Skocz do zawartości

Szuler


verlee

Rekomendowane odpowiedzi

Kelner podszedł do stolika i zapytał, co podać. Oderwałem wzrok od menu, wciąż niezdecydowany, i westchnąłem ukradkiem. Gdybym przyszedł z Eleni, nie miałbym problemów z wyborem, wciąż przecież pamiętałem, co lubiła najbardziej. Sałatka o egzotycznej nazwie. Cola. Coś w tym rodzaju. Tymczasem teraz nie wiedziałem, co będzie odpowiednie. Co by wypadało zjeść.

Nie byłem na randce.

Mustafa Spaho z kolei nie miał żadnych dylematów.

— Pizzę pepperoni — poprosił, oddając kartę dań kelnerowi.

Nie byłem na randce.

Chociaż mógłbyś się pomylić, gdybyś nie wiedział.

Siedzieliśmy w restauracji z widokiem na morze, jednej z droższych w mieście, a wokół roznosiła się atmosfera napięta jak po kłótni kochanków właśnie. Milczeliśmy póki co. Szef dzwoniąc rano z zaproszeniem, wydukał tylko, że „musimy porozmawiać” i że „wszystko wyjaśni”. A teraz mieliśmy zjeść służbowo-prywatny obiad i zachowywaliśmy się, jakby nic się nie stało. Przywitaliśmy się, podaliśmy ręce, wszystko jak należy.

Powietrze aż iskrzyło od sztuczności.

Proszę bardzo, panie Spaho.

Och, dziękuję, Mario! Efcharisto!

Ależ nie ma za co, panie Spaho.

Uprzejmie aż do obrzygania.

— Poproszę tylko wodę — zwróciłem się wreszcie do kelnera. — Niegazowaną.

Skłonił głowę, zapisał zamówienie na kartce i ruszył do innego stolika.

Siedzieliśmy. W ciszy. Widać, że Szef chciał zacząć rozmowę, ale nie bardzo wiedział, jak zagaić. Może dopiero myślał nad argumentami. Nad wytłumaczeniem. Nie wiem. Nie patrzyłem w ogóle na prezesa Spaho, jedynie przyglądam się bez większego zainteresowania plaży, którą przez wielkie okno widać kilkanaście metrów pod nami. Chociaż powoli zbliżała się jesień i robiło się coraz chłodniej, coraz ciemniej, plażę ciągle okupowali turyści i miejscowi. Może nawet bardziej zawzięcie niż zwykle. Chcieli korzystać z ostatnich promieni słońca.

— Mario — zaczął wreszcie Spaho. — To nie tak, jak myślisz.

— Nie tak, jak myślę? — zmrużyłem oczy. — A więc jak?

— Po prostu inaczej. To nie tak, że się na was uwzięliśmy…

— Oczywiście, że nie. Przetrzebiliście tylko cały dotychczasowy sztab szkoleniowy bez widocznego powodu. Ot, kaprys. Nic personalnego.

— Przyszli nowi…

— Którzy, co mogę powiedzieć po tych kilku tygodniach, wcale nie okazali się lepsi od poprzedników. Bezsens. Po co wydaliście tyle pieniędzy?

— Cały zarząd podjął taką decyzję… Nie ja…

— Och, przestań pieprzyć. Teraz za późno już na wybielanie. Decyzja podjęta. Nie przywrócicie przecież Dody do pracy. Ani Myrtaja, Bylykbashiego, Koliqiego i Capy. Po prostu chciałem pokazać, że te decyzje nie miały sensu. Że narażają klub na śmieszność.

Wrócił kelner. Z pizzą. I wodą. Szef wziął kawałek i zaczął jeść.

— Wiesz… — wznowił po chwili. — Tu nie chodzi tak naprawdę o sens. Ani śmieszność.

— Nie rozumiem.

Kawałki przeciągającego się sera szybko znikały w ustach Spahy.

— To bardzo proste. Jak wiesz, kiedyś klubem zarządzała w całości gmina. I teoretycznie dalej zarządza. Wtedy zarząd, w skład którego wchodzili nawet mieszkańcy miasta, służył tylko za szopkę, bo decyzje podejmował ktoś inny gdzie indziej. Najczęściej przy ciastkach i kawie. Zresztą, sam wiesz najlepiej. Nie pracujesz w Himarze od roku.

Przerwał na moment. I pożera kolejne kawałki pizzy. Miażdży pieczarki i kawałki cebuli. Rozpryskuje keczup.

Po brodzie Mustafy Spaho spływała strużka czerwonego, błyszczącego keczupu.

Możesz się śmiać, ale przypominała krew.

A Szef wyglądał jak drapieżnik pożerający ofiarę.

Pożerający ofiarę, którą, o czym doskonale wiedziałem, okaże się w końcu Mario Dibra. Prędzej czy później. Póki co rozmawialiśmy. Ale w gestach i słowach Szefa czułem zapowiedź groźby. Zapowiedź żądania.

— Tyle że kilka miesięcy temu nadeszła zmiana — kontynuował Spaho. — I pieprznęła wszystkich po łbach, że tak powiem. Ktoś, nie pamiętam dokładnie, ale chyba jakiś biznesmen, który kiedyś mieszkał w Himarze, zaczął sponsorować klub. Wyłożył pieniądze, zapłacił długi i zaległe pensje piłkarzom. Zadeklarował nawet, że w przyszłości odkupi klub od gminy i poprowadzi SK Himarë do pierwszej ligi. Wszyscy tylko pukali się w czoło na podobne deklaracje, ale, oczywiście, kasę wzięli.

— Łatwe do przewidzenia — mruknąłem.

— Ano. — Prezes zawołał kelnera i poprosił o coś do picia. — Skutkiem, jak się pewnie domyślasz, było wprowadzenie do zarządu ludzi tego biznesmena.

— Nie polubiliście się?

— Ani trochę. — Spaho uśmiechnął się. Po raz pierwszy, odkąd weszliśmy do restauracji. — Uważają mnie za relikt dawnej władzy, symbol nieudolnego zarządzania klubem przez władze gminy. Zupełnie tak, jakby ten cholerny biznesmen, któremu posługują, już kupił Himarë.

Kelner przyniósł wino i kieliszki. Spaho nalał i wypił, mlaszcząc z zadowoleniem. Też upiłem kilka łyków wody.

— Powinni dawać szklanki — mruknął pod nosem, a potem dodał już głośno: — W każdym razie, ci ludzie są źródłem naszych problemów.

— Niby dlaczego? Rozumiem, że ciebie mogą nie lubić. Ale trenerzy nie mieszają się w politykę. Po prostu pracują. I do tej pory nikt nie narzekał na robotę, którą wykonywali.

— Och, Mario — Szef pokręcił głową z goryczą. — Jak ty mało widzisz. Jak ty mało rozumiesz. Znasz się na piłce, nie przeczę, ale w świecie salonów zginąłbyś od razu, mój drogi. Tu nie chodzi o dobrą robotę, tylko o politykę. Byliście uważani za „moich” ludzi. Bërdufi, który poleciał pierwszy, zresztą też. A mnie, Mario, nie mogli odsunąć od stołka, bo jestem prezesem z ramienia gminy. Więc wzięli się za was.

Mówił powoli, ostrożnie. I jakby przepraszającym tonem.

Cholera.

„Wzięli się za was”.

Za nas?

NAS?!

— Przykro mi, Mario. — Mustafa Spaho odwrócił wzrok. — Naprawdę mi przykro.

O cholera.

K***a mać.

— Nie… — wydukałem tylko. — Nie mów, że…

— Zdołałem tylko wyprosić miesięczny okres wypowiedzenia. Na więcej nie miałem wpływu. Jestem w mniejszości, Mario. Nie mogę wiele zdziałać. Przykro mi.

Przykro mu.

To zmienia postać rzeczy, nieprawdaż?

— Mam nadzieję, że szybko znajdziesz nową pracę — powiedział Mustafa Spaho i wypił kolejny kieliszek wina.

Wina czerwonego jak krew.

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

Nawet nie pamiętam, jak znalazłem się w barze.

Z pewnością musiałem odreagować. Po zdradzie zarządu i otrzymaniu wypowiedzenia trzymałem się nieźle, zdecydowanie lepiej, niż mógłbyś przypuszczać, nie panikowałem, nie martwiłem się przesadnie ani nic. W ogóle nic. We dnie udawałem, że wszystko idzie dobrze, choć do klubu przychodziłem jak na ścięcie, po nocach jak zwykle nie mogłem zasnąć, więc tępo wpatrywałem się w sufit leżąc w łóżku. Uparcie jak osioł. Mogłem robić wiele innych rzeczy, ale nie — Mario Dibra, głupi i naiwny muł, próbował usnąć. Oczywiście bez efektów.

Nie wspominam już o samotności ani pustce, którą sączyła do mózgu bezsenność. Bo po co? Przyzwyczajałem się.

Życie szło naprzód

bardzo szybko i bardzo powoli

ale jakby beze mnie. Byłem gdzieś obok. Bardzo blisko i bardzo daleko.

Więc przestawałem się przejmować.

