w 1/8 finału z Brazylią), kadrę przejął Steven Gerrard i, niczym za dotknięciem magicznej różdżki, zdobył srebro EURO 2040, a ponadto stanowczo odmłodził skład. Liverpoolczyk uznał jednak swoją misję za zakończoną, więc złożył rezygnację. Kadrę znów przejął McGuan i kampania mundialowa 2042 roku zakończyła się zupełnym fiaskiem. Jako, że uznano, iż poniósł on porażkę ze względu na niekorzystne losowanie, wszak i Lampard przegrał z dominującą w futbolu reprezentacyjnym Turcją, pozwolono mu kontynuować swoje dzieło.

- Dzieło niszczenia angielskiej reprezentacji! - mówi mi Serhat. - Trafił na Turków, bo zajął drugie miejsce w grupie, bo przegrał z Australią! Australią! - ostatnie słowa już wykrzykuje.

 

Tymczasem Czesi w natarciu. Po leniwej wymianie piłki pomiędzy Soukupem a Bednarem, ten drugi (notabene piłkarz średniaka Premier Leauge Middlesbrough) wykonuje fantastyczny przerzut na prawą stronę. Drulak pędzi jak oszalały na bramkę Buckleya, mija spóźnionego Petersa i ścina do środka. Zatrzymuje się, niesamowite, przed chwilą był w pełnym biegu! Czaruje, przekłada stopy nad piłką, młody Lee nie ryzykuje, nie podchodzi, kątem oka widzi wracającego Pearce'a. Co też wyczynia Drulak! Genialne podanie piętą do włączającego się Vladyki. Prawy obrońca Atletico dotyka piłki raz, wypuszcza sobie ją na kilka metrów do przodu, dotyka drugi – dośrodkowuje. Dolezal głową! POPRZECZKA! Nie będzie siedemdziesiątej drugiej bramki czeskiego weterana, piłkę opanowuje Buckley i nie dając dobić Sigmundowi (który, jak się teraz okazuje, był strzelcem gola numer jeden). Wciąż 1:0.

 

Bramkarz londyńskiego Fulham jest wściekły. Krzyczy niecenzuralnie i wymachuje pięścią w kierunku Petersa, dostaje się także parze stoperów. Na podsumowanie wyrzuca piłkę do Peacocka, jedynego oczyszczonego z zarzutów członka linii defensywnej. Ten trochę bez pomysłu oddaje piłkę naciskanemu w okolicach linii środkowej Cradockowi. Prawoskrzydłowy przepycha się ze Smejkalem, a gdy w sukurs Czechowi przybiega Vit, Cradock decyduje się na przerzut. Cóż za podanie – nad głowami bohaterów ostatniej akcji, nad bezradnymi Drulakiem i Vladyką. Za to chirurgicznie na nogę Kellego. Ten ma masę przestrzeni przed sobą, istny tor do tego, by się rozpędzić. Zamiast tego dośrodkowuje. Płasko. Serhat klnie szpetnie, piłkę zgarnia Hajek... by skiksować! Jerome nie zastanawia się długo, strzela! W sam środek! Gol! Niebywałe.

Serhat chyba nie wierzy. Anglicy, może poza Cradockiem, zrobili wszystko źle. Przy tym – wyrównali. Fatalne błędy Hajka i Zdenka Salaka. Całe Czechy płaczą w tym momencie – czemu do bramki nie można by wskrzesić Petra Cecha?! Czy choćby jego imiennika Kolara?! Zawsze słynęli w wybornych golkiperów, ten aktualny z Betisu Sewilla się do nich najwyraźniej nie zalicza.

 

Płyną kolejne minuty, dzieje się coraz mniej. Wydaje się, że bramek już nie przyjdzie nam zobaczyć. Czas upływa mi na słuchaniu litanii zarzutów Serhata w kierunku McGuana. Brak pomysłu, gra na remis z Czechami, boczni obrońcy nie przekraczający środkowej linii boiska – wylicza Serhat. Co chwila łapie się za głowę. Jest bodaj najgłośniejszym aktorem widowiska w fanzonie – nie licząc tych chwil, w których odzywa się Thomas Prager, legenda austriackiej piłki i komentator spotkania.

 

Gdy w 86. minucie piłkę z autu bramkowego wybija Salak, publika jest spokojna, cicha. I Prager milczy. Serhat za to szaleje, wykrzykuje zarzuty dotyczące ustawienia Anglików w obronie. Zbyt wąsko stoją, diagnozuje. Gdy piłkę przechwytuje zbiegający do prawej Lee, Serhat wrzeszczy:

- W aut, idioto!

 

Ponawia swoje żądanie, gdy ten wbrew jego poradzie oddaje futbolówkę Buckleyowi. Od teraz wygląda to niepokojąco nawet dla laików, Serhat kryje zaś twarz w dłoniach. Teraz szepcze, powtarza w kółko: „w aut, w aut, w aut”. Nie widzi, jak naciskany przez Sigmunda Buckley nie potrafi wznieść piłki i jego wykop zamienia się w dwudziestometrowe podanie po ziemi do Straki. Wprowadzony przed chwilą rezerwowy natychmiast korzysta z prezentu i zagrywa prostopadle do Sigmunda. Spóźniony jest Peters. Sigmund uderza lewą nogą z pierwszej piłki, nadaje jej niesamowitej rotacji. Szmacianka wpada do bramki tuż przy słupku, Buckley ani drgnie, zasłonięty przez swojego spóźnialskiego kolegę.

 

Serhat słyszy zgiełk, radość będących w przewadze Czechów i sprzyjających im, bodaj z uwagi na ofensywną grę w pierwszej odsłonie, gospodarzy. Sam siada na betonie. Wygląda bardzo staro. Daje mi znak ręką, bym usiadł. Jest to trudne wobec skaczących wokoło person, aczkolwiek skoro dokonał tego siedemdziesięciolatek... Mniejsza. Udaje mi się. Mój rozmówca mówi coś cicho, nie słyszę. Jest wypompowany.

Znów pokazywany jest McGuan. Sprawia wrażenie, jakby chciał uciec ze stadionu, a najlepiej – w ogóle z Klagenfurtu. Serhat powtarza mi, żywszym głosem (chyba dostaje zastrzyk mocy widząc obiekt swojej gorącej niechęci):

- Jak oni sami tego nie zrobią, ta **** ich nie zdoła zmobilizować.

 

Wybucham nagle gromkim śmiechem, którego naturę ciężko mi wytłumaczyć. Może to przekleństwo, trochę nieprzystające do sylwetki szkoleniowca (nie pamiętam sytuacji, w której zakląłby w AZ), jest w moich oczach dysonansem i nieprzemyślana radość to tylko jeden z moich obronnych odruchów wobec odejścia od sztywnych ram rzeczywistości? Albo po prostu kamyk z buta łaskocze mnie w stopę...

 

Anglicy już zaczęli, Jamie Jansen w indywidualnym zrywie zdobywa rzut rożny. W polu karnym znajduje się dziewiętnastu zawodników, oprócz Kellego stoją poza nim tylko liczący na odrzut Adams i będący na desancie Nemec. Buckley rozpycha się łokciami w polu karnym. Gwizdek! I nagle drugi! Rzut karny! Drulak dostaje żółtą kartkę. Przecieramy oczy ze zdumienia, powtórka sprawia, że robimy to tylko co intensywniej. Nie potrafimy wskazać najdrobniejszego ruchu czeskiego skrzydłowego, choćby był to ruch jego brwi, który mógłby sugerować jedenastkę. Otoczenie gwiżdże, takoż Serhat.

Cóż. Do piłki podchodzi nominalny kapitan (dziś zaczął na ławce, dlatego opaskę nosi stoper Bonar) John Adams z Lyonu. Bierze rozbieg... pudłuje! Niebywałe! Powtórka! Piłkarze czescy zbyt szybko wbiegli w pole karne. Tym razem sędzia ma rację, aczkolwiek wiedeńska fanzona grzmi niezadowoleniem, zdaje się, że gdzieś w oddali – blisko największego ekranu – kibice obydwu drużyn mają zatarg, już nie tylko słowny. Ktoś z przodu odpalił racę.

 

Druga szansa. Salak! ODBIJA PIŁKĘ NA RZUT ROŻNY! W ostatniej minucie! Wrzawa wokół nas. Tamal duka:

- Oliwa sprawiedliwa – widać, że z trudem przychodzą mu te słowa – Choć... nie do końca. Wywalczyli rożnego. Patrz! To jeszcze nie koniec! - nie przekonuje mnie to, Boss brzmi teraz niczym Czarny Rycerz ze "Świętego Graala" Pythonów.

 

Nikt już nie wierzy w stałe fragmenty gry drużyny McGuana. Realizator serwuje statystykę, to już jedenasty korner dla Synów Albionu. Znów Kelly w narożniku, teraz po lewej stronie, piłka odchodząca. Znów w polu karnym Buckley. Sędzia patrzy na zegarek, szykuje się do zakończenia meczu. Wrzutka na krótki słupek...

 

Jamie Jansen.

 

Nagle proczeska część strefy kibica staje się łąką wysokich traw, którą uderza huragan. Ludzie padają na kolana, na tyłki, na plecy. Niektórzy woleliby na głowę spaść, z większej wysokości zresztą. A Anglicy podskakują. Skandują. Przeklinają. Radują się. Zarówno ci z fanzony jak i ci na ekranie. Skacze, skanduje, przeklina i raduje się także McGuan.

 

Jedenastego rożnego Anglicy wykonali zupełnie inaczej niż dziesięć poprzednich. W stylu, w jakim wykonywali go za Gerrarda, za Lamparda, na sposób, który forsował... Tamal Serhat. Wśród podskakujących wyróżniają się sylwetki byłych reprezentantów, aktualnie asystentów McGuana – Scotta Rigby'ego i Jordana McAllistera. Odkrytych przez Serhata (McAllister, dziewięćdziesięciokrotny reprezentant, został przekonany do występów przez Bossa osobiście, po zagraniu kilkunastu meczów dla młodzieżówki Szkotów). To Rigby podbiegł do Kellego przed przedostatnim kopnięciem tego spotkania.

 

Tamal Serhat uśmiecha się dziwnie i, doprawdy, nie wiem, co to ma znaczyć.

 

_________________________________________________________________

* - chyba nawet większą od samego Johna Terrego (jego reputacja mocno podupadła, gdy jako trener, po spuszczeniu Chelsea do drugiej ligi odszedł do Charltonu, a ostatnio został menedżerem mistrza i zaciekłego rywala Chelsea – Tottenhamu)

Odnośnik do komentarza

ODCINEK 5

I naprzód marsz, Ojczyzny dzieci,

Bo nadszedł chwały naszej dzień.

To tyran przeciw nam zawiesił

Zbroczony krwawo sztandar ten.

Zbroczony krwawo sztandar ten.

Słyszycie z bitew pól niesiony.

Żołnierzy przeokrutnych ryk?

