Skocz do zawartości

Palio


verlee

Rekomendowane odpowiedzi

— Palio — oznajmiła Francesca — odbywa się właśnie tutaj, na Piazza del Campo.

Wśród stłoczonych w ciasne koło uczniów zaszumiało. Francesca pomyślała, że wreszcie zdołała zaciekawić tych wycieczkowiczów — którym akurat dziś pod młodymi i zazwyczaj pewnie pełnymi życia oczami widać było ciemnawe worki z braku snu. Już wcześniej wypytała, skąd są i ile czasu spędzą we Włoszech. Usłyszała, że z Polski i że siedem dni — a po takiej odpowiedzi nie pozostało jej nic, jak tylko uśmiechnąć się ze zrozumieniem. Jeszcze niedawno też była uczniem; wiedziała, że choć dnie na wycieczkach są królestwem nauczycieli i przewodników, to noce — noce należą już tylko do nich.

Problem w tym, że ów szmer, o którym sądziła, że był pełen zaciekawienia, wcale się takim nie okazał. Przypominał raczej jęk. Pełen zniechęcenia jęk.

Francesca posłała zaskoczone spojrzenie najbliższej nauczycielce, o której wiedziała, że mówi po włosku.

— Byle nie Palio — usłyszała.

Perché?

Nauczyciele wymienili się zakłopotanymi uśmiechami. Francesca podejrzewała, że większość po prostu nie ma pojęcia, o czym mowa. Cóż, niewiedza bywa słodka i zbawienna.

— Musieli obejrzeć kilka filmów dokumentalnych o sztuce i kulturze Włoch, zanim wyjechali. I w trakcie wycieczki też. I dzisiaj rano, no cóż, też. Tym razem o Sienie. I Palio. Przed wszystkim o Palio. Nie jestem pewna, ale chyba nie lubią Palio.

— Kilka filmów?

— No, może kilkanaście.

Francesca rozejrzała się po twarzach uczniów. Ich minach. Miała wrażenie, że wprost nienawidzili Palio. Chyba. Bo pewna nie była.

Ech, w tym zawodzie ironia naprawdę pozwala przetrwać.

Dziewczyna pracowała w roli przewodniczki co wakacje już od kilku lat; zaczęła, jeszcze zanim opuściła szkołę. Sienę, jej historię, kulturę i sztukę już dawno znała na wylot — teraz tylko próbowała na tym nieco zarobić. Bała się, że kiedy zainteresowanie stanie się pracą, przestanie zeń czerpać przyjemność, jednak jej obawa okazała się płonną; poza tym, nie miała za bardzo wyboru. Jej ojciec — sieneński człowiek interesu, bywalec i światowiec — choć kładł dużo nacisku na tradycję, szedł również z duchem czasu i chciał, by córka w przeciwieństwie do wielu młodych Włochów jak najszybciej stała się samodzielna.

Francesca rzuciła okiem na Piazza del Campo. Nie chciała nudzić dzieciaków tym, co pewnie już słyszeli; zresztą, będą mieli tu czas na odpoczynek — tak poznają il Campo lepiej niż z jej opowieści. Ale Palio — to już inna sprawa. Żeby zrozumieć Sienę, trzeba zrozumieć Palio. I odwrotnie. Zamyśliła się. Że chodzi o kilkusetletni już la corsa, w którym konno walczą o zwycięstwo walczą przedstawiciele siedemnastu dzielnic miasta — owych słynnych le contrade — to muszą wiedzieć. Że Piazza del Campo, normalnie miejski rynek, na czas zawodów zmienia się w pełen piasku tor — to również. Że dżokeje jeżdżą na oklep, próbując okiełznać narowiste mieszańce, które w dodatku przydzielane są jeźdźcom na drodze losowania dopiero na kilka dni przed startem, że ten, kto zdobędzie pierwsze miejsce, kto najprędzej minie linię końcową po trzech szalonych okrążeniach, zdobędzie wieczną chwałę, i tylko chwałę, bo pieniądze się w Palio nie liczą — też pewnie wiedzą.

Wiedzą, lecz nie rozumieją.

Francesca uśmiechnęła się. Chyba trochę mniej czasu spędzą dziś w muzeum.

Palio jest przecież najciekawsze u źródeł.

A źródło — to jest: dzielnica.

Contrada.

Odnośnik do komentarza

Początki są zawsze najtrudniejsze. A potem jest jeszcze gorzej.

 

Un duro, incluso coinciden — un resumen de partido en malagacf.es

W trzecim meczu towarzyskim, po spotkaniach z Tournai i Giulianovą, nasza drużyna podejmowała drugoligową włoską Sienę. Trener Pellegrini nie zdecydował się robić większych zmian w składzie i na murawie ujrzeliśmy następującą jedenastkę: Galatto – Canella, Wellington, Stadsgaard, Gámez – Camacho, Maresca, Duda, Fernando, Eliseu – Fernández.