Może jakoś dałbym radę i nie wylądował w barze, pijąc któreś piwo z kolei, gdyby nie porażka z Tepeleną, która przelała czarę i złamała resztki oporu. Zagraliśmy fatalnie. Okropnie. Do dupy. Ch****o. Cztery strzały, jeden celny, w dodatku strzeliliśmy samobója. Rubio wychodził z siebie. Stał przy linii bocznej przez cały mecz — zupełnie nie w stylu, jaki do tej pory prezentował, tym obojętnym, zimnym i pogardliwym stylu, którego tak nienawidziłem — i wrzeszczał, by piłkarze wreszcie ruszyli dupy i zaczęli grać. Aidan Rubio wyglądał, jakby naprawdę się przejmował. Okazał trochę ludzkich uczuć.

Zamieniliśmy się rolami.

Siedziałem na ławce rezerwowych i nie mogłem się zmusić, by kibicować drużynie.

Aidan Rubio skakał ze złości i żył meczem.

Cholera.

Co za ironia.

O ile dobrze pamiętam, Hiszpan nie wziął nawet tych leków, od których zawsze stawał się osowiały i obojętny. Przez cały dzień. Nigdy wcześniej — i nigdy potem — coś podobnego się nie zdarzyło.

Ale i tak przegraliśmy.

Przegraliśmy i nagle znalazłem się w barze i zmawiałem kolejne piwo.

Kolejne.

I kolejne.

Chciałem się upić.

Początkowo miałem zamiar też trochę pomyśleć — dlatego sięgnąłem po piwo, a nie coś mocniejszego. Potem już jakoś poszło.

Chciałem zamknąć oczy i stracić świadomość.

Zasnąć.

Choćby i tak.

Chciałem się wkurzyć i chciałem się uspokoić, chciałem czuć i przestać czuć, chciałem wstać, rzucić krzesłem, rozbić szybę stolikiem, pobić kelnera i rozganiać tłum, tłuc kufle o podłogę i wrzeszczeć, krzyczeć, niszczyć, zabijać. Chciałem zmiażdżyć Aidana Rubio. Chciałem psuć platformy wiertnicze, zatapiać statki i wylewać ropę na wybrzeża Ameryki — chciałem niszczyć lasy tropikalne. Obojętnie.

Chciałem patrzeć, jak płonie świat.

Tyle że nie mogłem. Nic już nie czułem. Zero. Null. Absolutnie i ostatecznie. Miałem dość. Wszystkich. Wszystkiego. I siebie.

Nic.

Alkohol nie przyniósł ukojenia.

— Mario…

Odwróciłem się.

— Eleni.

Stała przy barze, na dystans, jakby nie mogła uwierzyć własnym oczom. Uśmiechnąłem się krzywo.

— Przysiądziesz się?

— Właściwie po to tu przyszłam.

— Żeby się napić? Też miałaś gorszy dzień?

— Nie. Żebyś nie zrobił czegoś głupiego.

Cisza. Milczenie.

Wiesz, bardzo lubię słuchać ciszy…

— Czegoś głupiego?

— Dużo się ostatnio stało, Mario. Dużo się zmieniło. Wiem, że chcieli cię zwolnić.

— Nie chcieli, tylko zwolnili.

Eleni chwyciła nagle stojący na blacie kufel i wylała zawartość na podłogę, ignorując wściekły wzrok barmana.

— Mario…

— Wiem, jak się nazywam.

— Dzisiaj wieczorem odbyło się spotkanie zarządu. Byłam tam jako tłumaczka Aidana, ojciec chciał, by dobrze wypadł, a nie dukał namiastką albańskiego. Omawialiśmy ostatnie wyniki drużyny, jak idzie realizacja celów na ten sezon i takie tam.

— Jeżeli celem było zlikwidowanie sztabu szkoleniowego, to idzie całkiem nieźle.

— Rozmawialiśmy też o tobie.

Umilkłem.

— I?

— Rubio osobiście zabrał głos.

— Och… czyli mogę się już pakować.

Eleni przerwała na chwilę.

— Rubio powiedział, że tylko idioci mogliby wyrzucić kogoś, kto ma podobny wpływ na drużynę jak ty, Mario. Mówił głośno, dobitnie i wyraźnie.

— Rubio…

— Te biznesmeny z zarządu nie mogli uwierzyć, co słyszą. Gdybyś widział, jakie mieli miny… Ale nie mieli argumentów. Aidana bronią wyniki. Nawet po tej dzisiejszej porażce.

Chyba miałem otwarte usta ze zdziwienia.

— Mario… — Eleni uśmiechnęła się lekko. — Ciągle masz pracę. Nie musisz tu siedzieć. Znowu masz cel.

Nie odzywałem się.

Aidan Rubio.

Hiszpan.

Aidan Rubio, którego jeszcze przed kilkoma minutami chciałem zabić.

Przeciwnik. Rywal.

I zbawca.

Aidan. Rubio.

Czułem się źle. Miałem wyrzuty sumienia.

Chyba byłem już zbyt zmęczony, by się cieszyć.

Eleni też nic nie mówiła, miała nieodgadnioną minę. Potem wstała niespodziewanie.

— To tyle… Chyba już pójdę. I mam nadzieję, że poczujesz się lepiej.

— Eleni… czekaj…

Zaczekała.

— Musiałaś, prawda?

— Co musiałam?

— Czekać, aż poproszę, byś została. Zostań, Eleni.

Spuściła wzrok.

— Dobrze. Zostanę.

— Nie tutaj. Przy mnie. Chodźmy gdzieś, gdzie nie będzie tak… żałośnie.

Poszliśmy. Do niej.

Mam trudności z opowiedzeniem wszystkiego w dobrej kolejności.

Może najpierw zwarliśmy się w pocałunku, który wydarzył się nie wiem jak i nie wiem kiedy? — wystarczyło tylko, żebyśmy znaleźli się sami, naprawdę sami, po raz pierwszy, odkąd wróciła do Himary, choć, nie powiem, pomógł również szczęśliwie-nieszczęśliwy zbieg okoliczności i ten cholerny Aidan Rubio, któremu byłem wdzięczny i którego nienawidziłem jednocześnie. Staliśmy więc w salonie w mieszkaniu Eleni, na suficie ledwo tliła się lampa, może rozmawialiśmy, a może tylko milczeliśmy, w końcu jednak znaleźliśmy się na tyle blisko, że — stało się.

Namiętność. I pożądanie.

Gorąco i duchota.

Może najpierw spletliśmy się w uścisku, a uścisk okazał się nieco zbyt poufały i nieco zbyt bliski? Może zaczęło się od kilku przywołanych nieopatrznie wspomnień i wspomnienia okazały się zbyt realne, zbyt rzeczywiste?

— Mario…

Leżała na łóżku, koszulką ocierała się o zmięte prześcieradło. Patrzyłem w zachwycie przez chwilę trwającą długo jak wieczność; patrzyłem, nie mogąc uwierzyć własnym zmysłom — bo czułem zapach potu i pożądania, żądzy i zmysłów, muskałem jej chłodnej, elektryzującej skóry, na ramionach, szyi i udach, gdy powoli odkrywaliśmy się na nowo po tylu latach — ale przede wszystkim nie ufałem wzrokowi. Omam, szeptałem, zrzucając pościel na podłogę, i ciągle pamiętałem wspomnienia, które wielokrotnie pojawiały się podczas poprzednich nocy, spędzanych na tępym gapieniu się w sufit. I dalej nie mogłem uwierzyć, choć już sunąłem dłonią po odsłoniętej równinie brzucha Eleni, choć poczułem, jak chwyta za dłoń, by odwzajemnić uścisk, kiedy chciałem całkiem pozbyć się jej bluzki.

— Mario… Nie mogę.

Wtedy zrozumiałem, że nie chce odwzajemnić uścisku, tylko odepchnąć moją dłoń.

— Nie… możesz?... Czemu?...

Dyszeliśmy niespokojnie.

Niespełnieni.

Niezadowoleni.

Ani trochę.

— Mario… — wyszeptała wreszcie, odwracając twarz. — Mam już kogoś.

Wtedy usłyszałem huk.

Coś jakby spadające cegły i gruz.

Nie, spokojnie.

To tylko mój świat się zawalił.

 

Tepelena — Himarë 1:0

38' Elvis Kaçi 1:0 sam.

Odnośnik do komentarza
  • 5 tygodni później...

VII

 

Gwiazdy na niebie.

Siedzę na pustej plaży. Większość turystów już wyjechała, bo nadeszła jesień i trzeba było w końcu kończyć urlopy i wracać do pracy; miejscowi zaś mają morze na co dzień, więc się przyzwyczaili. Wieje chłodny wiatr, prócz plusku fal uderzających o brzeg nie słychać nic, zupełnie jakby Himara pogrążyła się w zbiorowym śnie. Siedzę na piasku — sam, Adaś został w domu — i gapię się w nocne niebo.

Rozmyślam.

Mam o czym: to już miesiąc, odkąd przylecieliśmy do Albanii. Nie podejrzewałem, że wszystko tak się pogmatwa. Mieliśmy tylko odszukać Aritiane’a — co nie powinno nastręczać większych trudności, zabawne… — załatwić kilka starych, niedokończonych spraw i sprawić, by niedoszły umarlak wrócił tam, gdzie jego miejsce: do grobu. Prosta, podręcznikowa wręcz robota. Tymczasem nie znaleźliśmy ani śladu Aritiane’a; potencjalne tropy mieszają się i trudno odnaleźć tu jakikolwiek sens; liczba podejrzanych, miast maleć, wciąż rośnie. Czuję się, jakbym miał rozwiązać układankę, która dopiero się układa.

W dodatku… mam na głowie kilka innych spraw. Zupełnie innych.