Już idą, nam zaciągnąć stryk,

By zarżnąć nasze syny, żony

 

Straszliwa pieśń, przemyka mi przez głowę. Stoją tam, cała jedenastka wykrzykuje te przeraźliwe słowa. Jedenastu rewolucjonistów. Ich piękne stroje, jeszcze nie zbrukane walką. Poczekaj... Za chwilę rzucą się na wroga.

 

Do broni, bracia dziś!

Zewrzyjcie szyki wraz!

I marsz, i marsz!

By ziemię krwią

napoić, przyszedł czas!

 

Deszcz? Tak, deszcz. Wodospad widzę, oberwanie chmury. Stoją i śpiewają, gdy niebo płacze. Wokół mnie spekulacje. Bogowie sprzyjają tym, którzy się od nich nie odwrócili*! Rewolucja stanie w tworzącym się właśnie bagnie, brutalna siła fizyczna miejscowych zatriumfuje. Dobry omen! Nie neguję. Czekam.

 

Cóż chce służalczy tłum i zmowy

Ludzi, co zdradę wszędzie ślą,

I łańcuch hańby już gotowy,

Czyjże kark skrępować chcą?

Czyjże kark skrępować chcą?

Wstyd nasz, Francuzi, czy czujecie?

Czy wasza krew nie burzy się,

Że tyran wolnych wtłoczyć chce

Pod jarzmo, co niewolnych gniecie?

 

Komentarze milkną. Raczej nie ze względu na pytania retoryczne, mało który z otaczających mnie kolegów po fachu rozumuje się w tym niesamowitym języku, który tak piękny formą, potrafi wypluwać z siebie tak okrutne wersy treści. Melodia wszakże jest uniwersalna, takoż wizualne odczucie.

Ostatnie takty pieśni. Pojawiają się błyskawice. Czekamy na huk.

 

Do broni, bracia dziś!

Zewrzyjcie szyki wraz!

I marsz, i marsz!

By ziemię krwią

napoić, przyszedł czas!

 

GROM!

 

To początek mojego sprawozdania ze spotkania inaugurującego rozgrywki w grupie D. W drugi dzień mistrzostw naprzeciwko sobie stanęli Francuzi i Ukraińcy i, Allah mi świadkiem, burza nad wiedeńskim stadionem Ernsta Happela i Pepsi Co. podczas „Marsylianki” była najciekawszym, co wydarzyło się w ciągu mojego pobytu na trybunach. Pojedynek mistrza świata sprzed czternastu lat z broniącymi tytułu mistrzów Europy Tricolores okazał się zwykłą festiwalem nudy bezstronnego obserwatora. Dwa celne strzały, jakie oddano w tym „widowisku” były raczej podaniami do Łysenki. Młoda generacja Les Blues, tak mocno wspierana przez selekcjonera Christophe'a Perona, zawiodła na całej linii. Gwiazda Arsenalu Lemee nie pociągnął drugiej linii, w ataku zawiedli Isnard (piętnaście goli w piętnastu spotkaniach) i Poulard.

 

We Francji nikt jednak nie zamierza lamentować. Wszyscy pamiętają, że ostatnie dwa europejskie czempionaty zaczynały się od remisów (osiem lat temu z Holandią, ostatnio z Hiszpanią), by kończyć się dopiero w wielkim finale. Wszyscy wierzą w moc nowatorskiej taktyki 5-3-2 Perona, która w ciągu ostatniego dziesięciolecia poniosła zespół do sukcesów nawiązujących do złotej ery francuskiego futbolu reprezentacyjnego (oprócz medali ME Francja doszła także do dwóch ćwierćfinałów mundialu). Zespół jest młody, ale jego dwa najważniejsze ogniwa – boczni obrońcy – to starzy weterani, którzy wszelako utrzymują wysoką formę w klubach. Nikt nie śmie wątpić w siłę Besnarda (Tottenham) i Quattary (PSG). Brakuje chyba tylko filaru między słupkami, ale absencja w drużynie 35-letniego Philippe'a Andresa akurat w tym momencie nie była dokuczliwa. Zresztą umiejętności golkipera mistrza Serie A Kevina Filnambu (Napoli) nie są kwestionowane.

 

Osieroceni

Ukraińcy natomiast poczuli po inauguracji ulgę. Po odejściu Anatolija Tymoszczuka i zatrudnieniu na jego miejscu Igora Woronkowa, powszechnie obawiano się blamażu. Tymoszczuk był (jest!) bowiem otoczony w swoim kraju prawdziwym kultem. Gdy obejmował stery kadry w 2029 roku, na osiem miesięcy przed mundialem w Stanach Zjednoczonych, Ukraińcy zajmowali w rankingu FIFA miejsce w czwartej dziesiątce. Doprowadził ich do mistrzostwa. Późniejsza praca nie przyniosła już takich sukcesów, Tymoszczuk miał często problemy z samym awansem na imprezy rangi mistrzowskiej, jednak ani na chwilę ruski naród nie przestawał w niego wierzyć.

Dwa lata temu w Grecji kadra znów zaczęła grać jak natchniona, a zatrzymał ją w ćwierćfinale rewelacyjny Urugwaj (prowadzony przez Sami Wiecie Kogo), Tymoszczuk odpuścił. Zostawił reprezentację na piątym miejscu rankingu.

 

Woronkow, który dla pracy z Жовто-блакитнi zostawił słoneczną Barcelonę, spełnił już jedną trzecią oczekiwań. Wynik z Trójkolorowymi zachwycił, świetna była organizacja defensywy, gwiazdy zespołu Afanasjow i Czernysow pracowały w defensywie na równi z występującymi w Wyższej Lidze Gonczarukiem czy Kowalenką. Szkoleniowiec zdał test, wszyscy pamiętają tutaj inaugurację z mistrzostw w Holandii, gdzie w Rotterdamie przegrali na „dzień dobry” z Czechami 0:5, by potem oberwać od Turków i Serbów.

 

I tym razem ten południowosłowiański zespół będzie starał się uprzykrzać życie Niebiesko-Żółtym. Nim to się jednak stanie – rewanż za porażkę 2:3 sprzed czterech lat zamknie rozgrywki grupy D – odbędzie się bodaj najciekawszy, ze względów pozasportowych, mecz rundy grupowej. Bitwa bałkańska, kocioł na trybunach. Panie i panowie! Czwartym zespołem grupy jest Bośnia!

Raczej nie przyjdzie mi emocjonować się spotkaniem na żywo. Nie podejrzewam, by Tamal Serhat chciał obejrzeć kolejne spotkanie po tym, czego doświadczył wczoraj. Pędzę do Sperla, przychodzi mi powtórzyć trudną wędrówkę spod stadionu na Karlsplatz. W swojej naiwności (?) liczę, że uda mi się odizolować od rzeczywistości na tyle, by jutrzejsza powtórka spotkania dostarczyła mi choćby cząstkę emocji, które przeżyją dzisiaj w Klagenfurcie kibice dwóch zwaśnionych nacji. Warunkiem będzie nieznajomość przebiegu widowiska.

 

Gdzie miałaby się taka sztuka udać, jeśli nie w Sperlu, strefie wolnej od Europameisterschaften?

 

____________________________

*- Ukraińcy są jednym z zaledwie sześciu narodów tradycyjnie chrześcijańskich, gdzie zadeklarowani teiści wciąż są większością.

Odnośnik do komentarza

Świetny i bardzo ambitny początek. Wciągnąłem się w klimat, zapowiada się świetna opowieść. Akcję umieściłeś w 2044 r. i to czego mi brakuje, to to, że w tekście nie czuć przyszłości. Ja wiem, w 2044 nie musimy latać podniebnymi taksówkami ale chyba świat poszedł trochę do przodu?

Odnośnik do komentarza

Postanowiłem nie wchodzić zbyt mocno w futuryzm, bobym się zapewne z niego nie wygrzebał. Wizje przyszłości zapewne zdominowałyby opowiadanie, które ma być jedynie równoległym opisem Mistrzostw Europy 2044 (tutaj też napotykam trudność, zapewne za 32 lata będą one liczyły więcej niż 16 drużyn) oraz kariery Tamala Serhata.

Zresztą nie jestem przekonany co do tego, że świat diametralnie zmieni się przez ten najbliższe trzy dekady.

 

Gdybym pisał powieść, podjąłbym się tematu. Kariera na forum nie mobilizuje mnie na tyle, żebym starał się stworzyć spójny obraz innej rzeczywistości (bo muskanie tematu mnie nie interesuje). Mam nadzieję, że satysfakcjonuje Cię taka odpowiedź ;)

  • Lubię! 1
Odnośnik do komentarza

ODCINEK 6

Tym razem pod Sperla zamierzam dostać się taksówką. Wyścig do samochodu wygrywam z pewnym podrostkiem. Zastanawiam się, jak chłopak miałby zapłacić za taryfę, skoro za niespełna sześciokilometrową trasę spod stadionu na Karlsplatz, kierowcy liczą sobie odpowiednik trzeciej części pensji przeciętnego wiedeńczyka. Stolica Austrii w czasie mistrzostw staje się bodaj najdroższym miastem świata. Taksówkarze usprawiedliwiają wysokie ceny polityką korporacji, jednak powszechnie wiadomo, że to bujda, że dorabiają oni na boku. Z drugiej strony biorąc pod uwagę ich głodowe pensje, nie mam do nich żalu.

Ni stąd ni zowąd spływa na mnie wspomnienie z dzieciństwa. Nastoletni bawimy się na ulicach Sakaryi w odgrywanie przyszłości. Jeden z nas uporczywie twierdzi, że w czasach naszej późnej starości, w wieku lat pięćdziesięciu, ludzie będą poruszać się po mieście podniebnymi taksówkami. Reszta z nas optuje raczej za teleportacją. Za przyjemność podróży latającą taryfą chętnie oddałbym nawet dwie trzecie swojego wynagrodzenia, niestety nie jest mi dane. Być może za pięć lat, gdy osiągnę rzeczoną pięćdziesiątkę? A może taka technologia jest już dostępna w rodzimym mieście? Nie byłem tam już od... wielu lat, niemniej raczej doszłyby do mnie tak rewelacyjne wiadomości. Tym samym – wątpię.

 

Taksówkarz słucha radiowej relacji przedmeczowej. Zanim ruszamy, wyjaśniam mu swoją sytuację – przecież po to zrezygnowałem z autobusu, by odciąć się od bałkańskiego pojedynku – i proszę o wyłączenie sprzętu. Zgadza się za dodatkową opłatą, ponoć jest fanem futbolu i gorliwie kibicuje Bośniakom. Po pierwsze, z uwagi na to iż jest muzułmaninem. Po drugie, Serbowie nienawidzą Austriaków.

- Nie wiem, o co dokładnie im chodzi. Ludzie powiadają, że o jakąś wojnę sprzed stu lat. Ponad stu, wyobrażasz sobie? Dobrze, że mecz nie tutaj, tylko w Klagu. Burdel by zrobili, naszych pobili.