Niestety, tym razem Málaga, która odniosła sukces w dwóch poprzednich spotkaniach, nie zaprezentowała się zbyt dobrze. Chociaż pierwsza wyszła na prowadzenie — po niespełna trzydziestu minutach Fernández wykorzystał fatalny błąd, jaki w defensywie popełnił Terzi, spokojnie minął bramkarza i uderzył do pustej bramki — to tuż przed przerwą Stadsgaard nie upilnował Brandão, który rzucił się do przodu, przepychając obrońcę, i szczupakiem wpakował piłkę obok Galateo. A więc po połowie meczu — 1:1.

Po wyjściu z szatni nasi piłkarze zaczęli zdecydowanie atakować, co przyniosło efekt już cztery minuty po rozpoczęciu — Maresca dostał piłkę na dwudziestym metrze i będąc zupełnie niekrytym, postanowił oddać strzał z dystansu. Piłka wpadła do bramki tuż przy słupku, nie dając szans Coppoli, który próbował ją rozpaczliwie zbić na bok. Na nieszczęście Málaga cieszyła się z uzyskania prowadzenia tylko kilka minut; wkrótce solowym rajdem popisał się Brienza, który rozpoczął taniec z piłką na wysokości trzydziestu metrów, by chwilę potem znaleźć się już pod naszym polem karnym, zostawiwszy z tyłu Camacho i Wellingtona. Francesc Arnau, wprowadzony na boisko w przerwie, miał piłkę na palcach, ale uderzenie przełamało jego ręce i sieneńczycy ponownie mogli cieszyć się z wyrównania. Do końca meczu rezultat już się nie zmienił.

Choć nie przegraliśmy, nie możemy być całkowicie zadowoleni z postawy drużyny z Málagi. Cieszy dobra ofensywa — martwi z kolei postawa obrony, która pozwoliła drugoligowcom dwukrotnie doprowadzić do remisu.

Oby następne spotkania przyniosły poprawę formy.

 

Siena — Málaga 2:2

Odnośnik do komentarza

Contrada jest prawie jak rodzina.

Podczas uprzednich wizyt w Sienie Picco nie myślał o tym tak bardzo; mechanizm funkcjonowania dzielnic miasta dział się w pewnym sensie obok dzieciństwa, które chłopak spędzał — to oczywiste — na beztroskich zabawach i harcach. Ale teraz, przechadzając się rano z Chiarą, która załatwiała różne domowe sprawunki, zaczął zauważać więcej. Dalej nie potrafił przestać myśleć o tym, co wczoraj mówił ten pijaczek. Palio. Wilczyca. Jeżozwierz. Rozumiał mniej więcej, o co szło — chciał rozumieć bardziej.

Ich dzielnica — to właśnie La Lupa.

A w tym momencie Picco odbywał po niej zwykłą-niezwykłą wędrówkę. Chiara weszła do sklepu — wszedł za nią — ona przechadzała się pośród półek z wyłożonymi towarami — a Picco słuchał dyskretnie, udając, że szpera za słodyczami, o czym rozmawiają nieliczni o tej porze klienci przed ladą.

— Za moich czasów było inaczej. — To staruszek.

— Ale tym razem było już lepiej, lepiej niż rok temu. — To kobieta obok, może córka.

— W Palio jesteś na pierwszym miejscu lub na żadnym.

— Ale kto wie, co się stanie za rok. Dużo zmienia losowanie. Trzeba dobrze wylosować, ot co.

— Powiedz, ile można liczyć na szczęście? Dżokej! To jest podstawa!

— A bo co, za twoich czasów było inaczej?

— A żebyś wiedziała! Jeździli, bo chcieli, a nie bo im zapłacono!

— Mało jest chętnych, to niebezpieczne, trzeba szukać inaczej.

— No, ale powiedz, że dawniej —

— Prawda, prawda, już cichnę.

To już trzeci dzień po Palio, a tu wciąż — dysputa.

Rankiem Sienę przeważnie oświetla złote słońce, owiewa chłodne powietrze. Pastelowa kolorystyka miasta błyska w jasnym świetle; od ciepłych barw wyraźnie odcina się z kolei ciemna kostka brukowa pustych póki co ulic. Jeszcze trochę czasu i zapełnią się ludźmi: będą rozmawiać, śmiać się, brać pod rękę, dokazywać, hulać, uspokajać — znają się dobrze, żyją razem od lat, bracia i siostrzyczki, to dzieci, które odchowała La Lupa. Okiennice wciąż zamknięte, podwórza puste; jest jeszcze za wcześnie. Czasem tylko wśród wąskich uliczek, parkując z trudem w zaułkach lub klucząc dalej, toczą się auta i ciężarówki. Póki co nie muszą lawirować wśród mrowia ludzkich sylwetek; niektóre pną się nieco wyżej, na sieneńskie wzniesienie, ku najbardziej zabytkowym okolicom, to znowu zjeżdżają ku il Campo — w tych nielicznych chwilach plac powinien świecić pustkami. A nad tym wszystkim, na najwyższym piętrze miasta: katedra. Il duomo.

To właśnie jest Siena — to był właśnie taki ranek.