Siedzę więc na pustej plaży, leniwie przesypując piasek przez palce — obserwuję gwiazdy.

I rozmyślam.

Odnośnik do komentarza

Jako dzieciak chciałem zostać dziennikarzem. To było takie niewinne i czysto idealistyczne marzenie: wówczas jeszcze myślałem, że „dziennikarz” oznacza kogoś, kto piórem walczy ze złem, kto obnaża głupotę i obiektywnie opowiada o otaczającym nas świecie, bla bla bla. Potem zmieniłem zdanie, choć może źle zrobiłem, bo jako dziennikarz pewnie nie uganiałbym się tutaj za człowiekiem-widmo, tylko siedział przed komputerem pisząc teksty w zgodzie z „polityką redakcji”, innymi słowy: łgałbym jak pies — w zależności kto płaci.

Ale sympatia do zawodu została. Zawsze gdy mogę, podaję się za dziennikarza — to wzbudza respekt u rozmówcy. Czasem niechęć, ale częściej respekt. Kiedy ktoś z gazety interesuje się historią, którą ma do przekazania, taki delikwent od razu robi się wyższy, ważniejszy i w ogóle. I chętniej mówi.

Oczywiście, nie zawsze można użyć tej samej przykrywki. Użyłem jej już ostatnio podczas rozmowy z Ryśkiem Jabłońskim — opowiadałem o nim na samym początku — ale uznałem, że w kraju tak odległym jak Albania nie będzie ryzyka. I poszedłem prosto do siedziby klubu SK Himarë, i rozmówiłem się z asystentem, niejakim Mario Dibrą, który, nawiasem mówiąc, nie wyglądał zbyt dobrze, i przedstawiłem się jako Piotr Wysocki. Niczego się jednak nie dowiedziałem: facet nawet nie potrafił wydukać zdania po angielsku. Jakimś sposobem zdołałem się jednak umówić na wywiad z Łukaszem Krzemińskim, Polakiem przetransferowanym do Himary w letnim okienku transferowym.

Krzemiński był najświeższym tropem. Nie wierzyłem, że znalazł się tutaj przypadkiem. Bo powiedzcie, kto w tym cholernym miasteczku na granicy Albanii i Grecji, popularnym tylko wśród turystów, mógłby mieć rozeznanie w polskiej lidze? Ba — w rezerwach polskiej ligi! Kazałem Adasiowi zrobić rozpoznanie, research, jak mówią profesjonaliści: wcześniej Krzemiński grał jedynie w drugim zespole Arki Gdynia. Gdynię i Himarę łączy tylko to, że oba miasta leżą nad morzem. Podejrzenia spadły na agenta Krzemińskiego — choć nie byłem pewien, czy takiego posiada — i osobę z klubu, która nadzorowała transfer.

Więc umówiłem się na wywiad z tym chłopakiem, by zasięgnąć u źródła.

A potem nie zjawiłem się w ustalonym miejscu.

Bo tak się złożyło, że nagle… cóż… musiałem spotkać się z kimś innym.

Odnośnik do komentarza

Jest ranek. Promienie jesiennego słońca nieśmiało przemykają pod roletą, którą igra wiatr wpuszczany przez otwarte okno. Światła nie powstrzymują staromodne, drewniane okiennice — są rozwarte na oścież. Teraz, jesienią, albański upał staje się lżejszy, przyjemniejszy, do wytrzymania… Zamykam z powrotem oczy i delektuję się szmerem liści na zewnątrz, z wolna narastającymi odgłosami wstającej z łóżka Himary, szumem niespokojnego morza, które góruje nad tym wszystkim…

Więc leżę tak przez moment, leniąc się bezczelnie, po czym staram się wyplątać z resztek kołdry, ostrożnie, by nie zbudzić tej przepięknej osóbki, z którą spałem, i podchodzę do okna. Wyglądam przezeń, przecierając odruchowo oczy ze śpiochów: i, oczywiście, początkowo nie widzę niczego ciekawego. Widok przysłania rosnąca tuż obok ściana kamienic, niemal identycznych jak ta, w której się znajduję; dopiero w dole można ujrzeć wąską uliczkę, zwieńczoną krętymi, też kamiennymi schodami. Podobne starówki można spotkać, o ile się nie mylę, również w Dalmacji — nie wiem, czy ta tutaj jest tylko archaizacją dla naiwnych turystów czy rzeczywistą pozostałością po minionych wiekach.

W dole, po spękanym i nierównym bruku, przechadzają się ludzie. To miejscowi: wiem, ponieważ żaden przyjezdny nie mógłby spacerować tutaj z wyrazem obojętności na twarzy. Średniowieczna, czasem nawet antyczna stylizacja połączona z okruchami nowoczesności robią, rzecz jasna, swoje, ale bardziej chodzi o klimat. Wystarczy przejść się tymi ciasnymi zaułkami Himary, w których niebo widać tylko cienkim niebieskim pasem po zadarciu głowy, wystarczy spróbować przecisnąć się przez tłum — różnokolorowy, mówiący wieloma językami tłum — wystarczy przysiąść na stoliku przy obwieszonym pięknymi, jaskrawymi girlandami śródziemnomorskiej flory murem, tylko tyle wystarczy, by poczuć ten klimat — i być może z miejsca się w nim zakochać.

Odwracam się, opieram o parapet. Przed oczami mam jeszcze jeden powód, dla którego w tym mieście można się zadurzyć bez opamiętania.

Piękną kobietę.

Śpi jeszcze: spod cienkiej kołdry mogę podziwiać doskonale wyprofilowane krągłości jej ciała. Biodra i nogi, które skrywa materiał, kształtne piersi; porównanie z albańskim wybrzeżem, pełnym pięknych, miękkich plaż, zwieńczonych dwoma łagodnie wznoszącymi się pagórkami, gdzie nie ma ani lasów, ani stromości, nasuwa się samo przez się. Teraz jej opalone ciało tylko oddycha spokojnie, regenerując siły po ciężkiej nocy — jednak wciąż pamiętam, jak zaledwie przed kilkoma godzinami przemierzałem ostrożnie, z uwagą te wybrzeże, pagórki i plażę — i cicho szepczące morze.

To był pierwszy raz, choć spotkaliśmy się już jakiś czas temu.

Po pierwsze, potrzebowałem tłumacza. A najlepiej nauczyciela. Robota z Aritiane’em wciąż się komplikowała, musiałem przygotować się na możliwość pozostania w Albanii na dłuższy czas, niżbym początkowo oczekiwał — nauka języka wydała się więc pomysłem naturalnym. Szczęśliwie wkrótce natrafiłem na odpowiednią osobę — która teraz śpi w łóżku obok.

I cóż, muszę przyznać, że poznałem chyba kilka słów więcej, niż przewiduje standardowy tok edukacji.

Po drugie, potrzebuję informacji. Jeszcze nie teraz — muszę wszak postępować ostrożnie — ale kiedyś…

Wzdycham ze zrezygnowaniem. Spraw osobistych nie powinno się mieszać z zawodowymi. To się źle kończy. Zazwyczaj. Tyle że, niestety, nie mam wyboru, muszę ryzykować, muszę działać niekonwencjonalnie. Chwytać się wszystkich możliwych tropów. Sorry, mała, ale póki co nie musisz wiedzieć o wszystkim. Później zresztą też nie.

Zaczynam się ubierać: najpierw odnajduję spodnie, potem koszulę, która leży jeszcze w poprzednim pokoju — cholera, chyba trochę nas poniosło… — w końcu po chwili poszukiwań przerywanych cichymi przekleństwami wkładam też skarpetki; leżały pod łóżkiem, skryte wrednie w cieniu.

Kiedy podnoszę głowę znad oparcia, pierwszym, co widzę, są jej oczy.

Otwarte.

I lekki, jakby kpiący uśmiech.

— Już wychodzisz? — pyta Eleni po angielsku.

Wzdycham po raz nie wiem już który w tym przeklętym mieście.

Odnośnik do komentarza

Księżyc odbity na morzu.

Już nie siedzę na brzegu; przespacerowałem się nieco dalej. Tutaj wszędzie, nawet na wybrzeżu, można znaleźć wzniesienia — największe na południe od miasta, gdzie usytuowane są hotele dla zwiedzających, te tańsze, tak by zza jednego okna mogli chociaż podziwiać pokryte nielicznymi krzakami góry, a zza drugiego skrawek morza. Plaża, ta, do której mam najbliżej od wynajmowanego w centrum mieszkania i o której kilkukrotnie już opowiadałem, też kończy się dwoma pagórkami, z prawej i lewej strony. Po środku schody prowadzące z powrotem na ulicę, a także najdroższe miejscówki, jakie w życiu widziałem.

I ruiny.

Tutaj nawet ruiny są płatne. Daj, panie — mówił koślawym angielskim stróż, którego spotkałem w tym miejscu przed kilkoma dniami — kilkaset euro, a pozwolą panu zamieszkać w ruderze, którą wybudowali jeszcze Rzymianie dwa tysiące lat temu. Oczywiście, rudera wygląda jak rudera tylko z zewnątrz: w środku mamy pięciogwiazdkowe domki letniskowe, specjalnie wyremontowane i odrestaurowane. Zamieszka pan tam, mówił stróż — wystarczy zapłacić kilkaset euro. Za dzień.

Rzecz jasna, za nic nie zapłaciłem. Po prostu siedzę na murku obok, obserwuję wzburzone nocne morze i rozmyślam. Nucę pod nosem, bo atmosfera sprzyja nostalgii.