 

Mocno akcentuje słowo „naszych”. Śniada cera, brązowe oczy i ciemne włosy. Rysy arabskie. Taki z niego Austriak, jak ze mnie Holender*, myślę sobie. Cóż. Kontynuujemy rozmowę o strasznych Serbach, wtrącam trochę żali dotyczących struktury turnieju (skąd pomysł, żeby mecze rozgrywać jedynie w czterech miastach: Wiedniu, Klagenfurcie, Innsbrucku i Riedzie, skoro świetne stadiony stoją także w Linzu i Salzburgu) i innych narzekań natury ogólnej, którymi zaskarbić sobie można przychylność i zainteresowanie tubylców w każdym miejscu świata. Dojeżdżamy.

 

***

 

- W maju 2005 jesteś jeszcze w Bretanii...

- Piętnastego Bocquet przyprowadził do mojego mieszkania pewną kobietę. „Jestem Adélaïde Levittoux”, przedstawiła się dosyć zachowawczo w słowach i, pamiętam to jak dziś, nastało kilkadziesiąt sekund milczenia. Dla mnie to była wieczność, taksowałem jej wygląd od stóp wzwyż, natrafiłem na długie nogi, dosyć szerokie biodra i, mały ale kształtny, biust. Zaciekawiony dotarłem w końcu do twarzy. Spojrzałem jej w oczy. Utonąłem.

Ja chyba nie do końca jej się spodobałem, moje sprawne w tych sprawach oko natychmiast wychwyciło w jej wzroku nutkę pobłażania. Zawsze miała świadomość swojej niezwykłej urody... Mimo to, podjąłem wobec samego siebie pewne luźne zobowiązania wytrwałości.

Problemem mogła być postać mojego przyjaciela, początkowo wziąłem ją za jedną z jego „koleżanek”, olśniewających młodych dziewczyn, które przyprowadzał, by się nimi pochwalić i mamić mnie wizją potencjalnych, równie ślicznych, znajomych.

 

Tymczasem Chris przedstawił piękność jako reportażystkę miejscowej gazety zbierającą materiał do nowego tekstu o Stade Brestois. Zdziwiło mnie to, bo byłem wszakże jedynie asystentem trenera rezerw, niemniej krótka rozmowa w trzy pary oczu pozwoliła mi zrozumieć sytuację. To Bocquet miał być głównym źródłem informacji, zwyczajnie przedstawił moje mieszkanie jako swoje (ze względu na bałagan w swoim), przedstawiając mnie jako przypadkowego rezydenta. Pogadaliśmy chwilę, wygłosiłem kilka wielkich myśli, które uznałem za godne zacytowania w artykule i, pod naporem piorunującego spojrzenia kolegi, wyszedłem. Nie pamiętam, czym dokładnie się zajmowałem, pamiętam za to, że czegokolwiek nie robiłem, uciekałem myślami do toni oczu tej arcyciekawej niewiasty. Przypominam sobie także bojaźń przed wczesnym powrotem. To, że stracę jakiekolwiek złudzenia zastawszy ich razem w moim łóżku. Będę musiał wszystko wyprać, konstatowałem. Nawet blat kuchenny wydawał się kandydatem na solidne szorowanie.

Do żadnych tego typu porządków dojść nie musiało. Powiem tyle, że po spotkaniu Bocquet kwestionował jej heteroseksualną naturę. Żeby nie było, ja nie kwestionuję. Chris zawsze był mocno zapatrzony w swoją męskość.

Nie trafiłem do tamtego artykułu, zresztą i Chris nie był cytowany, choć nie wykluczam jego roli w prozatorskiej części. Nigdy jakoś na ten temat nie rozmawialiśmy.

 

Nastały letnie dni, praca nieco zelżała, zajmowałem się robotą taką jak pielęgnacja murawy czy prowadzenie biura informacyjnego. Więcej było czasu na zabawę z Bocquetem, wyciągającym mnie zresztą nieustannie do klubów – nierzadko w środku koszenia płyty czy obsługi zraszaczy. Jednak mnie prześladowały oczy pani Levittoux i w końcu zmusiłem się, by poprosić przyjaciela o jej numer telefonu.

Wszelako dalszego przebiegu zdarzeń nie zamierzam ci streszczać. Znasz Adélę i wiesz, że za taki ekshibicjonizm mogłoby mi się oberwać. Dzisiaj to nawet procesem. Ech...

W październiku byliśmy razem.

 

- A w styczniu wyjechałeś już z nią do Turcji.

- Raczej za nią. I za Bocquetem. To znaczy to było tak - najpierw uciekł Chris, wyjechał do Armenii. Mówił mi potem, że miał zamiar uciekać do Boliwii, ale akurat nie było lotów. Za to trafił idealnie na samolot do Erewanu. Pewnie gdyby zaszył się w Ameryce Południowej, już bym o nim nie usłyszał. A i na Kaukazie długo pozostawał w kompletnym cieniu nawet dla przyjaciół. Dopiero po dwóch miesiącach podjął próbę kontaktu. Z Adélą. Przyznam, że wówczas nieco mnie to zdenerwowało, że wybrał ją a nie mnie. Choć to trochę śmieszne byłem zazdrosny raczej nie o nią, byłem pewien, że nie zrobi żadnego numeru, a o niego. Wyjaśnił mi to potem, pokajał się. Mój telefon, jako osobnika będącego z nim w komitywie, był ponoć na podsłuchu.

 

- Wybacz, jeśli nie chcesz o tym mówić, ale...

- Po co uciekał? Paskudna sprawa. Oskarżono go o stworzenie piramidy finansowej. Uniewinniono go dopiero w latach dwudziestych, gdy władzę przejęli we Francji konserwatyści. Sam Bocquet postanowił fizycznie pokazać się na terenie Unii dopiero pod koniec ubiegłego dziesięciolecia, ha, pamiętam, jak szykował się do opuszczenia Turcji w 2015r., gdy ta wkraczała do Wspólnoty. Na jego szczęście twoi rodacy odrzucili ten pomysł w referendum i Chris żył sobie w Denizli przez bite trzy dekady.

W grudniu dostaliśmy informacje o tym, że przeniósł się właśnie tam i żebyśmy „czekali na dalsze instrukcje”. Rozbawiła mnie forma tego zdania, ale jednocześnie treść dała odrobinę nadziei. Moja sytuacja człowieka-orkiestry w rezerwach drugoligowego klubu nie była najweselsza, a teraz nie mogłem liczyć znikąd na wsparcie finansowe. Rodziców już dawno przekreśliłem, od roku nie dawałem znaku życia, nie wysłałem im choćby kartki, e-maila, SMS-a... Adéla również była sfrustrowana, praca w regionalnym dzienniku nie dawała jej satysfakcji, zarabiała niewiele więcej ode mnie. A przecież oboje zapracowywaliśmy się na śmierć.

 

Dlatego kiedy w Święta Bożego Narodzenia roku 2005 zgłosił się do nas niejaki Paul Treguer przynosząc nam owe obiecane „instrukcje”, byliśmy zaciekawieni. Treguer wręczył nam kartkę, ponoć własnoręcznie sporządzoną przez naszego przyjaciela na wygnaniu. Zawierała ona mglistą propozycję pracy dla mnie oraz całkiem konkretną dla mojej partnerki - miała ona rozpocząć serię reportaży o małych tureckich miastach leżących w głębi kraju. Oferta zawierała konkretne sumy, całkiem spore, ale nie na tyle, by wzbudzić podejrzenia Adéli. Dla mnie jasnym było, że Chris dopłaci do tego interesu, byleby tylko mieć nas oboje obok siebie.

Oprócz tego wąsaty Paul podsunął nam kopertę. Zawierała ona plik tureckich lirów i sześć biletów: cztery lotnicze, dwa z Brest-Guipavas do Stambułu oraz dwa ze Stambułu do Denizli Cardak, a także dwa na pociąg z lotniska do samego miasta. Zresztą to trochę osobliwe, że Denizli Cardak jest oddalone od Denizli właściwego o ponad pięćdziesiąt kilometrów.

 

- Cóż, specyfika regionu

Tak czy inaczej Sylwestra przyszło nam spędzić w Stambule, w Nowy Rok byliśmy już w Denizli. Przecież nie było się nad czym zastanawiać, prawda?

 

Serhat zarządza przerwę na papierosa. Zakładam na uszy słuchawki i wychodzę z nim na dwór dla towarzystwa. Cały czas pamiętam, żeby pilnować swojej wynikowej niewiedzy

 

____________________

*- w wieku szesnastu lat przenieśliśmy się z rodziną do Alkmaar. W juniorach AZ wypatrzył mnie Tamal Serhat. Wybrałem wszelako grę w kadrze Turcji.

Odnośnik do komentarza

Dwa lata temu w Grecji kadra znów zaczęła grać jak natchniona, a zatrzymał ją w ćwierćfinale rewelacyjny Urugwaj (prowadzony przez Sami Wiecie Kogo), Tymoszczuk odpuścił. Zostawił reprezentację na piątym miejscu rankingu.

Lord Diego Forlan?

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...
  • 3 tygodnie później...

ODCINEK 7

- Początki w Denizli...

- Cholernie trudny okres w moim życiu. Przyjeżdżam do miasta, którego nazwa, jak się okazuje, po turecku znaczy „nadmorskie”, a okazuje się, że zbiorników wodnych w jego okolicy nie uświadczysz. Tak. Nie musisz mi przerywać, wiem, specyfika regionu.

 

- Chciałem tylko nadmienić, że słowo „Denizli” to nie tyle...

- Nikogo nie obchodzi specyfika twojego* języka, Bozzie. Nie po to kupuje się biografie trenerów piłkarskich.

Co do tego paradoksu. Nie żeby specjalnie interesowały mnie sprawy takie jak opalanie czy kąpiele w morskiej wodzie. Byłem młody, nie potrzebowałem moczenia się w soli dla zdrowotności. Chodzi o coś innego – mnie ta fałszywa nadmorskość miasta nie frustrowała, gdyż zwyczajnie nie zdawałem sobie z niej sprawy! Nie umiałem ni w ząb po turecku, ani jednego słówka. Wiedziałem, że będę miał problemy, strachem napawała mnie wizja wizyty w sklepie spożywczym, w banku, samego bytowania na ulicy wśród ludzi niepotrafiących mnie zrozumieć. Denizli miało w tamtych czasach około pół miliona mieszkańców. W Breście nauczyłem się francuskiego dosyć szybko. Jednak: primo, miałem do czynienia z nim jeszcze w angielskiej szkole; secundo, Brest był w owym czasie raczej miasteczkiem, nie przerażał, wszystko było takie... rodzinne i znajome; tertio, (po)znałem Francuzów i zaprzyjaźniłem się z nimi z pomocą mojej rodziny mającej na miejscu masę tubylczych przyjaciół. Tutaj przecież nawet Bocquet zdawał się być nowy, pamiętam, że nawet martwiłem się o niego. On także nie znał języka. Z drugiej strony musiałem wiedzieć, że Chris nie jest człowiekiem, który musi chodzić do sklepów spożywczych i banków osobiście, choćby była to nawet ta przeklęta Turcja.

