Skocz do zawartości

Feniks


Kuchar

Rekomendowane odpowiedzi

- Koniec tego, odchodzę.

 

Szczerze mówiąc chyba sam nie wiedziałem co mówię. Z Leeds łączyło mnie wszystko. To oni zapewnili mi powrót na futbolowe salony. Tam moja trenerska kariera nabrała rozpędu. Pierwsze kontakty, transfery i nieprzespane noce przed każdym prawie meczem. Dom, rodzina, pieniądze i fantastyczna drużyna z którą po wielu latach wróciłem na należne jej miejsce.

 

Wszystko to zaczęło się wcale nie tak dawno, na początku 2011 roku. Poprzedni manager zrezygnował zabierając ze sobą swoich współpracowników, a Ken Bates – prywatnie mój dobry znajomy, praktycznie prezes drużyny – wiedząc o mojej reprezentacyjnej przeszłości zaproponował mi posadę w nowotworzonym sztabie szkoleniowym na którego czele stał Neil Warnock. Miałem odpowiadać za drużyny młodzieżowe, co szczerze mówiąc bardzo mi odpowiadało. Posiadałem wymagane doświadczenie i wielokrotnie do tej pory słyszałem, że posiadam dydaktyczny talent.

 

Fakt, w przeszłości rozegrałem 17 spotkań w biało-czerwonych barwach, strzeliłem nawet dwie bramki, ale po zakończeniu piłkarskiej kariery futbol o mnie zapomniał. Zaszyłem się w Anglii, otworzyłem własną szkółkę piłkarską i po cichu liczyłem, że któryś z rodziców niesfornych chłopaków, których jedynym marzeniem była gra w piłkę skojarzy moje nazwisko, co pozwoli mi tu przeżyć. Pozwoliło. Akademia choć rozkręcała się powoli w końcu wyrobiła sobie nienajgorszą markę, a moi wychowankowie zasilali młodzieżowe drużyny ekip z Hull, Yorku i Sheffield. Z kilkoma z nich wciąż utrzymuję dobry kontakt, wielu zapowiada się na co najmniej przyzwoitych kopaczy. Rok po jej otwarciu poznałem Prezesa, którego wysłannicy od jakiegoś czasu przyglądali się moim chłopakom. Po jednym z treningów wziął mnie na stronę, poszliśmy na kawę i od tej pory nasze kontakty mocno się zacieśniły. Ja dostarczałem mu chłopaków do drużyny, on opowiadał o klubie. Dobry układ. Kilka miesięcy później, gdy nadarzyła się okazja zaoferował pracę. Akademia została zamknięta, a ja – jak już wspomniałem – przeniosłem się na Elland Road, gdzie miałem znacznie lepsze warunki, by rozwijać swoją pasję.

 

Będąc pracownikiem takiego klubu nie sposób było nie interesować się losami pierwszej drużyny, a zajmowana posada zapewniała mi swobodny wstęp na wszystkie rozgrywane mecze. Klub pochłonął mnie bez reszty. Znałem każdego piłkarza, wiedziałem jakim jeździ autem, o której przyjeżdża na trening i kiedy z niego wychodzi. Gdy tylko chcieli słuchać, służyłem radą zawodnikom, którzy z każdym dniem przekonywali się do mnie coraz bardziej. To jednak było za mało. W rozgrywkach Championship klub radził sobie nad wyraz nędznie na koniec sezonu zajmując zaledwie 19 miejsce w tabeli. Neil nie radził sobie z presją i oczekiwaniami, chodziły pogłoski, że ma być zwolniony, a na jego miejsce ma przyjść ktoś z nazwiskiem i sukcesami. Na plotkach się skończyło.

 

Kolejny sezon miał być podobny do każdego poprzedniego. W letnim oknie transferowym nie przeprowadzono żadnych znaczących transferów, a wielu zawodników, którzy trzymali zespół w ryzach odeszło przy pierwszej sposobności. Pocieszeniem mogła być promocja aż czterech juniorów do pierwszej drużyny, nie dostawali oni jednak szans, co z kolei wpływało na marnowanie ich sporego potencjału, a mnie doprowadzało do szewskiej pasji. Byłem jednak tylko szeregowym, który oprócz dobrych kontaktów nie miał głosu. Do czasu…

 

 

____________________________________________________________________________________

 

To moje pierwsze opowiadanie i przyznam szczerze, że debiut jest troszkę stresujący ;). Jeśli się spodoba, chętnie będę je kontynuować. Proszę o komentarze, wskazówki i konstruktywną krytykę.

Odnośnik do komentarza

A czas nadchodził.