Hello, darkness, my old friend, I’ve come to talk with you again…

Wiedziałem, że nadchodzi, na długo przed tym, jak wynurzył się zza grani. Dyszał ciężko, bo droga kluczyła pod górę i chcąc wejść na pagórek z tej strony, wciąż musiał omijać kamienie i krzaki; zresztą, przeklinał głośno co kilka metrów, kiedy przystawał, by odpocząć i nabrać powietrza w płuca. Kiedy jednak podchodzi bliżej, wciąż udaję, że o niczym nie wiem, bezczelnie rżnąc głupa.

— Ładnie tak wymykać się w nocy bez słowa? — pyta Adaś.

— Starałem się być cicho.

— To nie zmienia faktu — Adaś nonszalancko opiera się o murek — że tak się nie robi.

Milczymy. Przez ostatni miesiąc rzadko ze sobą rozmawialiśmy; nic dziwnego, biorąc pod uwagę fakt, że sprowadziłem Adasia do Albanii silą, grożąc mu lufą pistoletu. Obaj wiemy, że musimy się tolerować, ale nic poza tym — więc po co silić się na sztuczność? To tylko praca. Znajdziemy Aritiane’a — każdy z innych pobudek — i rozejdziemy się w różne strony.

— Jak tam Himarë? — zagaduję jednak.

W końcu spędzimy razem jeszcze dużo czasu.

— Chwiejnie — odpowiada. — Ze dwa tygodnie temu skompromitowali się, przegrywając w fatalnym stylu z jakimiś ogórkami. Potem zremisowali. 1:1. W słabym stylu. Z lokalnej gazetki zdołałem zrozumieć tylko tyle, że stracili pozycję lidera.

— Znasz albański?

— Nie. Pod artykułem była tabela ligowa.

— Ach.

— Resztę wyników znasz, że tak powiem, z pierwszej ręki. — Adaś parska śmiechem.

Nie komentuję.

— Wiesz, wymknąłeś się tak cicho i sprytnie — kontynuuje — że myślałem, że idziesz na, he he, korepetycje.

Uśmiecham się pod nosem i obaj milkniemy.

Przed nami szumi ciemne jak otchłań morze.

 

(2.)
Himarë —
(10.)
Pojani 1:1
[6/20]

64' Renaldo Ҫela 1:0

75' Liridon Kaja 1:1

Odnośnik do komentarza

Krzemiński, niestety, okazał się zupełnie nieinteresującą osobowością.

Sto osiemdziesiąt centymetrów i siedemdziesiąt trzy kilogramy absolutnego nudziarza. Takie wrażenie sprawiał po kilku wstępnych minutach rozmowy. To znaczy, może — jako zwykły człowiek — nie był taki zły: po prostu nie posiadał żadnej informacji, którą mógłbym się zainteresować. Nie wiedział nic o swoim transferze; wszystkie sprawy z nim związane załatwił agent, a przynajmniej Krzemiński tak twierdził; osobiście podejrzewałem, że tym „agentem” mógł być równie dobrze jego ojciec, nabrany przez półprofesjonalny klub z trzeciej ligi albańskiej.

Musiałem jednak pocierpieć — przecież obiecałem, że przeprowadzę ten cholerny wywiad, a nieładnie rzucać słowa na wiatr.

— Bardzo piękne miasto — powiedział Krzemiński, kiedy włączyłem dyktafon i zapytałem o Himarę. — I wspaniałe morze, nie jak nasz zimny, zaśmiecony Bałtyk, rozumie pan. Ludzie też jakoś bardziej życzliwi. No, a kobiety…

Przytaknąłem, myśląc, że chyba wiem, o czym mówi.

Potem zeszliśmy na tematy okołofutbolowe; miałem nadzieję, że może coś ugram na tym bezsensownym dotąd spotkaniu, strzępek informacji, nowy trop, cokolwiek.

— Trener Rubio? Dziwny facet. Surowy… czasem aż nazbyt… ale sprawiedliwy, widać, że zna się na rzeczy. Hiszpańska szkoła. Niektórych metod treningowych nie stosowaliśmy nawet w Arce — w pierwszej lidze! — a tutaj trener co chwila wymyśla coś nowego, więc nie narzekam na nudę. Przykładowo po ostatnim remisie z Pojani musieliśmy przez dziesięć minut biegać wszerz boiska, bo straciliśmy lidera…

— Jak znosisz kontuzję?

Jak każdy dobry dziennikarz musiałem odrobić pracę domową przed wywiadem.

— Nieźle. Wolałbym, oczywiście, grać i pomagać kolegom na boisku, integrować się z drużyną, ale skoro mięsień dokucza… Nie narzekam. Mogę wreszcie korzystać z albańskiego słońca bez wyrzutów sumienia i obaw o formę.

— Kiedy wrócisz do gry? — Pochyliłem się, opierając podbródek o palce splecione w koszyczek.

— Za dwa tygodnie — odpowiedział Krzemiński ze zbolałą miną. — A szkoda, przydałbym się, akurat teraz, gdy mamy słabszy okres. Ostatnie dwa mecze w wykonaniu Himarë… no cóż… nie zachwycały… To już tak poza wywiadem. Wygrywamy, co prawda, ale styl i wykończenie pozostawiają dużo do życzenia… Ot: dwa tygodnie temu, w wyjazdowym spotkaniu z Përmeti oddaliśmy tylko cztery strzały na bramkę, które — na szczęście — przyniosły jednego gola…

Uśmiechnąłem się pod nosem, słuchając, jak Krzemiński, na co dzień zwykły kopacz piłki, starannie, wręcz z pietyzmem stara się budować zdania. Pozer. Ale łatka gościa z gazety zawsze tak działa na ludzi…

— Potem, z Domosdovą, było już lepiej; słyszałem, że Rubio… hm… wyszedł z siebie po tym fatalnym poprzednim meczu i… hm… zastosował nietypowe metody motywacyjne. Podobno jeszcze przez tydzień wszystkich bolały nogi. W każdym razie Hiszpan osiągnął, co chciał: pokonaliśmy Domosdovę dwoma bramkami, a i gra wyglądała o wiele lepiej.

Dawaj, chłopie — myślałem rozpaczliwie — musisz wiedzieć coś ciekawego.

— Tak… — Krzemiński pokiwał głową z zadumą. — Z Aidanem Rubio nie ma żartów. W Polsce nigdy nie widziałem takiego trenera. Już na samym początku, zaraz po tym, jak przyleciałem tutaj negocjować kontrakt…

W tym momencie zamieniłem się w słuch.

Cały byłem parą uważnie słuchających uszu.

A uśmiech na moich ustach rósł z każdym kolejnym słowem Łukasza Krzemińskiego.

 

(5.)
Përmeti —
(2.)
Himarë 0:1
[7/20]

33' Gezim Ҫela 0:1

(2.)
Himarë —
(4.)
Domosdova 2:0
[8/20]

22' Gezim Ҫela 1:0

58' Bruno Shahini 2:0

Odnośnik do komentarza
  • 3 tygodnie później...

Because a vision softly creeping, left its seeds while I was sleeping…

— Załóżmy — odzywa się Adaś, kiwając się na murku, gdzie siedzimy. — Załóżmy, że Aritiane jednak żyje.

Och, nie, nie znowu… Już tyle razy o tym rozmawialiśmy.

— Załóżmy — odpowiadam jednak, ciekaw, co powie dalej.

— W takim wypadku mam tylko jedno pytanie: dlaczego? Dlaczego ścigasz kogoś przez trzy kraje, dlaczego nie chcesz odpuścić nawet… nawet po śmierci?

Tłumię westchnięcie. Z uprzejmości.

— Przecież już mówiłem. Chcę odzyskać skradzione pieniądze.

— Wybacz — Adaś schyla się, sięga po garść piasku, zaczyna przesypywać przez palce. — Ale nie wierzę. Nie wyglądasz na kogoś, kto miałby kłopoty z pieniędzmi. W ciągu ostatnich kilku miesięcy musiałeś podróżować między Polską, Rosją, Chorwacją i Albanią, przy czym wszędzie zostawałeś na kilka dni. Same koszta biletów przetrzebiłyby niejeden domowy budżet.

And the vision that was planted in my brain, still remains…

— No i Verlee nie miał pieniędzy. Wszystko, co zarobiliśmy, zyskaliśmy dopiero w Vinogradarze.

— Oczywiście, że nie miał. — Przytakuję ze znudzeniem. — Chwaliłbyś się przyjacielowi, że zwinąłeś komuś sto kawałków? To byłby idiotyzm.

— Sto?...

— Chyba się przesłyszałeś.

Morze. Przed nami. Ciągnie się aż po horyzont, zlewając się w mrok…

— Pięć lat… — kręci głową Adaś. — Minęło tyle czasu. Czemu dopiero teraz?

Cholera…

Chyba zasługuje, by się dowiedzieć.

— Powiedzmy, że znalazłem się w niekomfortowej sytuacji.

Adaś marszczy wyczekująco brwi.

— Te pieniądze — uśmiecham się krzywo — nie należały do mnie.

…still remains.

Within the sound of silence.

Odnośnik do komentarza

@TEXAS: tym razem na kontynuację nie musisz czekać dwudziestu dni. ;)

 

Zaczęło się od SMS-a. Znak czasów.