Adéla. Ona martwiła mnie chyba nawet bardziej. Okazało się, że potrafi komunikować się z tymi zabawnymi wąsaczami sprzedającymi na ulicach kebab. Nie wiedziałem, gdzie tę sztukę opanowała, ale pod wrażeniem byłem już w Stambule, gdy, zaczepiona przez jakiegoś miejscowego, wpadła z nim w noworoczną pogawędkę, w dodatku polilingwistyczną (ona po turecku, on po francusku, jej szło chyba sporo lepiej – gość przechodził co jakiś czas w dziwaczny pseudoangielski dialekt). Skąd więc moje obawy? Poczekaj.

Przybyliśmy do hotelu, jak się okazało, opłaconego z góry na cały rok. Trochę mnie to zdziwiło, trochę uraziło moją dumę, trochę przestraszyło. Wizja rocznego pobytu w tym przecież wcale przyjemnym miejscu, stała się nagle realna. Widzisz, ja niezbyt lubię przenosiny. Może to zabrzmieć dziwnie, w końcu w ostatnim trzydziestoleciu mieszkałem w... zaraz policzę...

 

- Dwanaście drużyn z dziewięciu krajów, ośmiu europejskich. Dziewięć różnych kultur.

Siedem. Ani w Rosji, ani w Urugwaju, nigdy na stałe nie zamieszkałem. Dolatywałem na zgrupowania z domu, z Denizli właśnie. Ale fakt, moja wędrówka po Europie jest zawiła: Turcja, Holandia, Portugalia, znów Holandia, Francja, Anglia, znów Turcja, Hiszpania, po raz kolejny Francja, Włochy. Dzisiaj na przemian lata spędzam w Breście, zimy w Denizli. Trochę mi ta fobia na przestrzeni lat wygasła, jednakowoż w czasach, gdy domem moim był Anemon Denizli Hotel po prostu czułem się nieswojo.

Trzeba też przyznać, że zachodnia Europa jest w zasadzie kulturowo jednolita – Turcja to zupełnie inna bajka.

Przez pierwsze tygodnie to uczucie alienacji nie zamierzało ustąpić rozumowi. Nie miałem pracy. Bocquet powtarzał mi codziennie, że stara się coś zrobić, lobbuje, staje na głowie, żeby załatwić mi coś poważnego. Choć sam byłem gotowy choćby znowu kosić trawę i przenosić pachołki, dla niego nie było o tym mowy. Zresztą zabrałbym etat jakiemuś miejscowemu, który robiłby to za piątą część mojej stawki z Francji. Zamiast uczciwej harówki rozbijałem się z Chrisem po tureckich klubach, pomagałem mu masowo ściągać dziewczyny do hotelu (nie mam pojęcia, gdzie on spał na co dzień, ale oprócz tego wynajął kilka pokoi w Anemonie przeznaczonych dla celów czysto rozrywkowych). To nie była łatwa sprawa, rozumiesz, inne obyczaje niż we Francji. Tak mijał mi czas od wieczora do rana. Za dnia oglądałem mecze piłkarskie, czytałem. Potem znów impreza. I tak niemal codziennie, czułem się jak zepsuty synalek jakiegoś milionera. Mimo że Bocquet nigdy nie traktował mnie protekcjonalnie.

 

- Adéla?

- No właśnie. Nic nie mówiła. Wiecznie nieobecna – fizycznie, bo cztery-pięć dni w tygodniu spędzała w trasie robiąc materiały na reportaże. Gdy się zjawiała, była nieobecna duchowo. Jak to ty ująłeś? Rybie oczy? Tak, miała wzrok jak ci twoi zrozpaczeni Austriacy. Błysk wracał, gnieździł się jej w oku, dopiero, gdy mówiła o pracy. Muszę przyznać, byłem głupi i pełen podejrzeń. Dobijała mnie codzienność, to że pojawiam się na ulicy tylko upojony, nie muszę, nie mogę?, obcować z tubylcami w sklepie spożywczym, nie byłem w banku – wszystko można było w końcu załatwić w Internecie. Czułem też, że już niczym nie mógłbym jej zaimponować. W lepsze dni dochodziłem do wniosku, że nigdy nie miałem prawa jej niczym imponować... Na przekór trwaliśmy w tym związku, aż przyszły lepsze czasy.

 

- To znaczy?

- Chris w końcu się spisał. W czerwcu 2006r. zawakowała posada w czwartoligowym Denizli Belediyespor. Zostałem pierwszym szkoleniowcem drużyny z czerwono-białej części miasta. Choć "lepszymi czasami" tego okresu nazwać jeszcze nie sposób.

 

Ważne, że zaczęło się coś dziać.

 

_________

*- mojego? [przyp. TS]

Odnośnik do komentarza

ODCINEK 8

- A więc Denizli Belediyespor...

- Tak. W mieście nazywało się wtedy nas Kogucikami, młodszym rodzeństwem Kogutów z Denizlisporu. Belediyespor był wtedy swoistym poligonem doświadczalnym, moja pierwsza kadra została skompletowana w połowie z wychowanków, chłopaków z okolic. Reszta to były odrzuty ze Sporu: wypożyczeni juniorzy, dwudziestoparolatkowie, którym nie powiodło się w seniorskiej kadrze zielono-czarnych. Mój asystent trenował dwa razy w tygodniu trampkarzy z Atatürk. Rokrocznie rozgrywano kilka sparingów między oboma zespołami... Słowem zostałem szkoleniowcem filii pierwszoligowej drużyny. Dawało to nadzieję szybkiego awansu, zresztą Bocquet powtarzał mi to codziennie: ten klubik to tylko przystaneczek. Zdrabniał wszystko w dowcipie – w końcu miejscowy cieć przedstawił nam zespół, Bocquetowi i mnie, jako „The little cocks”. Kawały z Belediyesporu oraz jego odźwiernego Bekira trwają zresztą w naszym gronie po dziś dzień.

W naszej rzeczywistości A.D. 2044 oba kluby z Denizli grają ze sobą w lidze. Trzeciej. W Denizli upadł futbol... Z tego co wiem, „na mieście” mówi się o fuzji. Jak o tym słyszę, zaiste ogarnia mnie zdumienie. Jak niby te dwa średnie kluby, oba bez stadionu z prawdziwego zdarzenia, miałyby stworzyć organizm zdolny nawiązać do złotych czasów sprzed dwóch dekad? Miasto pogrzebało Denizlispor burząc Atatürk pięć lat temu, na dziewięćdziesięciolecie jego budowy. Zresztą...

 

Mój rozmówca parska z odrazą, kręci głową ze zniechęceniem, by nagle odzyskać rezon i kontynuować swój wywód.

 

- Wspomniałem już o składzie. To była mieszanka osobliwości, niezwykłych dla sportowców charakterów. Bardziej trupa cyrkowa niż drużyna piłkarska. Nikogo z tamtych chłopców, dziś dziadków jak ja, nie chciałbym obrazić, ale naprawdę nie dziwię się, że żaden z nich nie zrobił większej kariery w profesjonalnym futbolu.

Może to mało romantyczne, ale nie pamiętam już dziś ich nazwisk. Pardon. Sezai Yüksel był naszym rezerwowym bramkarzem, numer 87. On akurat był w miarę normalny, pamiętam go ze sklepu spożywczego przy 935. ulicy. Prowadzili biznes rodzinny, zarządcą był jego ojciec, on stał na kasie – tylko dorabiał grając w piłkę. Ten ich sklep... Urocze miejsce, z jednej strony przepełnione tureckim duchem, z drugiej bez charakterystycznego dla miejscowych warzywniaków brudu, człowiek nie bał się tam robić zakupów. Lokal odkryłem dopiero w trzecim czy czwartym roku pobytu w Denizli, bywałem tam zresztą aż do śmierci starego Sezaia, kiedy to Yüksel postanowił sprzedać lokal korporacji. Ech...

 

Serhat ponownie markotnieje. Siedzimy tak w ciszy przez dłuższy moment. Proponuję wyjście na papierosa, ale odmawia.

 

- Więc...

- Tak. To była trupa cyrkowa. Bramkarz, ten podstawowy, chodził na treningi. Z drugiego końca miasta. Tłumaczył, że to pomaga utrzymać mu formę. Przeraził mnie tym, bo człowiek miał chyba z piętnaście kilo nadwagi, wyglądał raczej na szefa kuchni niźli futbolistę. Jak się okazało, bronił wcale nieźle, miał talent, ale go zmarnował. Lewy obrońca, numer siedemnaście, blondasek o aryjskich rysach, był odrzutkiem z akademii Denizlisporu. Wyrzucili go za picie. Alkoholikami, to doprawdy zdawało mi się niesłychane w muzułmańskim kraju, było jeszcze pięciu, może sześciu piłkarzy. Przychodzili na bani na treningi, podpici grali sparingi... Nie mogłem ich wyrzucić, nie mogłem ich ukarać – obraziliby się i odeszli, a akurat oni zdawali się być najlepsi ze wszystkich. Jak nasza dziewiątka, chłoptaś z okolicznych blokowisk, Emrah. Był zwinny jak małpka, wszędzie było go pełno. Metr siedemdziesiąt, a głową potrafił uderzyć tak, że... Na treningach zdobywał gole z niemal każdego miejsca okolic pola karnego. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że mówię o bramkach z pozycji leżącej, nożycami, przewrotką. Często miał do tego okazję, bo się zataczał się na treningach od nadmiaru wódy. Prawdziwy nieoszlifowany diament, chciałem go potem brać do Kogutów, ale mi odmówił. Powiedział „nie” i cześć.

W zespole miałem też dwóch muzyków (gitara i bęben), skrzydłowego, który lubił popisywać się przed publiką chodząc na rękach podczas rozgrzewki, pomocnika-niemowę...

 

- A propos. Wiem, że język futbolu jest uniwersalny, ale...

- Jak porozumiewałem się z piłkarzami, którzy ledwo mówili w swoim ojczystym języku? Nieoceniony okazał się pan Bekir. Przekładał piłkarzom moje słowa. Choć jakość translacji... Do dziś nie wiem, co takiego słyszeli oni od pana Bekira.

Jak się okazało, odźwierny „Little cocks” był jedną tych postaci, które przelatują niczym meteor przez nasze życie, nigdy ich dobrze nie poznajemy, a nieświadomie niosą ze sobą wielkie zmiany. To on wspomniał mi o corocznych sparingach z Denizlisporem, o tym, że większy sąsiad obrał przykry zwyczaj odwoływania ich w dniu meczu. Wspomniałem o tym Bocquetowi, obiecał podziałać w tej sprawie, by tym razem obyło się bez niespodzianek. W międzyczasie mieliśmy rozegrać kilka spotkań z amatorskimi drużynami. Bóg mi świadkiem, jedyne co pamiętam z nich, to wygłupy „małpki”, jego seryjnie strzelane bramki.

 

- A mecz z Denizlisporem?

- Och...