 

Pozbawieni wiary kibice nauczeni doświadczeniem z poprzednich sezonów nie spodziewali się po nowym sezonie niczego spektakularnego. Do klubu ściągnięto kilku piłkarzy, których umiejętności nie wykraczały poza zajmowane po pierwszych pięciu kolejkach 9 miejsce.

 

Najbardziej perspektywicznym transferem miał być zakup Toma Hateleya ze szkockiego Motherwell, który to miał być rozwiązaniem wszelkich problemów formacji defensywnej. Z perspektywy czasu okazał się być graczem wyłącznie solidnym, jednak pewnego poziomu nigdy nie przeskoczył.

 

Kilka innych transakcji miało zapewnić utrzymanie zajmowanej pozycji i stabilizację meczowej formy. Z drużyną pożegnało się kilku graczy, którzy w widoczny sposób odbiegali „klasą” od swoich partnerów. Największy żal czuć było po odejściu Roberta Piresa, który mimo słusznego wieku wciąż grał ciekawą piłkę. W 10 meczach strzelił zaledwie dwie bramki, ale był dobrym duchem drużyny i niepodważalnym autorytetem w szatni. Razem z Neilem próbowaliśmy go namówić do współpracy w sztabie szkoleniowym, on jednakże wolał udać się na zasłużoną piłkarską emeryturę.

 

Pierwsze niezłe mecze wszystkim nam narobiły apetytu na więcej. Dobra gra poskutkowała 5 miejscem w tabeli po 15 rozegranych kolejkach. Pewnie, że zdarzały się i remisy i porażki, ale gdyby sezon zakończył się w tamtej chwili Leeds pierwszy raz od dawna zagrałoby w barażach i miało realną szansę na awans do Premiership.

 

Nikt nie wie, co wtedy stało się z drużyną. Wielu mówi, że głównym powodem tej całej katastrofy była absencja Roberta Snodgrassa – najlepszego w tamtej chwili strzelca zespołu, któremu menadżer pozwolił na tygodniowe wakacje w nagrodę za dobrą dyspozycję.

Pamiętam dobrze ten dzień, 01.09.2012, przyjmowaliśmy na własnym stadionie ekipę Watford, która w tabeli plasowała się na odległym 20 miejscu. Chłopaki chyba poczuli się zbyt mocni, zbyt pewni siebie. Mieli w sumie prawo, po pierwszych 45 minutach wszystko wyglądało fajnie, 0:0, wyraźna przewaga, kilka podbramkowych sytuacji. Nikt wtedy nie spodziewał się, że to początek końca Neila Warnocka na trenerskim stołku. Spotkanie zakończyło się wynikiem 0:5, a pod koniec meczu – jeszcze przy stanie 0:3 – goście zaczęli się po prostu bawić wbijając kolejne dwa gole.

 

„Porażka, wstyd, kompromitacja!”

„Snodgrass, jesteś skończony”

„Cycki!”

 

Te i inne tytuły gazet sparaliżowały chłopaków. Coś się zacięło. Po obiecującym początku sezonu Leeds (jak kilkanaście lat temu) rozpoczęło powolny, lecz systematyczny marsz w dół. Kolejne mecze były nieubłaganym pasmem niepowodzeń, gdzie wyniki rzędu 0-3 z ekipami słabszymi od nas o dwie klasy były na porządku dziennym. Chłopcy nie strzelali bramek, nie przejmowali inicjatywy, nie wierzyli. Snodgrass z półboga stał się obiektem drwin i śmiechu.

 

Myśląc o tym w tej chwili dochodzę do wniosku, że tam po prostu brakowało kogoś, kto byłby w stanie wziąć ciężar gry na siebie. Nie było bohatera.

Odnośnik do komentarza

I nic nie zapowiadało, by miał się taki znaleźć.

 

Kolejne tygodnie upływały na nieubłagalnym zbieraniu szczęk z murawy i zadawaniu pytania „Co się do ciężkiej cholery dzieje?”. Nieustanne porażki z ekipami dużo słabszymi od nas nie wpływały korzystnie na morale, a chłopaki masowo zaczęli przebąkiwać o chęci zmiany klubu. Neil od dłuższego czasu obiecywał, że forma przyjdzie wraz z następnym meczem, że ma plan i wszystko jest na dobrej drodze. Zagubił się. Unikał mediów i współpracowników, a Bryan Klug będący jego asystentem z rozbrajającą wręcz szczerością jak mantrę powtarzał dwa słowa. „Nie wiem”. To przelało czarę goryczy. Został zwolniony, a ja nie ukrywałem, że na posadę asystenta nie ma lepszego człowieka ode mnie. Powoli piąłem się w górę na szczeblach klubowej hierarchii, co przyjmowane było z niejakim zdziwieniem.