Był ranek, wychodziłem właśnie od Eleni i wówczas w kieszeni zabrzęczał telefon. Trochę niefortunny moment. Próbowałem się wtedy przedostać przez labirynt himarskich uliczek, który wyczerpująco opisałem już wcześniej, więc, oczywista, nie od razu sięgnąłem do spodni. Przesunąłem palcem po ekranie, by odblokować telefon, ale w tej samej chwili musiałem uskoczyć przed prowadzącym osiołka facetem, który wciąż liczył, że po mieście kręcą się resztki turystów. Więc znów — palec w ekran i czytam, co przyszło.

Minęła chwila i uświadomiłem sobie, że nic nie rozumiem. Po nocy z Eleni wciąż miałem trudności z koncentracją. Przeczytałem więc po raz wtóry.

A potem po raz trzeci.

Tym razem już rozumiałem — tylko nie mogłem uwierzyć.

„Jestem w Himarze. Urocze miasteczko. Petrov się wkurwił. Musimy pogadać”.

STOP, aż chciałoby się dodać. Mógł wysłać telegram.

Stuk, stuk — odpisałem szybko. Nie było dobrze. W gruncie rzeczy było bardzo źle.

W oczekiwaniu na odpowiedź przysiadłem na stoliku; z góry, od muru, zwisała girlanda różowych chwastów, którą tylko przegoniłem gdzie pieprz rośnie niecierpliwym gestem. Minęła sekunda, dwie, dziesięć… Czekałem na odpowiedź, jakbym był pryszczatym nastolatkiem proszącym przez telefon dziewczynę o chodzenie. I równie głupio się czułem.

Minuta, dwie. Podejrzewałem, że adresat celowo przeciągał tę chwilę.

Wreszcie!

Po zaledwie chwili byłem już w drodze. Jeszcze trochę i dotarłem do celu.

Restauracja.

To była restauracja.

Rozglądałem się przez pewien czas po ulicy, licząc, że pomyliłem jednak miejsce spotkania. Taka… oficjalna… rozmowa nie mogła przynieść niczego dobrego; wolałbym pogadać choćby i w ciemnym zaułku. Tam przynajmniej — wbrew pozorom — mógłbym się bronić. Albo uciec. W restauracji nie. Musiałem jednak tam wejść.

Po otworzeniu drzwi ujrzałem morze. Dosłownie. Lokal zamiast wychodzących na północ ścian posiadał wyłącznie szyby — piękne, wielkie, czyste szyby. Jak później się zorientowałem, pod tymi szybami był spadzisty klif, jakich pełno na albańskim wybrzeżu — a między klifem wykute w skale schody, prowadzące na ekskluzywną plażę gdzieś tam, w dole. Znaczy, tak podejrzewałem; mogłem obejrzeć tylko pierwszych kilka stopni. Za następne musiałbym już zapłacić.

Zabawne miasto. Niby zadupie — ale bardzo kosztowne zadupie.

Wśród stolików, w większości pustych o tej porze dnia, szybko rozpoznałem znajomą twarz. Uśmiechała się kpiąco. Ta twarz. I jej właściciel w sumie też.

— Dawno się nie widzieliśmy — odezwał się Piotr Kosteński.

— Nie przeczę. — Usiadłem na wolnym krześle. — Nigdy też nie pojawiałeś się bez powodu. Który najczęściej sprawiał, że znajdowałem się w ciemnej dupie.

— Taka praca — uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Wiesz coś o tym, nie? Tak samo ludzie nie lubią, kiedy ty się odzywasz. Jedziemy na tym samym wózku.

— Dokładnie.

— Powiedziałbym, że prawie dokładnie. Bo, niestety, każdy czasem trafi na kogoś… lepszego. Wyżej postawionego.

— Niech zgadnę: trafiłem na ciebie, tak?

— Och, nie! Gdzieżby znowu! Jesteśmy… znajomymi. Muszę jednak przyznać, że trafiłeś o wiele gorzej.

— Petrov? — zapytałem, sięgając po kartę dań, by ukryć trzęsienie rąk.

— Ano. — Kosteński pokiwał głową z udawanym smutkiem. — Petrov. Widzisz, ludzie nie lubią, kiedy się odzywamy. Kiedy się zjawiamy. Bo tacy jak my, o czym doskonale wiesz, rozwiązują problemy. Na szczęście lub nieszczęście: w bardzo szybki i sprawny sposób, często na bakier… z ustalonym porządkiem. Z prawem, powiedzmy sobie szczerze. Taką mamy, widzisz, reputację.

Urwał, by upić łyk wina.

— Właśnie twoja reputacja — ciągnął — uchroniła cię przed nieprzyjemnościami.

— Och. Jak miło.

— Nie wiem, czy znalazłeś się w sytuacji, w której można kpić. Petrov, w każdym razie, dalej mniema o tobie, że jesteś solidny i sumienny. Dlatego nie zostałem tutaj wysłany, by cię zabić.

Podszedł kelner i zapytał kulawą angielszczyzną, co podać. Kosteński machnął lekceważąco dłonią w geście, by nam nie przeszkadzano.

— Próbowałem, powiem szczerze, wyperswadować naszemu wspólnemu znajomemu z Rosji, jakobyś był wart takiej akcji. Raz czy dwa. Więcej nie. Z Petrovem, jak może jeszcze pamiętasz, się nie dyskutuje. Ten gość chyba wciąż cię lubi. Na swój sposób.

— Przybyłeś więc, by uregulować dług?

— Nie. Przybyłem przypilnować, byś sam mógł uregulować dług. To różnica. Pamiętaj o twojej zagrożonej reputacji. Gdybym cię zwindykował — ległaby w gruzach.

— Nie wiem, czy wiesz, ale nie przejąłbym się za bardzo.

— Owszem. — Na usta Kosteńskiego powrócił uśmiech rekina. — Pamiętam te twoje socjologiczno-psychologiczne teorie i zapędy. Może właśnie dlatego Petrov żywi do ciebie taką sympatię. Wciąż, mimo najlepszych chęci, nie mogę tego zrozumieć, wiesz?

— Wiem.

— To wręcz nielogiczne. Narzędzie, które się zepsuło, należy wymienić. Do nich nie czuje się sympatii. Są tylko narzędziami…

— Ile mam czasu? — przerwałem.

— Czasu? — Kosteński podniósł brwi. — Minęło pięć lat. PIĘĆ LAT. Kilka dni, nawet miesiąc w tę czy we w tę nie zrobi wielkiej różnicy. Mam się po prostu upewnić, czy odpowiednio się starasz.

— Staram się najbardziej, jak mogę.

— Widać. A raczej nie widać. Efektów.

Nie pytałem nawet, skąd wie o tym wszystkim. Petrov zawsze miał dobrych informatorów. W tym i mnie, kiedyś.

— Potrzebuję jeszcze trochę czasu.

— Oczywiście — Kosteński skinął głową z wyraźnym ubawieniem.

Wstałem, zasunąłem krzesło i wyszedłem.

Spotkanie było skończone.

Odnośnik do komentarza

Nadchodzi świt. Ciemne chmury na niebie powoli, stopniowo nabierają jaśniejszych barw, choć morze wciąż pozostaje czarne i nieprzeniknione. Za plecami mamy niewzruszenie śpiącą Himarę. Wczesnojesienny wiatr też dmie, ale jakby już słabiej.

— Wiesz co? — mówi Adaś, sprawiając, że przestaję słuchać plusku fal. — Życie jednak jest sprawiedliwe.

Nie komentuję, doskonale wiedząc, o co mu chodzi.

— I ironiczne — ciągnie niewzruszony. — Spójrz: oto kilka miesięcy temu sprawiłeś, że musiałem porzucić dotychczasowe życie. Siłą tak sprawiłeś. Ale z drugiej strony, teraz okazuje się, że znalazłeś się w takiej samej sytuacji. Dobrze mawiają, że jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.

Parska śmiechem.

— Więc — wznawia Adaś nieco zmieszany, kiedy dalej milczę. — Jedziemy na tym samym wózku, nie? Musimy… musimy sobie pomagać. Solidarność, rozumiesz.

— Rozumiem… — odpowiadam ze zdziwieniem.

— Nie myśl tylko — Adaś zeskakuje z murku — że nagle zacząłem cię lubić.

Też wstaję. Trzeba się zbierać.

Nadchodzi świt.

Przed nami rośnie Himara, która powoli, powolutku budzi się do życia. Himara. Miasto głupców. Za sobą zostawiamy bladoniebieskie niebo i morze, teraz spokojne i niepojęte. Nawet wiatr przestaje wiać. Nawet fale przestają uderzać o brzeg.

In restless dreams I walked alone, narrow streets of cobblestone,

‘neath the halo of street lamp, I turnet my collar to the cold and damp.

When my eyes were stabbed by the flash of a neon light

That split the night, and touched the sound of silence.

Zapada cisza.

Odnośnik do komentarza

VIII

 

Myślałeś kiedyś o tym, że może nie grasz głównej roli we własnym życiu?