Co oczywiste: im bliżej ratusza i il Campo, tym lepiej zachowaną średniowieczną zabudowę można ujrzeć. Wilcze ulice, którymi rządzi La Lupa, niemalże bezpośrednio łączą się ze słynnym placem — spod Via di Fontenuova, Via dei Montanini lub Vicolo del Lavatoio trzeba postawić jeszcze kilka kroków i już widać słynne Piazza del Campo na dystansie kilkunastu metrów.

Tymczasem — podróż po contadzie trwała.

Picco i Chiara odwiedzili kilka następnych sklepów; trzeba było załatwić jeszcze trochę sprawunków. Poranek z wolna przeistaczał się we wczesne przedpołudnie; na ulicach — ludzie, coraz więcej samochodów. Paru spośród starszych przechodniów pomachało wesoło Chiarze, kilku innych, młodszych wiekiem, podeszło i przywitało się — niektórych Picco nawet poznawał, słabo, bo słabo, ale poznawał. Rozmowa trwała dosłownie przez chwilę, ale i tym razem półsłówkami napomknęli o Palio — ostrożnie i nienachalnie, ale z wyczuwalnym napięciem. Zaraz potem Picco i Chiara ruszyli dalej, kierując kroki do piekarni. La Lupa jest dzielnicą piekarni. I tutaj sprzedawczyni zaraz zmieniła temat na Palio, pocieszając, że może spróbują znowu za rok, po czym skierowała wzrok na Picco i uśmiechnęła się już szerzej.

— Pamiętam cię, chłopcze — powiedziała. — Ot, lada była wyższa od ciebie.

Odmruknął, że zdążył tymczasem urosnąć. Powoli miał już dość takich wspominek.

Chiara prędko kupiła, co miała kupić; Picco mruknął, że znajdzie ją później — wzruszyła ramionami i odeszła. Młodzieniec pokręcił się trochę, poudawał, że rzuca okiem po półkach, wreszcie odezwał się:

Signora, co wszędzie takie poruszenie z tym Palio?

Zrobiła zdziwioną minę.

— Powiedz, a byłeś choć raz na Palio?

Picco pamiętał: chmara ludzi, stłoczonych po środku rynku, walczących o jak najlepsze miejsce, jak najbliższe bandom reklamowym — bandom, które nierównym kołem wytyczają linie toru z kilku mocno ubitych warstw piasku. Na starcie: dziesięć koni, dziesięciu dżokejów; jeszcze się kręcą, jeszcze rozmawiają, to klepią wierzchowce po chrapach, to szepczą wprost do nastroszonych uszu podobne modlitwom zaklęcia. Picco siedzi z Chiarą i wujem w lożach na skraju placu; osób jest tu o wiele mniej, ale i te drą się jak szalone, bo oto — konie ruszają! Picco pamiętał.

— Byłem.

— I wciąż się dziwisz, chłopcze? To nasze święto.

— A Chiara i jej ojciec?

— Co z nimi?

— Jaką mają rolę w tym wszystkim?

— Każda dzielnica ma kilku capi, liderów, pośród których co sezon wybiera się il capitano. To zasłużeni w contradzie ludzie, wierni, lojalni, nominowani często z dziada pradziada. Ale po wyborach wszystkim zajmuje się właśnie kapitan; ma pełną władzę, ale bierze też pełną odpowiedzialność za wyniki. Jednym z capi jest właśnie twój wuj. Kilkukrotnie bywał nawet kapitanem, zresztą, w tym roku również.

— Ach. To tak.

Przytaknęła: — Ano tak.

— Jeszcze jedno: jakie miejsce zajęła teraz Wilczyca w Palio?

Chwila zawahania.

— Nie pierwsze, chłopcze. Nie pierwsze.

Odnośnik do komentarza

Vito uniósł szklankę do ust.

Siedział na skraju il Campo, obserwując w zamyśleniu, co dzieje się na placu. Obok — krzesła i stoliki, szurające nieustannie o bruk, wypełnione klientelą i turystami, otoczone staranną kelnerską opieką, chybotliwe od zamówionych dań i potraw. Słowem: hałas, tłok, harmider. A pokąd rzucić okiem, na całej powierzchni placu — to samo.

Idealne warunki do dyskretnych rozmów.

Piazza del Campo ma kształt półkola jak przecięte na dwoje jabłko; po stronie płaskiej wznosi się ratusz, dawniej siedziba sieneńskiej signorii, obecnie — muzeum. Ponad ratuszem pnie się ku niebu dzwonnica zwana Torre del Mangia, Wieżą Żarłoka. Mówi się, że jej strażnik, Giovanni di Balduccio, odznaczał się takim lenistwem, że dorobił się przydomku mangiaguadagni — to jest: zjadacz zarobków — bo nie robił nic, a przecież płacić mu było trzeba. To pewnie bujda, folklor mieszkańców i przewodników, i tylko sama wieża może wiedzieć, jaka jest prawda — ale ona stoi niewzruszona, pusta, milcząca, skierowana ku bezchmurnemu niebu. Pod nią jest jeszcze Capella di Piazza, miejska kapliczka, schludna i marmurowa: jej biel mieni się w słońcu, dopełniając jasnych a lekkich barw ratusza. Z kolei dookoła — plac o nierównej powierzchni, im bliższej końcówki jabłka, tym bardziej wklęsłej. Ma kształt muszli, dominuje w nim czerwona kostka brukowa, która na obrzeżach przechodzi w szarą — tam już jest pełno sklepów, restauracji, tam domostwa i kamienice. I przechodnie. Dziesiątki przechodniów. Kilku z nich staje obok niepozornej Fonte di Gaia — wpatrują się w relief, nad którym Tito Sarrocchi wylał dawniej tak wiele łez i potu.