 

Nie był to jednak pierwszy raz, kiedy Prezes wzywał kogoś do swojego gabinetu. Znany z impulsywnych reakcji Bates nie mógł już patrzeć na upadek swojego ukochanego klubu. Choć w tamtej chwili nie rozumiałem jego reakcji, to teraz wiem, że gdyby nie postawione przez niego ultimatum, chłopaki mogliby obecnie walczyć z mocarzami z Conference o tytuł mistrza własnego podwórka. Neil musiał wziąć się w garść.

 

Zbliżająca się krótka przerwa bożonarodzeniowa miała być ostatnią szansą Warnocka na udowodnienie swoich umiejętności, a otwierające się wtedy okno transferowe posłużyć za kolejną już deskę ratunku. Za 2,8mln funtów do grającego ówcześnie w Premiership Wigan odszedł nasz najlepszy strzelec, którego sławne wakacje przekreśliły szansę na zapisanie się złotymi literami na kartach klubu. Wielu mówiło, że jest to dobra decyzja, która pozwoli oczyścić atmosferę w zespole. Inni pukali się w głowę zastanawiając się, jak można było sprzedać jedyną gwiazdę i człowieka, dzięki któremu wciąż unosiliśmy się na powierzchni. Trzeba Wam wiedzieć, że na ligowym półmetku chłopaki zajmowali 17 miejsce i tylko kilka punktów dzieliło ich od przepaści miejsc spadkowych. Z drużyną pożegnali się także Patrick Kinsborno, któremu wybitnie przeszkadzała zajmowana przez nas pozycja i Leigh Bromby. Niewielu płakało.

 

Kolejny mecz graliśmy na King Power Stadium z walczącym o awans Leicester. Miał to być jeden z wielu podobnych do siebie wyjazdów, gdzie scenariusz wszyscy dobrze znamy. Wyjście na boisko, spuszczenie głów i błagania o jak najniższy bagaż bramkowy. Podróż autokarem w strugach deszczu nie zwiastowała niczego dobrego. Neil starał się ze wszystkich sił zagrzać chłopaków do walki. Większość jednak miała go zdecydowanie w głębokim poważaniu i oddała się wątpliwej przyjemności założenia przeogromnych słuchawek i odcięcia od świata.

 

Szatnia. Odprawa. Cisza. Monotonny głos Warnocka i jakikolwiek brak chęci walki. O ile się nie mylę, to graliśmy wtedy standardowym 4-4-2, gdzie każdy miał przypisaną rolę i nie bardzo chciał wybiegać przed szereg.

 

- Zagrają 4-5-1. Tutaj mają, eee, Joeffrey Kinga, tak, bardzo silna lewa noga, zajmijcie się nim. To Ben Marshall i jest szybki, obok Tom…

- Zamknij się – ktoś krzyknął. Kto może być takim idiotą, by krzyczeć na szefa? Nagle dotarło do mnie. To byłem ja i – o zgrozo – to nie był koniec. – Spójrz co wyprawiasz, nikt Cię nie słucha, a King wcale nie nazywa się Joeffrey, to James!

 

Neil chyba z początku nie rozumiał co do niego mówię, bo kontynuował swój bezowocny wywód, lecz i on po chwili przestał patrząc tylko na mnie pytająco.

 

- Nie wiesz o czym mówisz, w ten sposób nigdy niczego nie wygramy – kontynuowałem. Spójrz na nich, w ogóle Cię nie słuchają, nie mają zielonego pojęcia o tym, z kim za chwilę zagrają, Ross (McCormack) przysnął, a Andy (Lonergan, nasz bramkarz) wyszedł. Piłkarze oniemieli, czas się zatrzymał. Po wszystkim, mogę wracać do domu, żegnaj sławo.

 

Warnock spojrzał na mnie przelotnie, uśmiechnął się i… wyszedł rzucając na odchodne „zobaczymy, co potrafisz”. Drzwi trzasnęły, świat się skończył.