Że — tak jak w powieści czy w filmie — stanowisz tylko tło dla opowieści kogoś innego jak… drugoplanowa postać, nie przymierzając? Że istniejesz, ponieważ masz za zadanie wprawić w ruch odpowiednie mechanizmy, poruszyć obmyślone przez autora trybiki? Czasem zdarzają się takie momenty: czujesz wtedy wagę chwili, bo oto dzieje się Opowieść, tu i teraz, na naszych oczach. A, powiedz, myślałeś kiedyś o tym, jak zmieniłeś ludzi, którzy się z tobą spotkali? Bo przecież wiadomo, że wszyscy kształtujemy się nawzajem. Sprawiałeś, że płakali — i być może będą płakać już zawsze. Sprawiałeś, że nienawidzili, bali się i cieszyli, żałowali, myśleli, wyciągali wnioski. Że kochali — a może już nigdy nie przestaną kochać?… Sprawiałeś, że się ZMIENIALI — na dobre, na złe — i sam też się zmieniałeś. I teraz pytanie: co częściej — kształtowałeś czy byłeś kształtowany?

W dniach, o których opowiadam, czułem się bierny. Pusty w środku. Nic więcej. Zupełnie jakbym znalazł się nawet nie na drugim, ale na trzecim planie

Wszystko, co się wydarzyło przez te kilka miesięcy… powrót Eleni, zatrudnienie Aidana Rubio, zmiany w zarządzie, sztabie szkoleniowym, zwolnienie Oltiona Dody, walka o przetrwanie na tym cholernym stanowisku asystenta, wreszcie Eleni mówiąca, że ma już kogoś, kogoś innego… to wszystko sprawiło, że byłem zmęczony. Właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że żyję tylko dlatego, by COŚ się stało. Nie wiedziałem dokładnie, co — ale miałem wrażenie, że kroi się naprawdę gruba rzecz, i teraz widzę, że się nie myliłem.

Siedzę przecież ze spluwą przy skroni i opowiadam… no cóż… nie o sobie.

Co? Mam trzymać się tematu? Och, wybacz… oczywiście. Chyba da się zrobić. Chyba — bo trudno tak pozbierać myśli… nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze będę mógł się skupić. Pomyśleć.

No i ta bezsenność… Łaskawie pominę opisy, kiedy leżałem w łóżku i gapiłem się w sufit, bo nie chcę cię zanudzić. A mógłbym.

Hm… tak.

Zacznijmy od tego, że mimo poczucia własnej beznadziejności, mimo całej tej rezygnacji i bezsilności, los sprawił, że również miałem okazję, by stać się Zmianą.

Odnośnik do komentarza
  • 1 miesiąc później...
  • 4 tygodnie później...

Bardzo dziękuję za cierpliwość moderatorom, że nie wykopali tematu w Kosmos.

 

Trzecia w nocy. Leżałem jak zwykle na plecach, próbując pozbyć się sprzed oczu widoku Eleni, która szeptała głosem pełnym wyrzutów sumienia, że jest już zajęta, jej rzęs, warg, twarzy, szyi, piersi, ud, miałem ją całą na wyciągnięcie ręki, by w końcu obejść się ze smakiem. Nie musiałem nawet przymykać powiek, obraz ten miałem wypalony na siatkówce. W pokoju cicho — pozostali trenerzy spali — w całym hotelu, gdzie zostaliśmy zakwaterowani, panowała zresztą cisza jak makiem zasiał.

Tym samym, tak zaczynając, zniknąłem kilka ostatnich meczów, wierzę, że się nie obrazisz, powoli zaczyna przecież zmierzchać, nie będziemy tutaj siedzieć do rana, nie? Chociaż... muszę jeszcze wiele opowiedzieć, kto wie. Wstałem z łóżka, uważając, by sprężyny nie zaskrzypiały i nie obudziły wszystkich, podszedłem do okna, wyjrzałem za nie, oparłszy łokcie o parapet. O szybę uderzały płatki śniegu, jeden, drugi, setny, dwusetny, wystarczyłoby chwilę poczekać… Nic niezwykłego w górach, a o tej porze roku też i wszędzie indziej. Ostatnie tygodnie listopada, wspominałem, gapiąc się bezmyślnie w ciemne szczyty, upłynęły w nieprzyjemnej atmosferze — traciliśmy punkty, których za nic w świecie stracić nie powinniśmy. Najpierw bezbarwna porażka z Delvinë, potem remis z Butrinti, kiedy bezładnie biliśmy głową w mur… Nie szło nam. Rundę jesienną i tym samym grudzień kończyliśmy spotkaniem z Vlorą, średniakiem, dobra okazja, by się przełamać. Pierwsza połowa przypominała poprzednie dwa mecze, żadnych goli, żadnych emocji, kilka — na palcach można było policzyć — składnych akcji; w szatni, podczas przerwy, Rubio po prostu milczał. Nie tak jak wcześniej, kiedy siedział cicho, bo mu nie zależało — teraz milczał, ale powietrze, przysiągłbyś, wręcz drżało od gniewnych słów, które nie padły. Zadziałało. Dwie bramki podczas kolejnych czterdziestu pięciu minut dały zwycięstwo.

Nowy Rok obchodziliśmy o wiele weselej.

Dwa tygodnie urlopów dla wszystkich i trzeba było zacząć obóz przygotowawczy. Nie wiem, jakie wtyki ma Rubio w zarządzie, ale załatwił nam wyjazd — pierwszy od… od zawsze, odkąd pamiętam, trenowaliśmy w Himarze. Chodziły plotki, że Hiszpan zażądał, by drużyna pojechała w Góry Korab, najwyższe w Albanii, jeśli chcesz wiedzieć, ale równie dobrze mógłby poprosić o podróż na Księżyc. Leśne dziadki na czele z prezesem Spaho postanowiły, że osiądziemy pod Keravnią, która leżała o wiele bliżej, co było kluczowe jeśli chodzi o sparingi, w dodatku pobyt tam mniej kosztował. No i gnieździliśmy się po kilka osób w pokoikach przypominających raczej cele, treningi prowadziliśmy na zimnie i wietrze, ale nie narzekałem, ba, nie pisnąłem ani złego słowa. Że niby czemu, pytasz?

Bo Eleni nie pojechała. Rubio znał już albański w wystarczającym stopniu. Szczerze mówiąc, bardzo się zdziwiłem, kiedy o tym usłyszałem; podejrzewałem, że właśnie Rubio jest tym nowym facetem Eleni, na nic innego, nikogo innego, wpaść nie mogłem — ale w takim wypadku czemu nie wybrali się razem? Może Eleni nie chciała? Nie wiedziałem. Wtedy. Nie powiem, że — ha! — te rozważania sprawiały, iż nie mogłem zasnąć, tak czy siak bym nie mógł, miałem jednak co robić podczas bezsennych nocy, w dzień nie było czasu, by myśleć. I bardzo dobrze.

Bo chciałem uciec.

Nie myśleć.

 

Delvinë — Himarë 1:0
[9/20]

8' Saimir Shehu 1:0 rz.k.

Himarë — Butrinti 0:0
[10/20]

Himarë — Vlora 2:0
[11/20]

61' Sulejman Malaj 1:0 rz.k.

80' Gentian Bici 2:0

Odnośnik do komentarza
  • 1 miesiąc później...

Brr.

Nie uwierzysz, ale w tych pieprzonych górach nauczyłem się stepować. Było tak zimno, że robiłem wszystko, by tylko nie zamarznąć na kość — w hotelu jeszcze dało się wyżyć, wystarczyło stoczyć i wygrać bitwę o miejsce przy grzejniku, ale na dworze… na dworze nie pomagał żaden sposób. Próbowałem dreptać z nogi na nogę, poruszać palcami, otulać się szczelnie kurtką, potem, podchodząc do problemu z innej strony, biegać nawet kółko, rozgrzewać się z chłopakami. I nic. Zrozum, całe życie mieszkałem w Himarze, nad Morzem Śródziemnym, tu temperatura nigdy nie schodzi poniżej dwudziestu stopni. Śnieg, zgadzam się, ładnie wygląda na obrazkach. I za szybą. Nie, kiedy musisz wychodzić oknem i odgarniać całą przestrzeń przed drzwiami, by je choćby uchylić. Och, wcale nie przesadzam; od początku podejrzewałem, że za tą Keravnią musi stać haczyk i rzeczywiście stał — to była dziura na końcu, a raczej cholernym szczycie świata. Porządniej przysypało i bum, byliśmy na chwilę odcięci od świata.

Te ośnieżone szczyty tylko czekały, by nas zabić.

Rubio zdawał się nie zwracać uwagi na pogodę, zawodników męczył regularnymi treningami, co prawda, w większości na hali, ale zdarzało się też, że mu odbijało i brał nas na wycieczki w teren — brnęliśmy wtedy z trudem, uśnieżeni po pas, przez las, stłoczeni niczym pieprzone pingwiny. Hiszpan miał chyba rodzinę w Rosji. Albo w Polsce. Ciekawe, czy widział kiedy niedźwiedzia… Nieważne. Tak czy siak, w takich chwilach marzyłem tylko, żeby znaleźć się z powrotem w hotelu, by odtajać, czasem nawet myślałem z utęsknieniem o powrocie do Himary — wtedy jednak natychmiast widziałem pod zamkniętymi powiekami twarz Eleni i brałem się w garść, zerkając odruchowo na Aidana Rubio, który prowadził grupę. Zmienił się, to na pewno. Już znał język, więc i częściej się odzywał, dowcipkując z piłkarzami, angażował się w treningi, nie miewał huśtawek nastroju, od dawna nie widziałem, by sięgał po tabletki, których wcześniej brał nawet po kilka dziennie. Wyglądał… szczęśliwiej. Odruchowo łączyłem ten fakt z domniemanym związkiem z Eleni i tym bardziej nie mogłem Hiszpana polubić.

Zima.