 

Tamal Serhat milczy, zauważam, że drżą mu dłonie. Zdaje się, jakby obawiał się tego pytania. Widocznie bezskutecznie sięga pamięcią blisko czterdzieści lat wstecz. Postanawiam wyjść mu na ratunek, sięgam do torby i wyjmuję archiwalne wydanie „Denizlijskiego Sportu”. Wpatruje się weń intensywnie, po czym składa je dwukrotnie i wkłada do kieszeni.

 

- Zbieramy się, Bozzie. Zamierzam trochę podziennikarzyć... Przyniosę ci na jutro wypracowanie. Dwudziesta, Sperl.

 

Tamal Serhat bierze ze stolika swój kapelusz i wychodzi prosto w mrok wiedeńskiej nocy.

 

*

Siedzę w kawiarni jeszcze przez chwilę. Zastanawiam się, co dokładnie staruszkowi chodzi po głowie. W końcu wzruszam ramionami. Zobaczymy. Podchodzę do baristy i proszę o zamówienie taksówki. Bez Bośniaka w środku. Lub Serba. Najlepiej, żeby w ogóle nie wiedział o rozgrywanych w tle mistrzostwach...

Odnośnik do komentarza

Super :)

Szacunek za to, że wybrałeś czas teraźniejszy. Ja podchodziłem do tego, miałem w planach, ale jakoś nigdy nie wychodziło. Przyznam, że nie doczytałem wszystkiego, bo pora późna, ale w takiej tonacji to ja wykupuję karnet!

 

p.s. Tio i jego realizm :D ;)

  • Lubię! 1
Odnośnik do komentarza

ODCINEK 9

Futbolowa wojna bałkańska zapowiadana była* powszechnie jako starcie dwóch potężnych drużyn, potencjalnych niespodzianek w tym turnieju. Przypominano o eliminacyjnej drodze obu reprezentacji – Bośniacy pokonać musieli samych Hiszpanów, mistrzów świata sprzed sześciu lat, natomiast Serbowie uporali się z Włochami Tamala Serhata, „spychając angielskiego Turka w niebyt i rżnąc gigantyczną rysę w jego szkoleniowym CV”**.

 

Oczywiście w artykułach większości racjonalnie patrzących na rzeczywistość dziennikarzy faworytem byli Serbowie. Zespół 39-letniego internacjonała Milana Antonijevicia zdaje się być najlepszą drużyną serbską w historii. Popatrzmy zresztą na skład – w bramce najjaśniejsza gwiazda wracającej do chwały Chelsea, Petar Vukadinović. W obronie dwóch mistrzów – lewy Arsović z Realu Madryt i środkowy Mandić z Dortmundu, wspomagani przez solidnych Selamiego (Varzim, wicemistrz Portugalii) oraz Colovicia (Siena). W pomocy szybki jak wiatr Stosić (Bayern), solidny Komadina (tylko Inter, ale po sezonie już grające w pucharach Crystal Palace), tytaniczny Petrović (mistrzostwo z Napoli) i fantastyczny technicznie Mitić (przeżywające drobny kryzys Empoli). I w końcu linia ataku – londyński sęp Simić (czwarty w PL Arsenal) oraz Lala (druga w PD Sevilla). Lala chyba nie musi być anonsowany.

Jedyne, co może martwić Antonijevicia, to rezerwy. Owszem, Serb może sobie pozwolić na luksus zostawienia na ławce piłkarzy takich jak Jeremić i Stamenić (wyceniani razem na przeszło pięćdziesiąt milionów euro), jednak brak zastępców na skrzydłach i w obronie może się okazać kluczowy w ekstremalnych sytuacjach obrony wyniku lub pościgu – w drugiej sytuacji paradoksalnie może być nieco łatwiej, wszak do kadry zostało powołanych aż sześciu nominalnych napastników. Selekcjoner, wychowanek włoskiej szkoły szkoleniowej, wybiera ustawienie 4-4-2 i niechętnie przeprowadza zmiany, tak taktyczne jak i personalne. Niemniej każdy chyba chciałby zobaczyć pokaz ognia, serbskie 4-3-3...

 

Drugi Milan – Janjos – ma trochę mniejszy komfort pracy. Owszem, filarami zespołu są piłkarze wielkich firm: stoper Zaja i rozgrywający Petković (nie wiedzieć czemu forsowany przez Janjosa na prawym skrzydle) to piłkarze Arsenalu, a Seferović (lewe skrzydło, Roma) i Delić (drugi środkowy obrońca, Mantova) grają na co dzień w rosnącej na powrót w siłę Serie A, jednak reszta składu to starsi juniorzy dopiero zaczynający swoje kariery. Trzech z nich gra jeszcze w Bośni, w składzie znajdują się też piłkarze tak egzotycznych piłkarsko nacji jak Polacy (trzeci bramkarz Aleksandar Gutajl gra w GKS-ie Bełchatów) czy Islandia (Susac z Vikingura, zakontraktowany od nowego sezonu w Reutlingen z 2. Bundesligi).

Tym niemniej faktem jest, i pozostanie po wsze czasy, wygrany w zeszłym roku dwumecz z Hiszpanią. To właśnie po tamtym spotkaniu nabrały tempa kariery Bośniaków. Tak było m.in. ze strzelcem jedynej bramki rewanżu w Sarajewie Goranem Slavicą, który za niebagatelne 13,5 miliona euro trafił do Rostocku. Również 30-letni środkowy pomocnik Ivica Salihović może łączyć angaż w Liverpoolu z doskonałą postawą w spotkaniach z La Furia Roja.

Siłą Bośni zdaje się być obrona, w ostatnich dwóch latach jedynie dwukrotnie zespołowi zdarzyło się stracić ponad dwa gole w jednym meczu (0:3 w nic nieznaczącym meczu z Holandią na koniec eliminacji i 5:4 w przedziwnym, pseudohokejowym starciu z Rumunami w Bukareszcie). Przedturniejowe sparingi poszły słabo, bezbramkowe remisy z Finlandią i Kazachstanem, plus 0:1 z Austrią, każą z podejrzliwością patrzeć na bośniacką linię ataku. W dodatku zespołowi ciągle zdarzają się wahania formy - w trzy dni po sarajewskiej wiktorii pojechał on do Bratysławy, by polec 0:2 ze Słowacją.

 

Szkoda, że przed pojedynkiem tak rzadko przytaczano statystykę ostatnich spotkań pomiędzy obiema reprezentacjami. Na ostatnich dziesięć spotkań, siedem skończyło się zwycięstwami Serbii, pozostałe trzy to remisy. Bramki – 20:3. Dwumecz sprzed pięciu lat (eliminacje EURO 2040)? 6:0 w Belgradzie, 0:4 w Sarajewie. Być może oszczędziłoby to widzom szoku, jakiego doznali, kiedy skończyło się pierwsze pół godziny na boisku w Klagenfurcie.

 

Pierwsze minuty należały bezsprzecznie do Bośniaków. Muzułmanie rzucili się na przeciwnika, rozgrywali w szaleńczym tempie, już w trzeciej minucie Slavica nie wykorzystał sytuacji jeden na jeden z Vukadinoviciem. W dwunastej faulowany w okolicach linii bocznej, około pięćdziesiąt metrów od serbskiej bramki, był Hasanović. Do piłki podszedł Petković, doskonale dorzucił na głowę Zaji. Ten zgrał przed pole karne do Seferovicia. Piłkarz Romy ledwo musnął piłkę świetnie wystawiając ją na ułożoną prawą stopę snajpera Ajaksu Amsterdam. Asmir Milosević został bohaterem.

Žuto Plavi przeważali jeszcze tylko przez kwadrans. W 30. minucie rozpoczął się koncert Serbów. Najpierw Komadina utwierdził swoich angielskich szefów w tym, że zrobili dobry biznes – po jego indywidualnej akcji i strzale z dystansu padło wyrównanie. W siedem minut później kolejną bramkę zza pola karnego (po akcji trwającej od momentu przejęcia piłki po wznowieniu gry, przez sześć minut!) dołożył Petrović. Jeszcze przed przerwą trafili Simić (dobijał strzał Lali) i Lala (dobijał strzał Simicia).

Druga połowa obfitowała w słupki (Komadina, Mitić) i poprzeczki (wprowadzeni Jeremić i Trifunović). Bośnia praktycznie nie wychodziła ze swojej połowy. „Nokaut” - obwieścił komentator.

 

Serbia wyrosła tym samym na jednego z faworytów mistrzostw (choć osobiście nie spieszyłbym się z rozdawaniem tego typu tytułów – poczekajmy na mecz z Francuzami), Bośniacy muszą obudzić się na mecz z Ukrainą. Musiało ich zaboleć, gdy w meczu, w którym stracili cztery bramki, najlepszym piłkarzem na boisku ogłoszono ich golkipera Jadranko Lazicia (Karsiyaka).

 

Ja natomiast – muszę już zasnąć. Już jutro rozgrywki grupy B, inauguracja turnieju w Insbrucku i Riedzie. Mecze Holandii ze Szwajcarią i Rosji ze Szwecją. A także tajemnicza misja dziennikarska samego Tamala Serhata...

 

___

*- wybaczcie beznamiętny ton relacji, zostałem ograbiony z przyjemności oglądania tego meczu na żywo przez obsługę hotelową, stąd też czas przeszły. Być może opiszę to zdarzenie w moich kolejnych korespondencjach

**- za Patrice'a Evrę z France Football

Odnośnik do komentarza

ODCINEK 10

Wstaję około dwunastej i, po ogarnięciu porannej toalety, włączam monitor. Z ekranu dobiegają dantejskie sceny. To odzywa się echo wczorajszego spotkania. Na trybunach było spokojnie, ale w końcu Mistrzostwa Europy to impreza mocno ekskluzywna i niedostępna dla tzw. „zadymiarzy”. Bo i kto miałby rozrabiać? Bałkańscy biznesmeni, którzy przyjechali do Austrii pokazać się, tudzież zawrzeć handlowe znajomości? Odseparowani od siebie dziennikarze ważący każde słowo, aby tylko ich cennego zdania nie powtórzył ktoś siedzący obok? Delegaci UEFA, bardziej zajęci są raczej liczeniem zysków aniżeli tym co się dzieje na płycie boiska? A może grupa, która wygrała wejściówki w różnorakich loteriach, najczęściej „przypadkowo” będąca w kręgu znajomych kogoś z jednej z tych trzech grup? Cóż, elitaryzacja składu kibiców ma swoje plusy, ma też swoje minusy.