Il Campo jest przesiąknięte sieneńskim duchem, duchem trecenta, epoki bardzo dla miasta pomyślnej — i dawno już minionej.

— To jak?

Vito otrząsnął się z zamyślenia.

To Ventri.

Dawniej przeciwnik, wkrótce — być może partner.

Siedział, sącząc powoli kawę, udając, że również obserwuje z leniwym zaciekawieniem, co się dzieje na placu, w plecionym krześle po przeciwnej stronie stolika.

— Przecież wiesz — Vito odchrząknął, zauważył, że zaschło mu w ustach, znowu pochwycił za szklankę. — Nie odmówię.

— Racja, wiem. Ale wiem też, że się jeszcze wahasz.

— Nie waham się. Nie mam już nad czym.

— To dobrze. — Urwał. — Twój staż będzie krótki, obiecuję.

— Staż?

— Musisz się odrobinę postarać, rozumiesz. Co, miałbym tak od razu zapomnieć o przeszłości?

Ventri zachichotał, nie mówiąc nic więcej.

— A więc — Vito uniósł brwi na ten chichot, ale nie skomentował, powstrzymał się — wszystko już jasne, prawda?

Aldo Ventri podniósł się, machając niedbale ręką na znak, że sprawa ma się jaśniej niż słońce nad Italią. Był postawnym mężczyzną w sile wieku, o sprężystym kroku i sprytnym spojrzeniu, widocznie zadbanym i w formie. Modna koszula, zawsze dopasowane spodnie, fryzura nieco zwichrzona. Vito miał szczerą ochotę nadpsuć ten ideał w jakikolwiek sposób, może drwiną, która starłaby mu ten uśmieszek z ust, może kopniakiem lub pięścią — uprzedzenia nie znikną tak prędko — ale powstrzymał się, pohamował. Znowu.

— W takim razie — odezwał się, wciąż siedząc — jestem już jednym z was, prawda?

Ventri miał już iść, ale zatrzymał się — choć nie odwrócił.

— Vito — przemówił ojcowskim tonem, wręcz przesyconym ironią. — Contrada jest jedna na całe życie. Nie można z niej tak po prostu odejść. Nie można też do niej tak po prostu wstąpić.

Brak odpowiedzi.

— Poza tym — dodał z wyraźnym rozbawieniem — nikt nie lubi zdrajców, młodzieńcze.

Odnośnik do komentarza

Un assortimento parziale di Facebook annotazioni, eletti dal narratore.

 

Roberto: — O, Siena będzie w TV za chwilę. Mecz towarzyski z Osasuną, kanał czwarty.

A 2 persone piace questo elemento.

Matteo: — Thomas Mangani, wtf? Chi è?

Roberto: — Kupili z Monaco przed sezonem. Przynajmniej na defensywnym pomocniku nie będzie już ten dziad Vergassola.

A Matteo piace questo elemento.

Luca: — @Roberto, moje trzydzieści straconych minut, tu i teraz, chociaż nie, może być w ratach, w każdym razie: musisz oddać. NUDA.

 

Matteo: — Pierwsza połowa póki co na remis, zaraz zobaczymy, ile doliczą.

 

Roberto: — BRANDÃO!

Matteo: — 11111111111111:0! Do szatni!

Luca: — No, @Roberto, masz szczęście.

 

Lorenzo: — Ej, jak padła bramka, bo dopiero włączyłem?

Luca: — Rzut rożny, dobra wrzutka Brienzy, strzelał Brandão, ale zawodnik Osasuny, który stał obok słupka, w drewniany sposób zdołał sparować uderzenie. Z dobitką nie miał już jednak szans.

Lorenzo: — ♥
A Lorenzo piace questo elemento.
Luca: — Nienawidzę cię.

Lorenzo: — Bo?

Luca: — Hint: serduszko. Serduszka są pedalskie.

Lorenzo: — ♥♥♥
Roberto: — Przerwa.

 

Roberto: — Cazzo.

Matteo: — …

Luca: — 1:1, lol.

Roberto: — Kołki zamiast obrońców. Damià strzelał na pełnym luzie, bo nasi stali spokojnie z tyłu i z ciekawością obserwowali, co się stanie. No i się stało.

 

Matteo: — FAUL, k***a!

Roberto: — Karny!