Nienawidzę zimy. Z dachów zwisały sople wielkości mamucich kłów, drzewa uginały się pod ciężarem białych, puchatych kołder, na oknach malowały się wzory ze szronu, śnieg, przysypawszy wszystko — widać było tylko utorowane ścieżki — skrzypiał, kiedy się po nim chodziło, nie topniejąc w dodatku ani na chwilę. I był mróz. Globalne ocieplenie? Zły adres.

Kiedy Fatmir Arbëri, nowy nabytek SK Himarë, dołączył do nas po ustaleniu warunków kontraktu, podobno uśmiechał się z zadowoleniem, mówiąc, że dobrze, iż klub dba o integrację zawodników na wycieczkach krajoznawczych. Potem kazano mu się ubierać i iść na trening i przestał się uśmiechać.

Sparingi zgodnie z tradycją zainicjowaliśmy meczem z juniorami. Żadnych eksperymentów ze składem, na boisko — a raczej na śnieg, który udawał boisko — wyszła ta sama ekipa co w meczach ligowych: w bramce Kaçi, na bokach obrony Shehu i Marchetti, w środku Malaj i Spyropoulos, potem pomoc w składzie Daja, Çela i Rocha, w ataku natomiast straszyli — od lewej — Krzemiński, Shahini i wspomniany przed chwilą Arbëri. W domu było trochę cieplej, tylko minus pięć na termometrze, więc na szczęście nikt nie umarł, ale cóż… na ten mecz można by spuścić zasłonę milczenia. Były pozytywy: strzeliliśmy gola. Hura. W ostatniej minucie. Hura. Rezerwowy Sulejmani dostał piłkę na szesnastym metrze, minął obrońcę, który niefortunnie zagrzebał się w murawie, to znaczy, w śniegu, uderzył, piłka podskoczyła na zaspie, a bramkarz tylko mógł obserwować ją wzrokiem, nawet nie dygnąwszy. Potem okazało się, że przymarzł do podłoża.

Ten gol dał nam zwycięstwo. No i tyle.

Więcej emocji i piłki nożnej tego dnia nie stwierdzono.

 

Himarë — Himarë U-21 1:0

Odnośnik do komentarza

Poprawiłem po raz wtóry biało-czerwoną czapeczkę, mając wrażenie, że wyglądam niczym idiota. Obok stał Aidan Rubio ze sztuczną brodą na gumkę, podobnym ekwipażem, który znalazł w tutejszej piwnicy, i otwartą torbą między kolanami. Mikołaj. W styczniu. Siedzieliśmy w największej sali, nad którą mieścił się już tylko strych; wszyscy obecni, ubrani normalnie, usadowili się na krzesłach ułożonych w okrąg. Był już wieczór, o okna dudniły bez przerwy śnieżne granaty — bombardowanie trwało od wczoraj i zostaliśmy, tak jak się obawiałem, odcięci od cywilizacji, przynajmniej dopóki nie odśnieżą dróg. W takich właśnie okolicznościach Rubio zwołał nas razem i zaczął… rozdawać prezenty.

Tym samym — jako asystent — zostałem pieprzonym elfem.

Nikt tak naprawdę nie wiedział, o co chodzi, dopóki nie odezwał się Hiszpan:

— Pół sezonu za nami. — Wstał, zaczął się rozglądać po twarzach słuchaczy. — Cele póki co reli… reali… wypełniamy całkiem dobrze. Ale nie możemy spocząć na laurach, wiecie o tym. Co też nie znaczy, że nie należy się cieszyć z pozytywów. Pamiętajcie, sukces zawsze rodzi następny sukces, bo wiemy, co robimy w porządku. Uczenie się na błędach tak naprawdę mówi tylko, czego nie potrafimy, bez wiedzy, co należy zrobić, by wychodziło. Więc dzisiaj będziemy chwalić.

Przystanął.

— Są Oskary w filmie, futbol ma Złotą Piłkę — ciągnął. — Tej nocy będziemy rozdawać nagrody SK Himarë. Panie Dibra? Przypomni pan nazwę?

— Homary…

Górszczyt słowotwórstwa, jeśli chcesz wiedzieć, co myślę.

Rubio wrócił do krzesła, gdzie zostawił torbę z prezentami, zaczął w niej grzebać, udając, że nie może znaleźć, w końcu teatralnym tonem obwieścił:

— Pierwsza kategoria tyczy się strzelców. Kto z was strzelił póki co najwięcej bramek i najczęściej nękał przeciwników. A zwycięzcą, ladies and gentlemen, jest… — Urwał, by zwiększyć dramaturgię. — Bruno Shahini! Cztery gole! Chodź no tu, Bruno!

Shahini wstał, również odgrywając przedstawienie — rękami słał pocałunki w powietrze, składał dłonie w geście wiktorii, przebiegł się truchcikiem obok wszystkich kolegów, każdemu przybijając piątkę. Potem odwróciwszy się, kciukami wskazał na plecy, gdzie powinien widnieć numer na koszulce — i podszedł do Hiszpana. Rubio z torby, która, dopiero wówczas zauważyłem, była niemal pusta, wyciągnął… kawałek kredy.

— Zagramy. — Aidan uśmiechnął się lekko. — Schowam kredę w ręce, masz zgadnąć, w której; jeśli nie trafisz, do końca sezonu będziesz musiał strzelić co najmniej jeszcze raz tyle bramek. Jeśli trafisz, sam wybierzesz liczbę, o którą się założymy.

Shahini skinął głową. Rubio schował kredę w czapce, następnie tę za plecy — w tym momencie usłyszałem cichutki trzask — zakręcił nadgarstkami, wyciągnął z powrotem do przodu. Po chwili namysłu Bruno wybrał lewą rękę.

W otwartej dłoni spoczywał kawałek kredy.

— Mówisz, trenerze — Shahini uniósł brwi — że dałbym radę strzelić tylko osiem bramek? Tak?

Rubio tylko uśmiechnął się szerzej.

— Strzelę dwanaście. Trzy razy tyle, co mam.

Pomieszczenie wybuchło entuzjazmem, kiedy napastnik siadał z powrotem wśród kolegów i odbierał kolejną porcję gratulacji. W tym momencie Aidan Rubio chyłkiem otworzył także i drugą dłoń, w której również bieliła się kreda — i schował ją do kieszeni tak szybko, że nikt nie zauważył. Prawie nikt. Kiedy Hiszpan podniósł głowę, nasze spojrzenia się spotkały — wówczas Rubio wyszczerzył zęby.

Choć nie chciałem, mogłem tylko odwzajemnić ten gest.

Odnośnik do komentarza

Szyby zamarzły.

Zeszliśmy właśnie ze szczytu — tam jeździliśmy na nartach cały ranek — i odpoczywaliśmy w pubie położonym nieopodal hotelu. Odruchowo wyglądałem za okno, czekając na zamówienie, by po chwili stwierdzić ze zdziwieniem, że szkło pokrywa pokrywa warstwa lodu, może szronu jak lód — gruba jak… jak cholera. To było dziwne. Zima w Albanii rok w rok przebiega łagodnie, nawet tu, w górach; skąd ten nagły atak mrozu? No nic — i tę anomalię musiałem dopisać po prostu do listy innych niezwykłych rzeczy, które się ostatnimi czasy wydarzyły.

Powoli zatracałem wrodzone pokłady zdziwienia — czy może inaczej: nabywałem umiejętności dziwienia się tak, że nikt tego nie widział. To pomagało.

Po sparingu z juniorami i wydostaniu się spod zasp, które nas potem przysypały, rozegraliśmy w Himarze następne dwa mecze. Oba zremisowaliśmy — a raczej przegraliśmy. W sumie, uściślając: przegraliśmy, remisując. Rubio umówił się z przeciwnikami, że w razie remisu po regulaminowym czasie gry rozgrywamy konkurs rzutów karnych. No i rozgrywaliśmy, ale o tym później. Za pierwszym razem, z amatorami z Skenderaj, nie zdołaliśmy nawet zdobyć bramki, całe spotkanie imponując indolencją. Hiszpan wciąż nie dokonywał zmian w taktyce, choć ewidentnie byliśmy w dołku: mówił, że czas tylko nam pomoże i że okres między rundami zawsze rządzi się własnymi prawami. Potem jednak dokonał fundamentalnej zmiany, związanej z zakupem Fatmira Arbëri, dzięki któremu mogliśmy wreszcie, tak jak obmyślił Rubio, grać fałszywymi skrzydłowymi, schodzącymi do środka w akcjach ofensywnych; nowe zadania otrzymali też boczni obrońcy, odpowiedzialni teraz za robienie wiatru na bokach boiska. Efekt przyszedł już w następnym meczu z Pojani. Chociaż nie udało nam się wygrać, przewagę osiągnęliśmy wręcz miażdżącą — zawiodło tylko wykończenie zarówno akcji, jak i jedenastek. Nie bez powodu wygraliśmy też z Përmeti, wreszcie przełamując fatalną passę braku zwycięstw.

— Frytki! Kto zamawiał frytki?! — To kelner.

Podszedłem do lady, minąwszy kolejkę, która ciągnęła się prawie na całe pomieszczenie, odebrałem talerz. Thierry Rochat, który akurat stał z przodu, rzucił tęsknie okiem na danie, delektując się zapachem — i westchnął. Rubio narzucił piłkarzom ścisłą dietę, samobójstwem byłoby jej nie przestrzegać tak blisko Hiszpana, bo ten, mimo niewątpliwych zmian na lepsze w charakterze, wciąż lubił wszystko — i wszystkich — kontrolować.