Odnośnik do komentarza

Szok, nerwowe uśmiechy i zmieszanie. To przynajmniej była emocjonalna nowość jeśli chodzi o atmosferę panującą w szatni. Szkoda tylko, że w tej chwili. Wszystkie oczy skierowane były na mnie jakby w oczekiwaniu na dalsze wskazówki. Co mogłem zrobić? Byłem tylko trenerem juniorów, marionetkowym asystentem od czarnej roboty, który wtedy nie rozumiał, że otwierają się przed nim nowe drzwi. Wystarczyło tylko przejść przez nie zdecydowanym krokiem. Gdyby tylko nie zabrakło mi w tamtym momencie jaj…

 

- Panowie, nie ma się na co gapić, Wasz menadżer jest dziś w gorszej dyspozycji. – Szybko starłem bazgroły szaleńca z tablicy i zacząłem przedstawiać swoją wizję gry. Od dłuższego czasu w klubie ciężko było mówić o skrzydłowych, na których to do tej pory opierał się ciężar gry. – John, Jermainne, dzisiaj nie zagracie, przykro mi. – Stąpałem po bardzo cienkiej linie, która w każdej chwili mogła nie udźwignąć mojego wybujałego widzimisię. Jak dziś pamiętam miny tych chłopaków, którzy w ciągu kilku minut musieli zapomnieć wszystko, co wpajano im przez cały sezon odnośnie taktyki i przynajmniej spróbować zapamiętać kompletnie nowe ustawienie. Muszę przyznać, plan – jak na realia Championship – był odważny. Zdecydowałem się zrezygnować z bocznych pomocników na rzecz zagęszczenia pola i próby sforsowania obrony przeciwnika klasycznym klinem. Co miałem do stracenia?

 

Nadszedł czas, trzeba było wychodzić. Do tej chwili nie wiem, kto poinformował spikera o zmianie na ławce trenerskiej w naszym zespole. Kibice Leicester przywitali nas buczeniem i gwizdami, przynajmniej podobno. Nie wiem, nie słyszałem, na tamte dwie godziny świat przestał dla mnie funkcjonować. Widziałem tylko jedenaście postaci w białych koszulkach sunących po boisku. Chłopaki byli wszędzie. Nasza taktyka kompletnie zaskoczyła Michaela Appletona, ówczesnego trenera The Foxes, którego wysiłki mające na celu zmianę stylu gry swojego zespołu kończyły na niczym.

 

- Marshall, teraz King, znów Marshall. Oddaje piłkę do Nugenta, zwód, Hateley dał się nabrać. Uwaga, Nugent! Gol! Gol! Gol! Co za uderzenie! – stadion oszalał. – 43 minuta, David Nugent po dwójkowej akcji zdobywa bramkę tym samym wyprowadzając zespół Leicester na prowadzenie!

 

Przerwa.

Odnośnik do komentarza

Przegrywaliśmy. Widać to było gołym okiem. Choć miażdżyliśmy tych gości z Leicester w każdym możliwym elemencie gry, to i tak wynik na tablicy był niekorzystny. Co robić? Gdzie podziać spojrzenie, jak pomóc? Piękny sen się kończył. Zaczynała się ciężka rzeczywistość.

 

- McCormack, wchodzisz. – Pierwsze zdziwienie, bo choć Ross miał zadatki na świetnego zawodnika, to postawa którą do tej pory prezentował pozwoliła zagrać mu w ledwie trzech meczach. Trzeba Wam tylko wiedzieć, że nie były to udane spotkania.

 

– Trenerze, ale ja… co?

- Gówno mnie obchodzi Twoje co. Biegaj, po prostu biegaj. Chłopaki, chyba każdy widzi co się dzieje. Nie wiem, co powinienem w takiej sytuacji powiedzieć. Zasłużcie sobie po prostu na miano piłkarzy, na te cholernie wysokie pensje, które inkasujcie bóg wie za co.

Czy podziałało? Z dozą nieśmiałości powiem… chyba.

 

- Obie ekipy są już na boisku, sędzia Glence czeka już tylko na znak od swoich asystentów. Grają. Jedna zmiana w ekipie Leeds, boisko opuścił Becchio, a w jego miejsce wskoczył McCormack, widać tu wyraźnie brak doświadczenia trenera Kucharskiego, który – przypomnijmy – zastępuje w tym meczu niedysponowanego Neila Warnocka. Ten gracz wystąpił w tym sezonie wyłącznie w trzech meczach swojego zespołu raczej rozczarowując, skąd taka decyzja?

 

Pamiętacie? Czas nadchodził. Nadszedł. Zagraliśmy wtedy dla kibiców, dla prezesa, dla Neila. Przede wszystkim jednak dla nas samych.

 

- Varynen do Howsona. Ten spokojnie do O’Briena, który długo utrzymuje się przy piłce. Teraz Nunez, strzela! Co za uderzenie, szczęście było tak blisko!

Wznowienie gry od bramki, Logan zagrywa długą piłkę do… piłkę przejmuje McCormack. Co za przyspieszenie! Krótkie odegranie do Forssella, ten strzela. Tak! Gol! Bramka!