Luca: — Karny.

Matteo — O, faktycznie jest karny.

Luca: — Heh. Sopcast przycina…?
Roberto: — CAROBBIOOOOOOO!

Luca: — Ani dygnął.

Matteo: — 2:1!

 

Matteo: — Nieeeeeee…

Roberto: — Co, znowu?

Luca: — Remis…

Lorenzo: — ♥

Luca: — Lorenzo,
vafanculo
z mojej tablicy. Natychmiast.

Roberto: — L'allenatore nam się z lekka wkurzył.

Matteo: — Co zrobił, bo poszedłem do kibla?

Roberto: — Zmienił wszystkich w siedemdziesiątej minucie, tylko bramkarz został.

Matteo: — Szkoda tak z remisem kończyć, kiedy się cały mecz atakowało… Jeszcze pięć minut plus co tam doliczą pajace w zielonym.

 

Roberto: — JEEEEEEEEEEEST!

Matteo: — A jednak! Larrondo! 3:2! Na minutę przed końcem!

Luca: — O, mój ulubieniec, człowiek-drewno, zdobył bramkę. Piłka mu się odbiła, od korzenia chyba, i dziwnym sposobem wturlała za linię. Biedny bramkarz Hiszpanów. Trochę wiocha.

 

Robero: — Koniec!

Matteo: — Serie A, wracamy za rok!

A Roberto piace questo elemento.

Luca: — To będzie nudny sezon.

Lorenzo: — kto chętny na haxa stawiam stół

 

Siena — Osasuna 3:2
Odnośnik do komentarza

— To Palio jest dla was ważne, prawda? — zapytał Picco.

Chiara spojrzała nań z niejakim politowaniem. Pytanie miało zapewne zabrzmieć lekko i banalnie, ot, przyczynek do luźnych rozmów w cieniu drzew i cyprysów; wyszło inaczej. Przede wszystkim, Chiara już dawno przyuważyła, że kuzyn żywo — choć dyskretnie — interesuje się tym, co związane z Palio, po wtóre: wciąż pamiętała o tym, co się stało po wejściu do parku.

A więc — na ławce, zaraz obok dróżki, która otwiera La Lizzę, siedziało tak z kilku chłopaków, młodszych: typowe smarki, które częściej można spotkać na ulicach niż w domu. Pet w ręce, wiadomo, uśmiech na ustach, pstro we łbie. Zauważyli Chiarę i jej kuzyna, uśmiech im się jak na rozkaz poszerzył, rozpoznali ją; poszemrali, poszturchali się łokciami po bokach i wtem — zaczęli wyć jak wilki. I śmiać się. Chiara wyprostowała się dumnie i udała, że ją cała sprawa nie obchodzi, ale Picco zwolnił kroku, błysnął złym, ciężkim jak pięść spojrzeniem. Już nie czuł się przyjezdnym, powoli rozeznawał się w sytuacji — a że dumnym też był, z famigli kpić pozwalać nie chciał. Ale Chiara machnęła ręką, schwyciła mu ramię — odeszli. A tamci wciąż się śmiali.

— Nienawidzę Palio, Picco — odmruknęła więc Chiara.

Picco milczał.

— To ojciec się tym zajmuje. Nie wiem właściwie czemu; może lubi, może ma skłonności masochistyczne, kto wie. Mówił dawniej, że pasję przejął po dziadku.

— Tradycja…

— Dupa, a nie tradycja. Patetyczne pieprzenie. To kwestia honoru, twierdził ojciec, jak się pytałam, czemu po prostu nie odpuści, czemu nie może zrozumieć, że sprawa jest już dawno stracona. Santo Dio! O, tyle jest wart wasz honor i wasza tradycja — machnęła ręką w kierunku, w którym siedzieli tamci smarkacze.

— To tylko wybryk. Na czas przed i po Palio. Takie tam docinki.

— Wybryk? — wybuchła Chiara. — Przyjeżdżasz tutaj, siedzisz parę dni i tak po prostu wiesz, co jest wybrykiem, a co nie? Bravissimo, zastanawiałeś się może nad karierą detektywa, bo, nie powiem, wzrok masz pełen przenikliwości i sprytu? Picco, Palio jest więcej niż tylko tymi trzema okrążeniami wokół il Campo! Tak naprawdę jest tym wszystkim, co dzieje się poza samymi zawodami. Dzielnice zaczynają się ekscytować już na wiosnę, kończą dopiero późnym latem. Tyle czasu pracują, by przyszykować święto, załatwić dżokejów, oprawę, by mieć jakiekolwiek szanse na zwycięstwo. Tyle samo czasu trwają te twoje niewinne wybryki, te takie tam docinki. Myślisz, że jestem przewrażliwiona? Na te kilka dni w roku nic bym nie mówiła! Zresztą, i tak się chyba przyzwyczaiłam, zobojętniałam. Ale czasem mam już po prostu dość.

Szli dalej. Słychać było śpiew ptaków z drzew.

— Może trochę teraz przesadziłam — mruknęła Chiara. — Scusa.