Z jednej strony będąc nieufnym austriackiej telewizji, a z drugiej nie chcąc powtarzać tego wszystkiego, co Państwo i tak wiedzą, dzwonię do przyjaciela mieszkającego w Belgradzie. Siniša Boškov, mój kolega z czasów wspólnej gry w Kolonii: - Bośnia jest jedynym państwem Europy, z którym Serbia ma szczelnie zamkniętą granicę. Całe szczęście, bo takich incydentów jak w Badovinci mogłoby być więcej. Oczywiście mogłoby być ich mniej, gdyby nie nasz jaśnie oświecony premier. Szef serbskiego rządu Dejana Santrača tuż po spotkaniu wysłał list gratulacyjny dla ambasadora Bośni, gratulując sąsiadom strzelenia bramki oraz heroicznej obrony przed wynikiem dwucyfrowym, czym rozsierdził Bośniaków. Echem wydarzenia były właśnie incydenty takie jak w Badovinci, gdzie bośniaccy turyści oglądający mecz w przygranicznym serbskim barze zostali dosłownie zmasakrowani przez miejscowych. Na dowód teorii Siniša podaje fakty – Burdy nie zaczęły się po samym meczu, co byłoby w tej sytuacji jak najbardziej naturalne. Bijatyka, z późniejszą rzezią, rozpoczęła się dopiero po północy, gdy telewizja wyemitowała materiał o nocie premiera. Najgorsze, że w całym tym zamieszaniu ucierpiała trójka dzieci, dwie serbskie dziewczynki i bośniacki chłopak. To chore, co się dzieje z piłką. Mimo to, mój przyjaciel jest zagorzałym przeciwnikiem karania przez europejskie federacje obu państw – Powiem to specjalnie dla czytelników Le Monde. Niecały miesiąc temu po porażce z Ferrol u siebie Racing stracił szanse na mistrzostwo, choć prowadził przez ponad dwadzieścia kolejek na przestrzeni całego sezonu. Kibice wylali się na ulice i rozpętało się w Santander piekło, zginęli ludzie. Ale nikt nie wykluczy hiszpańskich klubów z pucharów, bo stoi za nimi zbyt potężne lobby. Nie chciałbym, żeby bezbronne kraje wschodnie płaciły za coś, za co nie płacą nasi bogaci przyjaciele. Kończąc wątek, licznik ofiar starć zatrzymał się na dwudziestu sześciu zabitych. W Santander było to „zaledwie” siedem, z tym że Santander to tylko jedno miasto.

 

Trochę w cieniu tych tragicznych wydarzeń, futbolowy świat przygotowuje się na spotkanie Holandii ze Szwajcarią. Faworytem bezsprzecznie są Oranje. Eksperci przypominają, że mimo braków sukcesów – niderlandzcy kopacze nie zdobyli medalu na wielkiej imprezie już od trzydziestu lat – holenderska kadra w rozgrywkach grupowych niemal zawsze radzi sobie śpiewająco, dopiero później doznając blamażu. Jak choćby dwa lata temu w Grecji, gdy po pokonaniu Brazylii (oraz Argentyny w pierwszej rundzie), na ich drodze stanęła Arabia Saudyjska eliminując ich po rzutach karnych. Mimo fatalnych wyników (w 2040 zmiotła ich w ćwierćfinale Anglia, w 2038 Korea Południowa, w 2036 Czesi...) Holendrzy utrzymują trzecie miejsce w rankingu FIFA i wciąż wystawiają na turniej silne zespoły.

Jakkolwiek obecny nie zachwyca. Demy de Zeeuw, mój serdeczny przyjaciel z czasów wspólnej gry w AZ, z konieczności musiał zarzucić grę trzema napastnikami, przechodząc na 4-4-2. Drużynie brakuje siły ognia, atak oparty był w wygranych (przed Bośnią i Hiszpanią) eliminacjach na braciach Mols, którzy w obecnym sezonie nie zachwycają. Prawoskrzydłowy Klaas rozegrał kolejny fatalny sezon – chleb powszedni, od kiedy przyszedł do cieniującej już czwartą dekadę Barcelony – zaś Michael, ozłocony triumfem Napoli w Serie A, oglądał triumfy swojej drużyny najczęściej z ławki rezerwowych. Pascal de Graaf (ma zająć miejsce w ataku obok Molsa) zdobył w Lyonie zaledwie 10 bramek w 36 spotkaniach. Zresztą o czym my mówimy, skoro sympatyczny blondyn nie trafił w kadrze w żadnym z 30 (!) występów. Na jego usprawiedliwienie można powiedzieć, że grał dotąd głównie na skrzydle.

Siłą Holendrów ma być pierwszy raz w historii obrona. Faktycznie, zestaw Vosselman, Muhren, Moonen i Koning wygląda imponująco, a jego wartość na rynku transferowym większa jest pewnie od dowolnie zestawionego kwartetu innych futbolistów kadry. Dodajmy do nich Straatmana, lewoskrzydłowego Racingu, a otrzymamy komplet gwiazd reprezentacji.

 

Mimo to w Amsterdamie nastroje są niezłe. Ludzie powtarzają, że przynajmniej tym razem nie dojdzie do podziałów w grupie, piłkarze nie będą sobie przeszkadzać nadmiernym dryblingiem, ani wzajemnie torować drogi do bramki. Niekwestionowanym liderem ofensywy jest, po upadku piłkarskim Molsów, Straatman. Często porównywany z legendarnym Arjenem Robbenem na szczęście nie dzieli z nim wybuchowego charakteru.

 

Szwajcarzy wciąż zmagają się z legendą ekipy z 2028 roku. Od czasu zdobycia przez nich złota w Szkocji to dopiero ich drugi występ w europejskim czempionacie. Osiem lat temu wyszli nawet z grupy, by ulec ostatecznie Włochom po dogrywce. Zajmują obecnie miejsce w piątej dziesiątce rankingu FIFA i obok Austrii są najniżej sklasyfikowaną reprezentacją Euro. Nie należy jednak deprecjonować ich siły. Podobnie jak szesnaście lat temu, to bardzo młoda, głodna sukcesów drużyna, tym razem wspomagana mistrzowskimi doświadczeniami członków sztabu i stoperów Złotej Jedenastki Uwe Rotha i Patricka Otto. Nadzorowani przez rezerwowego podczas tamtego turnieju Helmuta Ernsta mają potencjał, by nawiązać do największego sukcesu helweckiej piłki nożnej. Szkoleniowy triumwirat wyznaje ultraofensywną strategię 4-2-4 (przechodzącą w 4-4-2 w obronie), a wsparty umiejętnościami skrzydłowych Maiera i Hoenessa oraz napastników Schwarza i młodziutkiego Petersa, może zapewnić nam sporo rozrywki.

 

Postanawiam rozkoszować się tą piłkarską ucztą w zaciszu hotelowego pokoju. Zamawiam butelkę austriackiego Jägermeistera oraz szklankę z wygrawerowanym tulipanem. Nie będę silił się na obiektywizm relacji, bądź co bądź jestem po części Holendrem.

Ekran włączam dokładnie w chwili pierwszego kopnięcia. Mols do Molsa, zaczynamy!

Odnośnik do komentarza

ODCINEK 11

Panuje nerwowa atmosfera. Już w chwilę po rozpoczęciu Michael Mols plącze się w niepotrzebny drybling i Szwajcarzy odzyskują futbolówkę, by zaraz stracić ją po przewinieniu Marcusa Meiera, które śmiało można by nazwać faulem w ataku.

Aut dla Holandii w drugiej minucie. Koning do de Graafa, ale napastnik Lyonu nie ma pomysłu, co zrobić z futbolówką. Bauer przejmuje piłkę i od razu posyła ją na uwolnienie do Petersa. Peters pędzi lewą stroną, tylko trzech Holendrów wraca się za akcją, wydaje się, że będzie groźnie, ale dwudziestolatek nie decyduje się na ścięcie do środka, sunie przy linii bocznej, zatrzymuje się tuż przy chorągiewce. Czeka na partnerów, tuż za nim jest już Moonen! Wrzutka wprost pod nogi de Koka, kiks pomocnika Oranje! Meier przed szansą na wolej – piłkarz Romy tylko wycofuje do Marchettiego. Ten na drugą stronę do Hoenessa. Lange, Bauer, znów Meier... Szansa bramkowa rozpływa się w morzu helweckich podań wszerz boiska. Pierwszy sygnał ostrzegawczy dla Holendrów już za nami.

Za chwilę przychodzą kolejne, Szwajcarzy napierają, w ciągu kilku minut zyskują dwa rzuty rożne. Szósta minuta, Marchetti wykonuje korner. W polu karnym Holandii ostra szarpanina, Moonen zostaje słownie upomniany przez Fernanda Goncala. Wysoka piłka dociera na długi słupek, ale kompletnie mija się z nią Peters, dociera do Muhrena, którty wybija nieczysto, aut. Hoeness nie czeka na Wuthricha, biegnie do linii i sam wrzuca piłkę w pole karne. Peters przed szansą! Gol dla Szwajcarii, szok na insbruckim obiekcie!

Powtórka dekonspiruje fatalne zachowanie pomarańczowej defensywy. Kompletny nieporządek w zmianie ustawienia po rzucie rożnym oraz zgubienie przez Moonena indywidualnego krycia sprawiły, że 20-letni napastnik włoskiego Avelino znalazł się w sytuacji jeden na jednego z Bogersem.

 

Helmut Erst, który pokazywany jest przez stację SAT1 w specjalnym okienku w lewym dolnym rogu ekranu, właśnie kończy swój taniec szczęścia. W tle widoczni są Roth i Otto, nie mniej zadowoleni. De Zeeuw natomiast, w ramce po drugiej stronie odbiornika, nie okazuje emocji. Cały czas stoi z rękoma skrzyżowanymi na piersiach raz na jakiś czas wyrzucając z siebie polecenia dla swojej drużyny. Zdaje się jakby bardziej dbał o swoją prezencję w telewizji niźli wynik (od kiedy SAT1 pokazuje ich przez cały okres trwania spotkania, trenerzy nie mają już nawet czasu podłubać w nosie), ale to tylko wrażenie osoby nieznającej Demy'ego. „Maksimum obserwacji, minimum reakcji”, brzmi dewiza selekcjonera Pomarańczowych.

Spokój ten zdaje się udzielać także jego piłkarzom, którzy po stracie bramki zaczynają grać dłużej piłką, szukając spokojnie swojej szansy na wyrównanie. Już w jedenastej minucie, gdy Klaas Mols zagrywa centrę przed pole karne, a Meijer z pierwszej piłki wystawia Michaelowi Molsowi, musi paść gol na 1:1. Nie pada, Mols fatalnie pudłuje z czternastego metra. Szwajcarzy również potrafią być niefrasobliwi w obronie, Boateng gubi w tej akcji snajpera Napoli niczym Moonen Petersa przed kilkoma minutami.

 

Mecz przypomina póki co bokserskie starcia rodem zapomnianej już nieco serii „Rocky”. Finałowe pojedynki charakteryzują się tam, szczególnie w pierwszych pięciu filmach dwudziestoczęściowej sagi, ciągłymi zwrotami akcji. I tak tu: Holendrzy (Meijer z dystansu) trafiają w dwunastej minucie w zewnętrzną część poprzeczki. Moussaoui ustawia ją na „piątce” i wykopuje do Meiera. Ten po kilkunastometrowym rajdzie podaje nad obrońcami do Langego, który ma mnóstwo miejsca wobec kompletnej bierności de Koka. Lange strzela, piłkę ofiarnie odbija Moonen! Bogers na ziemi, piłka leci wzdłuż bramki, Schwarz! Piszczelem!