 

Nie widziałem tego. Wstyd mi o tym mówić, ale gdy pierwszy w karierze prowadzony przeze mnie zespół zdobył bramkę ja wykłócałem się z pajacem trzymającym tablicę chcąc jak najszybciej przeprowadzić zmianę. Pewnie krzyczałbym jeszcze długo, gdyby nie grobowa cisza jaka zapanowała na stadionie. Chwila konsternacji. Dzikie krzyki zaczęły dochodzić z sektora dla gości. Remis! Forssell! Niedoceniany przez wszystkich niziuteńki przy obrońcach rywali Mikael tak po prostu, tak ładnie, tak dokładnie strzelił bramkę!

 

Sędzia nie pozwolił na długą celebrację tego wiekopomnego dla mnie momentu, natychmiast zarządził wznowienie gry od środka karząc jeszcze przy okazji naszego zbawcę, guru i odkupiciela za zdjęcie koszulki.

 

W 60 minucie ligowego meczu MÓJ zespół remisował. MÓJ zespół dyktował warunki i nie skończył, o nie, dopiero zaczął. Pierwszy mecz pod moją wodzą był jednocześnie najlepszym chyba spotkaniem w tej smutnej historii klubu, który wiedział, co to gorycz porażki i spadku. Feniks jednak narodził się na nowo. Sympatycy obu drużyn przecierali oczy ze zdumienia, gdy ubrane na biało zjawy rozjeżdżały zespół gospodarzy. Forssell po trzech minutach od zdobycia bramki wywalczył rzut wolny na wysokości trzydziestego metra. Sam podszedł do piłki, choć na wykonywaniu stałych fragmentów gry nie znał się w ogóle. Chybił o centymetry.

 

- McCormack – co ten chłopak dzisiaj wyprawia! Urwał się Peltierowi, pędzi na bramkę, sam na sam z bramkarzem, mija go prostym zwodem i wyprowadza swój zespół na prowadzenie!

 

2:1. Byłem w piłkarskim niebie. Dosłownie. Później, gdy oglądałem ten mecz po raz czwarty na domowym telewizorze dostrzegłem, że przez całą drugą połowę z twarzy nie schodził mi kretyński uśmieszek. Uśmieszek zwycięstwa. Mecz się toczył, czas upływał, zawodnicy biegali. A McCormack? Biegał, strzelał i trąbił i krzyczał do znoju. Niewątpliwe zdolności myśliwskie pozwoliły zakończyć mu mecz z dorobkiem trzech bramek na koncie i tytułem najlepszego gracza meczu.

 

Leicester – Leeds 1:4

Odnośnik do komentarza

Euforia jaka wybuchła wśród piłkarzy i kibiców była nie do opisania. Zupełnie nieadekwatny do rzeczywistości wybuch nieopanowanej radości powiódł nas wszystkich do szatni, gdzie różnorakim przechwałkom nie było końca. Najwięcej do powiedzenia miał oczywiście nasz „śpiący” zbawca, Ross McCormack, który zapowiadał, że od tego meczu – o ile oczywiście dostanie szansę – udowodni swoją boiskową wartość tak, jak zrobił to w dopiero co zakończonym spotkaniu. Żaden z nas nie zapomniał oczywiście o Forssellu. Niepozorny Fin, trzymający się trochę na uboczu, znalazł się w ciągu 45 minut drugiej połowy na ustach wszystkich swoich kolegów.

 

- Mika, chcę Cię mieć. Teraz, tutaj, zaraz! – krzyczał Howson. – Podwyżka jak się patrzy – wtórował mu Nunez. Nawet niezadowolony z posadzenia go na ławce Pennant uśmiechał się szeroko. Wygraliśmy. Pierwszy raz od dawna mieliśmy powód, by być z siebie dumni, by o nas mówiono, a choć stadion i ściany szatni wydawały się być solidne, to bez trudu słyszeliśmy pochwalne pieśni na naszą cześć zza bram. Gdy tylko wyszliśmy ze stadionu rzucił się na nas tłum dziennikarzy. Choć zazwyczaj próbowaliśmy ich unikać, to ich pozytywne zainteresowanie było ciekawą odmianą po ostatnich „chudych” miesiącach, gdy nie ustawano w wieszaniu na nas psów. Dopadła mnie drobna blondyneczka, której ewidentną trudność sprawiało wymówienie litery „r”. Te niewątpliwe braki rekompensowała jednak innymi… walorami.