— Nie masz za co. Przecież mówisz prawdę. Jak już, to raczej moja wina. — Zamyślił się. — Jedno pytanie: wszędzie tak jest?

— Pewnie nie. — Chiara wstrząsnęła burzą złotych włosów, chcąc ułożyć na nowo kilka niesfornych kosmyków, powstałych po jej krewkim przemówieniu. — Ale my jesteśmy la nonna; inni śmieją się z nas trochę więcej. A tamtych chłopaków rozpoznałam. Byli z Jeżozwierza.

Picco wysilił szare komórki; zaświtało mu, że La Lupa i Il Istrice raczej nie bardzo się lubią. Ten pijaczek — czy nie wykrzykiwał przed kilkoma dniami bzdur o Jeżozwierzu?

La nonna?

— Dokładnie. Babcia. Tak określa się contradę, która najdłużej nie zwyciężyła w Palio.

Picco spojrzał na Chiarę z ostrożnym pytaniem w oczach.

— Dwadzieścia dwa lata. — Dziewczyna wyszczerzyła ząbki w sardonicznym uśmiechu.

— Aż tyle…?

— Aż tyle.

Zapadła cisza. Tym razem nieco dłuższa.

La Lizza zaś — jak zwykle — była zielona i chłodna.

Odnośnik do komentarza

Czas rozpocząć podróż po labiryncie.

 

Siena: drużyna o wilczym apetycie — Il Aiutante del Tifoso 2010/2011

AC Siena, zespół rodem z Toskanii, jest spadkowiczem z Serie A, co więc jasne — ma potencjał finansowy i osobowy, by natychmiast włączyć się do walki o czołowe pozycje i szybki powrót do dwudziestki najlepszych drużyn we Włoszech. W mieście o bliźniaczym — nomen omen — symbolu co w Rzymie parcie na sukces i zwycięstwa jest po takim sezonie jak rok temu, sezonie słabym, ciężkim, trudnym, naprawdę duże. Dzisiejsze wydanie Poradnika Kibica postara się odpowiedzieć na pytanie, czy toskański klub będzie miał w tym sezonie czym podeprzeć marzenia o awansie.

 

Transfery do klubu:

— Thomas Mangani, defensywny pomocnik z AS Monaco FC, kupiony za 425 tys. euro;

— Federico Peluso, środkowy obrońca z Atalanty, kupiony za 400 tys. euro.

 

Transfery z klubu:

— Michele Fini, prawy pomocnik, sprzedany za 60 tys. euro do Pescary;

— Gianluca Pegolo, bramkarz, sprzedany za 300 tys. euro do Osasuny;

— Salvatore Mastronunzio, napastnik, wypożyczony za 60 tys. euro do Palermo.

 

Skład:

Bramkarze:

— Ferdinando Coppola

— Simone Farelki

Obrona:

— Daniele Ficagna

— Luca Rossettini

— Fabrizio Cacciatore

— Gonçalo Brandão

— Federico Peluso

— Andrea Rossi

— Cristiano del Grosso

Pomoc:

— Thomas Mangani

— Simone Vergassola

— Luca Marrone

— Filippo Carobbio

— Gaël Genevier

— Alessio Sestu

— Gennaro Troianello

Atak:

— Reginaldo

— Pedro Kamata

— Franco Brienza

— Emanuele Calaiò

— Marcelo Larrondo

Prawdopodobna jedenastka

Copolla – Del Grosso, Terzi, Brandão, Cacciatore – Genevier, Mangani, Carobbio – Sestu, Calaiò, Brienza.

 

W ostatnim przedsezonowym meczu — zremisowanym 1:1 spotkaniu z Virtus Lanciano — wystąpił, wedle słów menedżera Antonio Conte, skład, który będzie podstawowym, jeśli chodzi o początek sezonu w Serie B w przypadku braku kontuzji lub spadków formy. Ofensywną formację 4-3-3, której Siena używała konsekwentnie w kilku ostatnich meczach, zobaczymy zapewne także i w lidze; nasi eksperci taktyczni przekonują, że cierpliwe wyczekiwanie na pomyłki przeciwnika i następujące po nich szybkie ataki będą wkrótce siać postrach wśród wszystkich drużyn zaplecza włoskiej ekstraklasy. Czy mają rację — przekonamy się w pierwszym oficjalnym spotkaniu toskańskiej drużyny w sezonie 2010/2011: pucharowym pojedynku ze S.P.A.L.

 

Virtus Lanciano — Siena 1:1
Odnośnik do komentarza

Rozmowa o wszystkim i o niczym.