 

Gol!

 

Spalony. Szwajcarzy zdumieni, ale powtórka dowodzi, że faktycznie Schwarz znajdował się za Moonenem w momencie strzału Langego. Limit ostrzeżeń dla de Zeeuwa już się skończył, krzyczy w kierunku swoich pomocników, przywołuje de Koka. Stara się zmienić coś w obrazie gry.

 

Na próżno? Ponownie mamy na boisku niezłe szanse niderlandzkich piłkarzy, na które rywale odpowiadają szansami lepszymi. Najpierw dwukrotnie głową nie trafia de Graaf , by potem dwa razy musiał się wykazać Bogers. Bramkarz Sunderlandu fantastycznie interweniuje przy uderzeniu Petersa (kontra i strzał pod poprzeczkę z osiemnastu metrów), a następnie zatrzymuje atomowe uderzenie Meiera (po rzucie rożnym, w którym krycie gubi de Kok, ciekawe co na to powie Demy?).

Około dwudziestej minuty Helweci spychają przeciwników do głębokiej obrony. Marchetti rozgrywa spokojnie piłkę z Wuthrichem, po kilku podaniach włącza się Hoeness. Prawoskrzydłowy Reading odpycha Vosselmana, i zagrywa po ziemi w pole karne. Piłka spokojnie wędruje pomiędzy de Koka a Moonena, piłkarze Sevilli i Fulham nie wiedzą, co robić, wie za to Schwarz – uderza bez zastanowienia. Vosselman protestuje na leżąco, wskazuje na faul Hoenessa. Nic to nie da, portugalski arbiter tym razem bramki Natim nie odbierze.

 

Teraz de Zeeuw zdobywa się na energiczne machnięcie, marszczy też brwi w wyrazie głębokiego zniechęcenia. Ernst hamuje się za to z tańcem, ogranicza się do pojedynczego wyskoku triumfu.

Komentator SAT1 twierdzi, że Holendrzy grają słabo. Nie sposób zaprzeczyć, sam przeklinam w myślach nazwisko de Koka i zastanawiam się, jakim prawem de Zeeuw odesłał na ławkę de Groota. Na pierwsze podsumowania czas przyjdzie wszelako w przerwie.

 

Po raz trzeci dzisiaj – Mols do Molsa. Znów Pomarańczowi zachowują się, jak po lekach uspokajających, i co ciekawe znów przynosi to okazje. De Graaf nie ma jednak, po raz trzydziesty pierwszy pod rząd, swojego dnia w reprezentacji. Z trzech metrów pudłuje głową i rujnuje doskonałą akcję Klaasa Molsa, bodaj jedynego jasnego punktu po stronie holenderskiej. Po wybiciu piłki znów Holendrzy. Klaas gra podwójną klepkę z de Graafem, który strzela z dystansu. Blokuje Boateng! Ręka Szwajcara, Straatman podbiega do sędziego, ale bezduszny gwizdek Lizbończyka milczy. Akcja trwa nadal, kończy ją strzałem nad bramką Michael Mols.

Powtórka udowadnia, że Holendrom należał się co najmniej rzut wolny z linii pola karnego. Czemu sędzia nie dopatrzył się tak oczywistego przewinienia? Boateng powinien był wylecieć z boiska! Dygoczę ze zdenerwowania, w roku 2044 nie powinno być miejsca na takie pomyłki!

 

Pan Goncalo jakby nieświadomie pobudził Holendrów, usypiając jednocześnie Szwajcarów. Trwa oblężenie bramki Moussaouiego. Golkiper Charltonu nie miał na razie żadnych szans na pokazanie swojego kunsztu, ledwie jedno celne uderzenie de Graafa znalazło się w jego rękawicach. Może teraz? Raczej nie, Straatman zwalnia akcję na prawym skrzydle, zostawia ją Klaasowi. Teraz dwaj skrzydłowi na jednej stronie boiska, wszelako zbyt gęsto Szwajcarzy ustawili swoje zasieki, by duet mógł się zaprezentować w pełnej krasie. Faul na starszym z Molsów, rzut wolny spod linii bocznej wykona sam poszkodowany. Centra na swojego brata, Michael przegrywa główkę z Nollem. Piłka przed polem karnym, de Kok!

 

GOOOOOOOOOL!!!

 

De Zeeuw kiwa głową w charakterystycznym mu tiku, po chwili ożywia się i podchodzi do swojego asystenta. W ekipie Oranje, nawet pośród piłkarzy, nie uświadczysz radości. De Kok, przed chwilą oddający swój strzał życia, biegnie teraz po piłkę, by postawić ją na środku boiska. Jeszcze trzy minuty pierwszej połowy, oni chcą to wyrównać!

I faktycznie pokazują to na boisku. Michael Mols dwukrotnie, de Graaf, Meijer – kolejno ich strzały paruje Moussaoui na rzuty rożne. Helweci słaniają się za podwójną gardą, wraca się nawet Schwarz, młodziutki Peters nie potrafi wziąć na siebie ciężaru gry z kontry. To jego samotny rajd w doliczonym czasie gry przerywa Koning i dostarcza piłkę Klaasowi Molsowi, ten biegnie, by wrzucić z gry niemal dokładnie w miejscu, z którego dośrodkowywał przy akcji bramkowej. Znów do brata, znów przegrana główka (teraz z Wuthrichem), znów niepilnowany de Kok ściąga piłkę przed polem karnym. Tym razem nauczeni doświadczeniem Szwajcarzy dopadają go agresywnie, Marchetti blokuje strzelcowi bramki powtórzenie swojego wyczynu, toteż de Kok odgrywa pod presją do powracającego Michaela Molsa. Doskonałe dogranie, Mols nabiega na piłkę łukiem i strzela! Spóźniony do bloku Noll stoi bez ruchu, piłka zdaje się kierować obok bramki. Cóż za rotacja, szmacianka wpada do siatki tuż przy słupku! Moussaoui bezradny! 2:2, sędzia kończy pierwszą połowę!

 

W przerwie wychodzę z pokoju, by uspokoić się po przedawkowaniu futbolowych emocji. To niewątpliwie najlepsze czterdzieści pięć minut turnieju dla zwykłego kibica: dwadzieścia cztery strzały z obydwu stron z czego dziesięć w światło bramki. Świetne okazje, gol ze spalonego i niepodyktowany karny. Palce lizać, na założenie eksperckich okularów przyjdzie czas po meczu

 

Gdy wracam, wciąż trwa blok reklam. Nie dość, że reklamują się podczas meczu, w końcu dolna połowa ekranu, oprócz "okienek dla trenerów", to jeden wielki spot, to jeszcze dwukrotnie przedłużyli przerwę podczas meczów Euro, by zmaksymalizować zyski. Cóż, pozostaje wspominać piękne lata początku naszego wieku, gdy reklama w sporcie jeszcze raczkowała...

 

W połowie prezentacji zalet zielonej herbaty firmy X bezceremonialnie wchodzi na wizję mecz. To czterdziesta siódma minuta, nie jestem w stanie określić, czy któryś z trenerów kogoś zmienił. Ale uwaga, Holendrzy w uderzeniu! Straatman biegnie lewą stroną, Wuthrich wychodzi mu na spotkanie, natychmiastowa centra w pole karne na de Graafa, wybija Bauer. Znów zbiera de Kok. Wolej! Co za bramka!!! De Kok pobił swój wyczyn!

 

Teraz nie ma już miejsca na spokojne odebranie piłki z siatki, jest szał radości, celebracja na kolanach. Nawet de Zeeuw zdobywa się na gest podniesionego kciuka.

Ernst miota się natomiast na wszystkie strony, skacze ze złości, po chwili odwraca się plecami od placu gry, bierze haust powietrza. Uspokaja się i wzywa Otta i Rotha, trwa narada, na którą zaproszony jest też Marchetti. Szwajcarzy jeszcze nie uważają się za pobitych, przed nimi wciąż kilkadziesiąt minut.

 

Nie wiem, co zakładał ten kwartet przed chwilą, ale gra Helwetów nie wygląda na przemyślaną. W pięćdziesiątej drugiej minucie piłkę traci przed swoim polem karnym Noll, ale zdecydowana interwencja Marchettiego ratuje nieskalaną dotąd reputację ostoi Arsenalu Londyn. Kontratak wyprowadza Hoeness, wrzuca z prawej – piłka przelatuje nad Moonenem, Koning gubi Petersa, a Bogers spóźnia się z powrotem z krótkiego słupka! Wymarzoną sytuację zaprzepaszcza niesforna skroń snajpera Avelino, piłka odbija się nieczysto i przelatuje metr obok prawego słupka bramki. Wraz z upływem kolejnych minut chaos, rwana gra piłkarzy w białych koszulkach, tylko się intensyfikuje. Gdy zegar na stadionie w Insbrucku wybija pełną godzinę gry, de Graaf dwukrotnie zakłada siatkę – Langemu i Boatengowi – i w jest oko w oko z golkiperem przeciwnika. Strzela wprost w Moussaouiego... Kiedy de Zeeuw uwolni nas od piłkarza Lyonu na ataku?!

 

Holendrzy zdobywają przewagę, ale nie potrafią wypunktować rywali. W sześćdziesiątej ósmej minucie Michael Mols trafia w poprzeczkę po doskonałym dośrodkowaniu Vosselmana, minutę później szansę na gola głową trwoni jego brat. Szwajcarzy wydają się być poza grą, Ernst reaguje. Wprowadza 32-letniego playmakera, siedemdziesięciokrotnego reprezentanta i nominalnego kapitana Karstena Buchera. Schodzi Peters, a Helweci przechodzą na taktykę 4-1-2-3, a więc z defensywnym pomocnikiem, dwoma podwieszonymi pod snajpera ofensywnymi pomocnikami (Lange-Bucher), dwoma skrzydłowymi napastnikami (wciąż Maier-Hoeness) i Schwarzem na szpicy.

 

Na piętnaście minut przed końcem powalany w polu karnym jest właśnie strzelec drugiej bramki. Sędzia daje napastnikowi Bordeaux żółtą kartkę. Jak pokazują powtórki, Muhren faulował. Ernst szaleje przy bocznej linii, Goncalo pozostaje niewzruszony. Schwarz jest opatrywany poza boiskiem, gest Rotha w kierunku piłkarza sugeruje, że o zmianie nie ma mowy, choć Szwajcarzy mają przecież jeszcze na ławce Perrina.

 

Desperackie ataki Szwajcarów zaczynają przynosić zagrożenie w ostatnich dziesięciu minutach, Holendrzy gubią się, w świetnych sytuacjach znajdują się obsłużeni świetnymi piłkami przez Buchera Lange i Schwarz, po chwili setkę marnuje sam weteran z Messiny. De Zeeuw reaguje wprowadzeniem dynamicznego w kontrataku Hofmana za de Graafa, szkoleniowiec nie ma zamiaru cofnąć się przed furiacką ofensywą rywala. Po chwili Ernst rzuca na boisko Wolfa i Perrina – ofensywny pomocnik Liverpoolu zmienia wyczerpanego Langego, zaś napastnik Benfiki Boatenga, a więc Szwajcarzy przechodzą na 3-1-2-4. Utykający po starciu z Muhrenem Schwarz musi pozostać na murawie do końca i dać z siebie wszystko.