 

- Rozmawiam z trenerem Adamem Kucharskim, który w zastępstwie poprowadził dziś zespół Leeds do pierwszego od dawna zwycięstwa ligowego. Panie Adamie, co Pan czuje? – zawsze śmieszyły mnie takie pytania. Miałem już powiedzieć „wzwód”, jednak w porę się opamiętałem i zgodnie z zasadami takich wywiadów wyrecytowałem standardową formułkę o zachwycie i podziękowaniach dla chłopaków.

 

– Wielu z obserwatorów zastanawia się co miała symbolizować dzisiejsza zmiana na ławce trenerskiej. Czy to znaczy, że w klubie pojawiła się nowa miotła? Gdzie jest trener Warnock i czy mogę pogratulować Panu nowego stanowiska? – Strużka potu pociekła mi po plecach. Jak mogłem zapomnieć o Neilu?! Pomeczowy genialny nastrój pękł niczym mydlana bańka. – Bez komentarza. – zdążyłem wydukać i szybkim krokiem oddaliłem się w stronę autokaru. Musieli zauważyć to chłopcy z drużyny, którzy w ciągu kilku minut uwinęli się ze swoimi adoratorami i zebrali się pod bezpiecznie podstawionym pojazdem.

 

- Trenerze, hieny pytają…

- Wiem John, wiem. Nie mam jednak pomysłu co mam Wam odpowiedzieć. Nie pisałem się na stanowisko Waszego managera, jestem tylko asystentem. Czy ktoś wie, gdzie jest trener Neil? - Odór alkoholu po otworzeniu autokarowych drzwi subtelnie podpowiadał, gdzie też nasz drogi szef spędził ostatnie trzy godziny. W równoległym wymiarze.

 

Mógł wylecieć dyscyplinarnie, kilka słów, a byłby skończony. Z jednej strony w zupełności na to zasługiwał. Brakowało mu zainteresowania w bieżące sprawy klubu, prawdziwie żywy bywał wyłącznie każdego 30-tego, kiedy to na jego koncie lądowała sowita wypłata, a jakość jego przygotowania taktycznego i prowadzonych treningów zakrawała o kpinę. Z drugiej jednak strony nie można było mu odmówić genialnego początku sezonu i niebywałych umiejętności. Znakomicie znał psychikę drużyny, wiedział jak zmotywować chłopaków… jeśli chciał. Gdy tamtego dnia po zwycięstwie z Leicester rozmawiałem z nim w autokarze z płaczem wyseplenił, że się pogubił. Zabrakło mu pewności siebie i samozaparcia, z którego w przeszłości był głównie znany. Stał się karykaturą samego siebie. Razem z radą drużyny musieliśmy podjąć decyzję, co dalej robić. Kilku chłopaków było za szepnięciem paru słów prezesowi, co miało skutkować natychmiastowym zwolnieniem.

 

- Ten pijak nic nie robi. Jest kpiną i hańbą takiego klubu!

- Nic z nami nie wygrał, o niczym nas nie informuje, jego czas dobiegł końca.

 

Wielu jednak było zdania, że Neil rzeczywiście zagubił drogę i chciało dać mu jeszcze jedną, ostatnią szansę.

 

- Szef przeholował, fakt. Wszyscy jednak powinniśmy się wstydzić tego, co ostatnio pokazywaliśmy na boisku. Dobrze wiemy, że to nie jest wyłączne jego wina. - To chyba przemówiło do najbardziej buńczucznych chłopaków, którzy resztę wyzwisk albo pozostawali dla siebie, albo wyrażali je w znacznie bardziej cywilizowany sposób. Stan głównego zainteresowanego jednoznacznie wskazywał, że nie jest on w stanie poprzeć którejkolwiek ze stron. Wydawało mi się, że nasza znajomość pozwala mi na podejrzenia w których Neil chciałby, by cała sytuacja wyszła na jaw. Nienawidził upokorzenia. Któryś z chłopaków podobno usłyszał jak Warnock szepcze przeprosiny i prosi o zrozumienie. Pijaczy bełkot często ma to do siebie, że słyszymy rzeczy niestworzone. Rzeczy, których nigdy byśmy nie powiedzieli. Nie miało to żadnego znaczenia. Chłopcy zdecydowali, że decyzja o poinformowaniu władz klubu zależy ode mnie. - Mogę mieć wszystko. Wiem jak ich poprowadzić, na kogo stawiać, jak wygrywać. - myślałem. Decyzja wydawała się być prosta.

 

 

_____________________________________________________________________________________

 

Zachęcam do komentowania, oceniania i konstruktywnej krytyki. Fajnie jest wiedzieć, że ktoś to czyta :).