Picco i Chiara kluczyli jeszcze trochę wśród ścieżek parku, aż w końcu dziewczyna znalazła ławkę, obok której się umówili, stojącą nieco na uboczu, za fortecą medycejską, która wystawała ponad drzewa i masywem kamiennych murów rzucała cień na przestrzeń parku, i rozpoznała siedzących tam znajomych; czekali na nią. Picco patrzył z zaciekawieniem — kuzynka obiecała mu, że popołudniem kiedy załatwią już wreszcie, co mają załatwić na mieście, spotkają się z jej przyjaciółmi i może polubią się i będą spędzać razem więcej czasu, póki, jasna sprawa, Picco będzie w mieście. A więc przyszli i nuż — rytuał zaczął się od początku, inny w formie, ten sam w treści: powitania, przeplatane lustrującymi spojrzeniami i niepewnymi wciąż uśmiechami, wymiana uprzejmości — ciao, ciao, jak masz na imię, jestem Lorenzo, Sofia, Simone, sono Giulia; i oni nie patrzą na Picco z wyższością, nie plotą o tym, jak słodko przemierzał sieneńskie ulice mając sześć lat.

Usiedli więc i rozmawiali. O szkole — Chiara była przecież kilka lat młodsza, jej znajomi też — z pełnym niezadowolenia westchnieniem, że jest już sierpień i wkrótce wraz z pierwszymi dnia września skończą się wakacje, o tym — i tutaj, ku miłemu zaskoczeniu Picco, prym w żywiołowej dyskusji wiodła Giulia — jaką szansę ma Siena w nadchodzącym sezonie calcio na dobrą pozycję w tabeli, o miejscowych plotkach.

I ani słowa o Palio.

Sielska atmosfera — ale życie jest przecież sinusoidą niepokojów.

Picco raczej z rzadka włączał się do tych rozmów, które towarzystwo prowadziło krętym a leniwym torem; czasem słuchał, czasem przytakiwał, czasem uśmiechał się lekko, niewiele więcej — przecież nie we wszystkich tematach się rozeznawał, nie o wszystkich sprawach wiedział, choć Chiara pędziła mu z pomocą z każdym pełnym niezrozumienia spojrzeniem. Ale i tak — był nowym wśród starych kompanów. Co i rusz łapał się na tym, że chętniej lustruje wzrokiem okolicę, niźli słucha, o czym jest akurat mowa.

I wtem — w oko wpadła mu dziewczyna, która szła wzdłuż będących po przeciwnej stronie parku oczek wodnych i krok po kroku zbliżała się w ich stronę. Podeszła całkiem blisko, by naraz zmienić zupełnie kierunek, wstępując na inne rozwidlenie dróżki, która tutaj zaczynała piąć się wyżej i wyżej wraz ze wzrostem nachylenia terenu. Dziewczyna nie patrzyła na nich — wzrokiem wodziła po drzewach i słonecznym niebie — ale Picco patrzył na nią, obracając się za ławkę, patrzył i dumał z coraz bardziej zaabsorbowaną miną, bo signorina wydawała mu się znajomą, ale przecież nie rozpoznawał jej do końca.

— Jeśli wykręcisz szyję jeszcze trochę — parsknął śmiechem Lorenzo — skręcisz kark i tyle będzie z podrywu w wakacje, chłopie!

Chiara miała niewyraźną minę, ale przecież musiała odpowiedzieć: — To Francesca.

Francesca.

No tak.

Picco odtąd wiercił się niecierpliwie, nie stwarzając już żadnych pozorów, że bierze udział w rozmowie. Odczekał jeszcze chwilę, po czym przeprosił całe towarzystwo, tłumacząc, że musi się przejść; co oczywiste, nikt mu nie uwierzył, ale taktownie udali, że nie widzą związku z tym, co działo się przed momentem — choć Picco widział doskonale nieznaczne uśmieszki chłopaków i obserwował uważnie Chiarę, która była wyraźnie niekontent.

Poszedł jednak i ruszył na szczyt wzniesienia — pośród ciemne drzewa i pod lekki, letni jeszcze wiatr.

Odnośnik do komentarza
  • 3 miesiące później...

Stała tam.

Patrzyła się na panoramę miasta, która przypominała stąd widok wprost z pocztówki — te pastelowe budynki, niskie, przysadziste, włoskie w każdym calu, plątanina zwieńczona katedrą — a raczej k a t e d r ą — te wąskie uliczki, pośród nich leniwe strumyczki samochodów i ludzi, a tam dalej, w tle: zieloność, szeroka równina pełna spokoju i harmonii, czasem przeplatana owymi słynnymi le collinette rodem wprost z Toskanii, na horyzoncie zwieńczona majaczącymi niewyraźnie choć śmiało le montange. Picco zbliżał się ostrożnie, z wolna — najpierw, wspinając się na wzniesienie, ujrzał, jak wiatr bawi się kosmykami ciemnych włosów Franceski, rozwiewając je na tle nieba — błękit z wolna przechodził w czerwień — w stronę, w którą wiał. Potem zobaczył rozcięcie na plecach jej białej sukienki. A w końcu — ją samą na tle krajobrazu.

Chwilę się wahał, ale w końcu podszedł bliżej. Musiał.

Ciao, Francesca.

Odwróciła się. I zrobiła zaskoczoną minę.

— Picco.

Cisza.

— Jestem z powrotem.

— Znowu.

— Tak. Znowu.

Na początku — to normalne — jest tylko cichutki szum traw.