 

Sam Moussaoui wspomaga teraz kolegów przy rzutach rożnych, w osiemdziesiątej siódmej minucie zgrywa nawet piłkę do Meiera, ale ten, będąc w bliźniaczej sytuacji do tej z pierwszej połowy (znów krycie gubi de Kok), znów strzela źle. O mało co bohaterem nie staje się Vosselman, którego strzał z około stu metrów do pustej bramki mija helwecki słupek o centymetry.

 

Holendrzy trzymają piłkę do końca regulaminowego czasu gry. De Zeeuw robi dwie zmiany w doliczonym czasie, na skrzydła wchodzą Zaalman i Boot. Część zwycięstwa będzie ich. Stadion odlicza ostatnie już sekundy, jeszcze sto dwadzieścia, Bogers wybija piłkę daleko, wszyscy piłkarze poza szwajcarskim bramkarzem na połowie rywala. Boot wybiega na wolne pole zza pleców Nolla, ma piłkę meczową! Ach! Piłka odbija się od łydki młodziutkiego zawodnika Mallorki... Bauer zgarnia, podaje do Moussaouiego, jeszcze czterdzieści sekund. Wykop na 60 metrów, kto to przejmie? Moonen wybija do przodu! Znów Bauer przy piłce, znów wycofanie, znów wykop, de Kok głową za siebie, Meier z pierwszej piłki do pędzącego Bauera. Bauer znów do Meiera, Helweci zbliżają się do bramki Bogersa, gdzie jest holenderski środek pola?! Gdzie de Kok z Meijerem?! Moonen zagradza w końcu przejście Meierowi. Ten zdaje się być w kropce, gdy wpada na świetny pomysł i sprytnie podcina nad piłkę nad stoperem Fulham. Piłka szybuje... Będzie szansa!

 

Teraz Perrin czy Muhren, młodość czy doświadczenie? Perrin! Przyjmuje strzał z woleja... Bogers!

 

Bogers fatalnie!

 

Po co on wychodził? Po co? Dlaczego wyszedł, dlaczego wyskoczył tak szalenie, nieskoordynowanie... Bogersie! Ach.

Perrin na rękach kolegów, na barkach Meiera. Perrin wyrównuje. Strzela bramkę w swoim debiucie. Ernst znowu tańczy, tańczą z nim Otto i Roth, teraz dołącza się do nich Perrin, wszyscy Szwajcarzy pląsają przy bocznej linii. A de Zeeuw – usiadł. Po raz pierwszy.

Hofman do Molsa. Koniec, Goncalo Ferreira gwiżdże po raz ostatni.

Odnośnik do komentarza
  • 1 miesiąc później...

ODCINEK 12

Wchodzę pewnym krokiem do Sperla, natychmiast kieruję wzrok na nasze miejsce. Dwuosobowy stolik znajdujący się po lewo od wejścia okazuje się być zajęty. Z miejsca, w którym stoję, widać jedynie połowę obsady stanowiska – gargantuicznych rozmiarów osobnik pokazuje mi plecy przysłaniając swojego dyskutanta. Lekko skonfundowany rozglądam się po sali, w końcu napotykam przyjazne oblicze sperlowego baristy Thomasa Freunda. Ten kiwa do mnie głową, mówi coś, ale jego słowa giną w wieczornym zgiełku kawiarni. Zbliżam się ostrożnie stawiając kroki, coś przeraża mnie w opasłej sylwetce giganta. Nagle postać odwraca się prezentując swoje zmęczone oblicze. Mam wrażenie, jakbym znał tę twarz, kojarzę tę sylwetkę, nie potrafię jednak określić – skąd. Gigant uśmiecha się, a zza jego pleców wyskakuje karłowaty jegomość.

„Relatywizm” - rozpływam się przez chwilę w myślach.

 

Podchodzę pewniej, witam się serdecznie z Serhatem.

- Znacie się, jak już ustaliliśmy?

- Pozwolisz, że nie wstanę... - odzywa się towarzysz szkoleniowca, uśmiecha się szelmowsko. Przeorana bruzdami twarz prezentuje się iście przerażająco w połączeniu z tym cwaniackim grymasem. Cóż to za zakapior?

Dostrzegam wózek inwalidzki i robi mi się niewymiernie głupio. To przecież jasne, jak mogłem nie skojarzyć tych odstających uszu, sporego nosa i wysokiego czoła. Wstaję do uścisku, wywołuję:

- Kopę lat!

Przecież to Ali Helvaci we własnej osobie, legenda Denizlisporu, wielokrotny rekordzista klubu (m.in. jeśli chodzi o rozegrane spotkania i liczbę bramek we wszystkich rozgrywkach), ulubiony piłkarz Tamala Serhata.

- Właśnie dyskutowaliśmy nad moimi popisami literackimi...

- Nie jest najlepiej – wybucha śmiechem Ali i dopiero teraz uświadamiam sobie, jak mocno pijany jest były piłkarz. Zresztą, jak się wydaje, Serhat również nie wylewa dziś za kołnierz. Podsuwają mi kartkę zapisaną niebieskim tuszem. To zapewne odręczny styl pisma Serhata, przypominam sobie bazgroły na tablicy w alkmaarskiej szatni. Przychodzi mi rozszyfrować niewyraźne znaki niemal lekarskiego pisma, skąpane ponadto w morzu rysunków i przekreśleń. Zabieram się do lektury.

 

Lekko grafomański tekst w żołnierskich słowach opowiada historię snu bliżej nieokreślonego osobnika. Urywa się w w miejscu, gdy osobnik wstaje z łóżka i pali papierosa na werandzie. Nie przypomina to zupełnie relacji z derby Denizli...

 

Podnoszę głowę, spoglądam na oblicza towarzyszy. Uniesione brwi i pytające oczy. Nie mam pojęcia, co mam powiedzieć. O co właściwie chodzi?

- Cóż... - nie kończę, wybucham śmiechem.

- Nie podoba się?

- No... Może, żeby dzieciom pokazać... pracę domową odrobić za syna... ośmioletniego... - chichoczę.

Obaj panowie markotnieją, Serhat rzuca Alemu krótkie spojrzenie, Helvaci zaciska zęby, opuszcza wzrok i wdycha przez nos pokaźną dawkę powietrza. Kładzie dłoń na blacie i wypukuje palcami złowrogi rytm.

- To jest rękopis pierwszej strony powieści Alego. - wyjaśnia Serhat, wyraźnie zmieszany - Moje kartki są tam - wskazuje kosz.

- Cóż... - tym razem nie jest mi do śmiechu. Ali podnosi stukającą dłoń i szybkim ruchem przemieszcza ją w okolice mojej głowy. Nie nadążam z reakcją, wielka pięść starszego ode mnie o siedem lat giganta jest już o centymetry od skroni. Przechodzi mnie dreszcz.

 

Ali Helvaci zamiast wyprowadzić spodziewany cios, tarmosi mi czuprynę. Razem ze swoim dawnym trenerem nie posiadają się ze szczęścia, śmieją się i dokazują. Trwa to dłuższe chwile, w których próbują mi wytłumaczyć, o co chodzi. W końcu Helvaci zdobywa się na wyjaśnienia:

- Wpadliśmy na siebie z Tamalem w hotelu nad ranem! Wiesz, pełne zaskoczenie. Nie spodziewaliśmy się tego wcale, rozumiesz, miła niespodzianka. Pracujesz z gościem przez dziesięć lat trzydzieści lat temu, widujecie się regularnie od tego czasu, ale ostatnio urywa się wam kontakt, bo tamten się wyprowadza. I nagle spotykacie się, wiesz, w hotelu, na korytarzu! W stolicy Austrii!

- Ali zawsze był bardzo entuzjastyczny. Zresztą – wiesz... - Serhat poklepuje kolegę po plecach.

- Terefere! Dobra historia, nie? No właśnie. No to, wiesz, serdeczności, co tam u rodziny itepe. Jest późno, druga, trzecia?, więc nie do miasta, ale do mnie do pokoju. Tam pijemy, gadamy, wspominamy, i, rozumiesz, rozchodzimy się do swoich komnat, bo każdy ma coś nazajutrz do załatwienia. Na drugi dzień, to jest, rozumiesz, dzisiaj, z rana dzwonimy do siebie, rozumiesz, i pytamy siebie nawzajem: co robimy. Bo, rozumiesz, zapomnieliśmy... To znaczy każdy z nas pamiętał, co ma zrobić, ale zapomniał, rozumiesz, co druga osoba, ma, rozumiesz, zrobić.

- Rozumiem.

- No. I tak wpadliśmy do Serhata, napiliśmy się, tak, mecz obejrzeliśmy. Dobry mecz! Szkoda tych... A! Ty za Holandią! Mi szkoda było Szwajcarów, że mecz, rozumiesz, nie trwał dłużej. Lobbujemy za tym, to znaczy, rozumiesz, ja lobbuję, ale ja nie mam siły przebicia. Chciałbym, żeby mecze trwały po sto minut. Rozumiesz, taka pełna, ładna liczba. Przecież wydolność, rozumiesz, poprawiła się, odkąd my graliśmy. No ale, wiesz, nie ma się co pakować w takie rozważania. No więc obaj zamiast robić to, rozumiesz, do czego zostaliśmy stworzeni dzisiaj, piliśmy i oglądaliśmy mecz. Ja nie poszedłem na spotkanie fanów futbolu dla inwalidów... jak ja to nazwałem! Nieważne. Tamal natomiast zapomniał o tej notce. Czy raczej nie zapomniał! On zauważył, że ma przy sobie mnie, a ja, jak wiesz i pamiętasz, grałem w tym meczu, o który się tutaj rozchodzi. I, rozumiesz, Tamal poprosił mnie, żebym ten mecz opisał! A potem zrobiliśmy ci ten wspaniały kawał. Nie piszę żadnej powieści. Bez zbędnych tłumaczeń, włącz pan dyktafon, panie Bozkurt!

 

Kieruję wzrok w stronę Serhata, uśmiecham się niepewnie starając się nadać temu grymasowi pytający charakter. Odbiorca, zdaje się, ma w tej chwili zamiar wznowienia swojej nieskrępowanej radości sprzed kilku minut, cała jego twarz walczy z bezwarunkowym odruchem śmiechu. Boss podchodzi do całej akcji profesjonalnie – przymyka powieki, pochyla delikatnie głowę i wydmuchuje powietrze. Zbiera się do wypowiedzi.

 

- Niech żyją korekta i autoryzacja!

 

_________

Opóźnienie wynika z tego, że straciłem treść kilku odcinków i przez miesiąc nie miałem ochoty pisać dalej. Aktualnie mam nadzieję pisać raz w tygodniu.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...