Odnośnik do komentarza

Dzisiaj wreszcie znalazłem trochę czasu, żeby przeczytać i moje pierwsze wrażenie jest pozytywne. Po przeczytaniu pierwszych kilku linijek obawiałem się, że wstęp będzie zbyt schematyczny. Oczywiście motyw asystenta, który z czasem zostaje menedżerem występował już wielokrotnie, jednak Ty znacznie rozbudowałeś ten wątek, przez co, przynajmniej dla mnie, stał się on dużo ciekawszy (w sumie to na razie nie wiadomo, czy w ogóle asystent stanie się menedżerem :)). Twoje opowiadanie jako jedno z nielicznych w ostatnim czasie mnie zainteresowało, więc będę czytał.

Odnośnik do komentarza

@Marvin, dziękuję za miłe słowa. Mam nadzieję nie zawieść oczekiwań.

______________________________________________________________________________________

 

 

Stadion Elland Road dokładnie 1265 dni temu.

 

- Jednostronny mecz tych dwóch – wydawałoby się - w miarę równorzędnych ekip, nie sądzisz Andrew?

- Pełna zgoda Tom. Zespół Leeds od jakiegoś czasu jest w niesamowitym gazie. Nieoficjalnie mówi się o poważnym konflikcie strukturalnym w klubie, jednak wyniki mówią zupełnie co innego. Po widocznej zadyszce przed kilkoma miesiącami nie ma już śladu, a klub dumnie kroczy od zwycięstwa do zwycięstwa, o czym świadczy seria aż siedmiu kolejny wygranych z rzędu.

- Skąd u nich taka metamorfoza?

- Trener Warnock znalazł chyba złoty środek. Przywrócił do składu niedocenianego McCormacka i Forssella, a ci z nawiązka odwdzięczają się za kredyt zaufania jakim ich obdarzył. Niecodziennie ogląda się przecież snajperski duet, który strzela aż 15 bramek w 5 spotkaniach. Nie można też nie zauważyć roli Andy’ego Lonergana, którego pewna postawa pozwoliła na utratę wyłącznie trzech bramek i zachowanie czystego konta w sześciu spotkaniach.

- Czy mamy jakieś wieści na temat stanu zdrowia trenera Kucharskiego?

- Cały czas przebywa w szpitalu, ale z tego co mi wiadomo czuje się już znacznie lepiej i w niedługim czasie będzie mógł wrócić do domu.

 

Z cichym syknięciem wyłączyłem telewizor. Wcale nie czułem się lepiej, a cholernie niewygodne szpitalne łóżko zupełnie nie wzmacniało we mnie poczucia komfortu. To moja chwała, mój zespół i moje wygrane. To ja obudziłem drzemiący w zespole potencjał, który pozwolił im – po całej tej serii żałosnych porażek – awansować na 9. miejsce w tabeli, a ten kretyn Warnock nawet słowem nie podziękował.

 

Gdy po spotkaniu z Leicester zauważył, że zespół waha się co uczynić z jego nędznym managerskim losem szybko zebrał się w sobie i po zatrzymaniu się autokaru pod budynkiem klubu pędem udał się do biura prezesa. Wolałem zostać jeszcze chwilę z chłopcami i na spokojnie omówić losy meczu. Po dobrych czterdziestu minutach zdecydowałem, że czas najwyższy na rozmowę o mojej przyszłości. Zbierające się nad miastem burzowe chmury miały nie być przeznaczone dla mnie. Nie zasłużyłem. Przekraczając obrotowe drzwi prowadzące do windy czułem dziwną lekkość, która dawała mi potrzebną siłę na nadchodzącą rozmowę.

 

- Adam, doszliśmy do wniosku z Neilem, że potrzeba Ci krótkiego odpoczynku. – Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. Nie tak to miało się potoczyć. Sytuacja wielokrotnie odgrywana w mojej głowie podczas powrotu z meczu nagle zaczęła się sypać. Objęcie pierwszej drużyny było dosłownie na wyciągnięcie dłoni. Wszyscy znali i widzieli prawdę. Nikt jednak nie chciał powiedzieć tego na głos. Padło na mnie. Przygotowane od dobrych kilku godzin słowa uwięzły jednak w gardle, język zawiódł. Wyraz osłupienia na mojej twarzy musiał chyba zmartwić prezesa, bo po chwili dodał – To tylko krótka przerwa, miesiąc. Góra dwa. Za bardzo się przemęczasz i przez nie możesz się w pełni oddać pracy z zespołem. Oczywiście wszyscy bardzo doceniamy Twój wkład w wygraną w dzisiejszym meczu i mamy nadzieję, że po powrocie – gdy już będziesz w pełni sił…

 

Straciłem przytomność.