— Od jak dawna?

— Idzie trzeci dzień.

— Ach. Trzeci. Już trzeci. — Milczenie. — Jak Chiara?

— Dobrze. Dalej cię nie lubi.

— Stara, dobra Chiara. Na nią zawsze można liczyć.

— Można.

— Nie jak na innych. Jest stała w uczuciach. Nienawidzi — to nienawidzi. Kocha — to kocha. Co, Picco?

— To można jej akurat przyznać.

— Ile chcesz zostać?

— Nie wiem jeszcze.

— Nie wiesz?

— Myślałem, że krótko. Ale nie mam obowiązku wracać. Chyba trochę tu pobędę.

Tam obok była ławka. Usiedli.

— Jak ci się widzi Siena po tych kilku latach?

— Inaczej. Nie wszystko jest tak samo. Albo odmiennie zacząłem patrzeć na kilka spraw.

— To chyba naturalne. Trochę się zmieniło, trochę nie. Są nowe okazje. — Przerwa. Krótka. — I cień okazji, które zmarnowano.

— Siena. Sam nie wiem, co sądzić. Są takie miejsca w życiu, do których żywi się te same uczucia, nawet jeśli się dawno w nich nie było lub miało się problem zdecydować wcześniej, będąc tam i nie doceniając słów wypowiedzianych w tych murach, spojrzeń, dotykania zabytków, ostrożnie, trwożliwie, niby przypadkiem — bo sztuka — potem coraz odważniej, zaczynając od sunięcia dłonią po chłodnych murach, kończąc na… To miejsca, które docenia się właśnie po tym, jak się je opuści. Do których się wraca. Chce się wracać.

— Słowem: to miejsca, które mają dusze.

— Tak.

— Dobrze, że tak często są z kamienia. Trudniej je zranić. Te dusze.

— Francesca…

— I zawsze można tam wracać. Nie pamiętają. Słońce świeci tam tak samo.

— Nie. Świeci inaczej. Ale tak ładnie jak dawniej.

Znowu — cisza.

Trwali tak w milczeniu. Oboje. Chyba nie bardzo wiedzieli, co chcą powiedzieć. Albo właśnie wiedzieli zbyt dobrze.

Francesca w końcu wstała. Picco wykorzystał tę chwilę do spojrzenia na jej profil o rysach uwypuklonych przez światłocień zachodu słońca.

— Picco…

Była piękna.

— Tak?

— Cieszę się, że wróciłeś. Trochę.

I odeszła nieco za prędkim krokiem. Picco był już sam. I trwał tak bez ruchu.

Na końcu — tak jak na początku — zawsze zostaje tylko cichutki szum poruszanych wiatrem traw.

Odnośnik do komentarza
  • 3 miesiące później...

To chyba powrót, ale nie jestem pewien.

 

Patrz — to kot.

Stąpa po murku, tak powoli, dostojnie i irytująco bezczelnie, sprężyście, lekko. Stąpa, a przez futro, szare jak mysz, zawadiacko zmierzwione, prześwitują mu promienie słońca. Jest zachód; niebo z wolna dopasowuje się do pejzażu sieneńskich kolorów. I tak niebieski przechodzi w pomarańcz, a po horyzoncie stopniowo rozlewa się czerwień — cicha jak krew — złota zaś korona rozmywa się i obniża z każdym ruchem oka, aż wreszcie wystaje tylko ciekawie i trochę strachliwie znad wzniesień Toskanii. Może boi się miasta — kto wie?

A kot — kot jak szedł, tak idzie.

I ma — to akurat jasne! — mądrą minę, ozdobioną równie mądrymi wąsami. Rzucił raz okiem na zachodzące słońce, ale nie przejął się nim za bardzo — ma teraz ważniejszą rzecz do zrobienia. Kocią rzecz, raczej nie zrozumiesz. Nie żadna praca, miłość, honor, albo inne takie bzdurne bzdurki. Kot — to wbrew pozorom bardzo trudne i tylko mędrzec tak potrafi — no więc kot po prostu jest i na tym byciu koncentruje się całym sobą. Ach. No i idzie.

Z murku płynnie zeskakuje na bruk z ciemnych, poszczerbionych kamieni i znanymi tylko kotom przejściami dociera wkrótce na małe podwórze, takie skryte pośród zaplątanych, ciasnych, chłodnych uliczek. A tam — pewien starzec zamiata podwórze. Ręce mu się trzęsą, to widać, na wyschłym nosie trzyma szkła, zupełnie zbędne, bo i tak prawie już oślepł. Liście wokół — wciąż zielone, ale też: czerwone, brązowe i złote — rozrzuca wiatr; czasem skręca z nich barwną spiralę, malutkie tornado, powstałe z kurzu. Kot czeka chwilę — co, nań będzie wiało…? — podchodzi, futerkiem ocierając się o spodnie starca, mrucząc. I kręci łebkiem tak chyba smutno.

Potem odchodzi w ciemnobrązowe cienie.

Och, patrz — jesień.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...