Wydawało się, że jesteśmy na dobrej drodze; kolejne dwa sparingi zrewidowały jednak ten pogląd. Najpierw przyszła frajerska wręcz porażka z Olimpikiem Tiraną — mogliśmy ten mecz wygrać, mogliśmy choćby zremisować, ale na pewno nie powinniśmy przegrać. Nie dominowaliśmy tak jak z Pojani, ale dogodne sytuacje mieliśmy, wystarczyło strzelić. Tymczasem Olimpikowi udało się trafić, nawet dwukrotnie, będąc ścisłym, my zaś musieliśmy się zadowolić bramką honorową w ostatniej minucie. Podobnie prezentowała się potyczka z Tepeleną, naszym bezpośrednim rywalem w walce o awans — i podobny też okazał się wynik. Później jeszcze, na zakończenie okresu przygotowań, zremisowaliśmy, by ostatecznie polec — a jakże — w karnych z trzecioligowcem z Tërbuni.

To była ciężka zima.

Podobno w kuluarach klubu już dyskutowano o przyszłości Aidana Rubio w SK Himarë. Hiszpan, póki co, cieszył się bezwarunkowym poparciem zarządu, lecz jak sytuacja będzie wyglądać w przyszłości, nie mógł przewidzieć nikt. Trzeba było czekać. Zgodnie z ustaleniami, mieliśmy pozostać w Keravni przez kilka następnych dni, a potem wracać do Himary — trenując tam aż do rozpoczęcia rundy wiosennej.

To była naprawdę ciężka zima.

Nawet z dachów zwisały sople lodu.

 

Himarë — Skenderaj 0:0

Himarë — Pojani 1:1

Himarë — Përmeti 2:1

Himarë — Olimpik Tirana 1:2

Himarë — Tepelena 1:2

Himarë — Tërbuni 0:0

Odnośnik do komentarza

Wesołych Świąt, Drodzy Czytelnicy. Życzę Wam — i sobie trochę też — byście mieli z czytania "Szulera" taką frajdę, jaką autor ma momentami z pisania. No i żeby nie było, że tylko takie okropne życzenia składam: szczęścia w Nowym Roku.

 

Wieczór.

W hotelu cisza. Wszyscy zajęci pakowaniem, wcześniej nie było czasu, Rubio nie lubił nas utrzymywać w spoczynku — to ostatni dzień, zanim wyjedziemy. Po raz pierwszy od dawna nie słychać na korytarzu tupotu stóp, od czasu do czasu tylko śmiech, krótki, zduszony, wybuchał nieopodal. Szczerze mówiąc, każdy oczekiwał powrotu do Himary. Fajnie było, ale za dużo czasu już razem spędziliśmy, w dodatku te sparingi, niezbyt przecież udane… trzeba rozejść się do domów, odpocząć, by nie zwariować. Tak, wszyscy chcieli wracać.

Prawie.

Wyglądałem przez okno. Znowu — pętla. Mówiłem, tyle razy już mówiłem, że każdy dzień przypominał — wciąż przypomina — poprzedni i następny. Bezsenność sprawia, że zacierają się między nimi granice; nie ma już nocy. Tutaj, w górach, w towarzystwie, niemal o tym zapomniałem. Niemal żyłem jak dawniej. Himara, widziałem o tym aż za dobrze, oznaczała samotność. Walkę z wiatrakami. I ironiczny uśmiech pościeli, kiedy uparty niczym osioł próbowałem ułożyć się do snu.

Wracać? Dokąd?

Pośród śniegu za oknem i światła zza uchylonych właśnie drzwi dostrzegłem ruch. Wyprostowałem się w krześle, próbując zobaczyć więcej. Światło na chwilę padło na wychodzącą sylwetkę — i twarz, którą wnet poznałem. Skok, siedzenie zadygotało, potem szafa, kurtka, szybko, szybciej, ubrałem się, na korytarz, nie zważając na zdziwiony wzrok reszty trenerów, krok, krok, który przechodzi w bieg, prędzej, prędzej! To był impuls. Chwyt klamki, pociągnięcie — i wpadłem prosto w zimno. Śnieg skrzypiał, metr za metrem, sylwetka, mrok ją okrywał, coraz bliżej, musiałem zwolnić. Budynek.

Znikła wewnątrz.

Znowu drzwi — i z zimna wpadłem wprost w ciepłość i zieloność. Pub. Ten, w którym zwykliśmy jadać po wyczerpującej jeździe na nartach. Podszedłem do baru, usiadłszy, położyłem zziębnięte ręce na blat. Twarz obok, sylwetka obok, odwróciła się, zdziwiona — to Aidan Rubio. Musiał zauważyć, że dyszę, otworzył usta, przestając się bawić trzymaną w dłoni fiolką z grzechoczącymi weń tabletkami, którą po chwili wahania schował do kieszeni. I uniósł brwi.

— Nie miałem nic do roboty — mruknąłem.

Skinął głową, nie pytając o nic.

— A ty? — zagadnąłem, powoli zaczynając żałować, że się tu wybrałem. Impuls?... Co za brednie. — Co cię tu przywiodło?

— To, co zawsze. — Uśmiechnął się smutno. — Samotność.

Cisza. Usiłowałem zrozumieć, o co chodzi. Jak się tutaj znalazłem.

— Nie chcę wracać — wypaliłem, nie wiedząc czemu. — Tam nikt nie czeka, bym wrócił. W Himarze, znaczy.

— Nikt? A ta… ta dziewczyna? Tłumaczka? Myślałem, że między wami…

— Nic nie ma — warknąłem, zezłoszczony, ale też zdziwiony tym, że Rubio o niej wspomniał. W ten sposób.

— Ale było, prawda?

— Było. Dawniej. Już nie.

— Ach. Szkoda.

— A… — Nie mogłem się powstrzymać, by zapytać. — A ty? I… Eleni? To znaczy… wiesz…

Przestał się uśmiechać.

— Och. Tu cię boli. Nie. Nie. Nic a nic. W przeciwnym wypadku, nie mówiłbym wcześniej o samotności, nieprawdaż?

— Prawdaż. Przepraszam.

Zamilkliśmy.

— Też wolałbym zostać. — Aidan podniósł głowę. — Nie tyle tutaj, co w ten sposób. Z drużyną. W Himarze też nikt nie czeka, bym wrócił. Chociaż, gdyby się zastanowić… podobno już mam problemy przez te sparingi. — Mrugnął łobuzersko.

— No, szczerze mówiąc, nie poszły za dobrze…

— To tylko takie bzdurki. Sparingów nie gra się przecież, żeby je wygrywać, tylko żeby budować formę i szlifować taktykę. Powinieneś o tym wiedzieć.

Machnąłem ręką.

— Napijmy się. — Hiszpan przerwał chwilę ciszy.

— Z okazji?

— Hm… — Rubio wyszczerzył zęby. — Jeśli dobrze liczę, bo straciłem tutaj rachubę… w każdym razie, mam jutro urodziny. Chyba. Może być?

— Och… Sto lat. — Podziękował. — Czemu nic nie mówiłeś?

— Bo nie obchodzę urodzin od wielu lat. Są przygnębiające, szczególnie obchodzone samemu. Chyba wiesz, o czym mówię. — Nie drążyłem jednak tematu.

Zawoławszy kelnera, złożyliśmy zamówienie. Wciąż miałem trudności z ogarnięciem sytuacji. Nie lubiłem przecież Aidana Rubio. Wcale a wcale. Problem w tym, że się myliłem, nie miałem racji w tak wielu rzeczach — Rubio nie był, przede wszystkim, z Eleni, w dodatku sprawił, dawno bo dawno, ale zawsze, że nie zostałem zwolniony. Zauważyłem między nami podobieństwo. Dziwnie działa ten świat. W osobach, na które liczyłem, nie znajdywałem ostatnimi czasy ani krztyny oparcia — ale otrzymałem pomoc od Aidana Rubio, skąd bym się jej w życiu nie spodziewał.

Wieczór szybko przerodził się w głęboką noc. Musieliśmy wracać.

Wychodząc, Rubio wyjął z kieszeni fiolkę z tabletkami i ukradkiem cisnął ją do kosza na śmieci.

Tutaj, między szczytami, wciąż panowała zima, ale byłem przekonany, że w dole, na wybrzeżu, powoli wszystko zaczyna topnieć, że wielkimi krokami zbliża się odwilż.

I wiosna.

Odnośnik do komentarza
  • 1 miesiąc później...

Proszę o kłódkę. Miałem szczerą wolę, by chociaż to opowiadanie z tych, które pisałem na forum, zaprowadzić do końca, zaplanowanego od pierwszego posta epilogu. Nawet mimo tych wszystkich przestojów zawsze wracałem i pewnie tym razem też był wrócił. Tyle że zaliczyłem zgon dysku i wszystko, w tym sejwy, poszło się kochać.

 

Biblioteka spalona, Jorge zatriumfował. Himara wzięta. Historia o Aidanie Rubio dobiegła końca, Mario Dibra położył się spać i już się nie obudzi, a szuler nie znajdzie rozwiązania zagadki. Wraz z nim i Wy, niestety. Pewne kwestie muszą, jak widać, pozostać zakryte.

 

I tylko wiatr hula po pustych trybunach.

 

Może jeszcze wrócę. A może nie.

 

FIN.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...