Odnośnik do komentarza

Przymusowy dwumiesięczny urlop zamienił się na wspomnianą już wcześniej miesięczną wizytę w szpitalu, której jedyną diagnozą okazało się być nadmierny stres i przemęczenie. Choć widoczna racja w słowach prezesa powinna dać mi do myślenia, to wspomnienie tamtej rozmowy powodowało jedynie napady niekontrolowanej agresji. Odpoczynek od aktywnego udziału w życiu klubu dawał mi się już jednak we znaki, a oglądane na małym śnieżącym telewizorze szpitalnym mecze w żaden sposób nie rekompensowały meczowej atmosfery.

 

Wynikiem sportowego głodu była decyzja o przeniesieniu mojego dobytku i zmiana miejsca zamieszkania do ładnej kamienicy w bliskiej odległości od stadionu, co pozwalało mi na nieustanne śledzenie wydarzeń. Po wyjściu ze szpitala odwiedziło mnie sporo osób, w większości piłkarzy i pracowników klubu. Swoją obecność zaznaczył również ten łachmaniarz Warnock, jednak nie ośmielił się na samotną wizytę. Otoczony wianuszkiem działaczy życzył szybkiego powrotu do zdrowia, a nieskładność z jaką wypowiadał te nieszczere nadzieje świadczyła o palącym się gruncie pod stopami. Zespół prezentował się nienagannie, a „jego” nowa taktyka oparta na formacji klinowej i zagęszczeniu środka pola spisywała się spektakularnie. Stary Angol czuł chyba jednak coś na kształt wyrzutów sumienia, bo od czasu do czasu próbował powrócić do wyznawanej przez siebie filozofii taktycznej. Efekt? 3:4 ze słabiutkim Scunthorpe i 0:2 z Sunderlandem. Nie muszę chyba tłumaczyć jak szybko zdecydował się na powrót do zaproponowanych przeze mnie rozwiązań.

 

Głębokie uczucie rozczarowania i pustki budziło we mnie poczucie, że prawda i sprawiedliwość będąca na wyciągnięcie ręki coraz bardziej mi umykała. Przyrzekłem jednak sobie, że gdy tylko będę w stanie o własnych siłach dotrzeć do prezesowskiego gabinetu cała ta historia wyjdzie na jaw. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że mój przyjaciel piastujący funkcję prezesa może wykpić lub zwyczajnie nie dać wiary moim słowom. Wyobrażacie sobie taką sytuację? Oto pewnego dnia przychodzi do Was Polak, którego sukcesy trenerskie opierają się na jednej ligowej wygranej. Zarzuca on piłkarskiemu autorytetowi, że ten nie wywiązuje się należycie ze swoich obowiązków, a w dodatku lubi sobie wypić. Dacie wiarę?

 

Gdy 28 marca 2013 roku stawiłem się pod drzwiami klubowego budynku byłem pełen wątpliwości. Ostatnim razem przed tego typu rozmową czułem wspaniałą lekkość, która w ogólnym rozrachunku okazała się być zgubna. 09:00, podjeżdżają piłkarze. Od jakiegoś czasu śmieszyła mnie ich rywalizacja o miano najszybszego na treningu. Mogłoby się wydawać, że „gwiazdeczki tego formatu” będą ociągać się z iście morderczą ideą przyjazdu na trening, jednakże od pewnego czasu chłopcy pokazywali, że wciąż pamiętają o moich słowach i starają się wszystkim udowodnić, że na miano piłkarzy, to oni jednak zasługują.

 

- Już czas. – rzuciłem. Razem przekroczyliśmy klubową bramę i udaliśmy się pod pokój 111, w którym to urzędował Ken. Zbieraliśmy się, by to zrobić naprawdę długo. Za długo. Choć wyniki mówiły same za siebie, to odbierałem sygnały, że atmosfera w szatni nie należy do najlepszych. Pozory jakie starał się utrzymywać Ten Angol nie miały wiele wspólnego z pozytywnym piłkarskim duchem. Tego dnia widziałem jednak strach w ich oczach. W tamtej chwili ważyły się ich kariery, pieniądze i losy. Wszystkie je powierzono mi. Ciążąca na mnie wielka odpowiedzialność robiła swoje, bo pierwszy raz w historii klubu miano komuś podziękować z takiego powodu. Nie mogliśmy dłużej czekać. – Wejść. – usłyszałem zza drzwi i z drżeniem serca nacisnąłem klamkę. Prawda miała w końcu wyjść na jaw.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...