Skocz do zawartości

Szuler


verlee

Rekomendowane odpowiedzi

III

 

Siedzę wśród ludzi bez twarzy.

— ....bardzo mnie denerwuje, wie pan, kiedy nie chce się uczyć, tylko cały dzień siedzi przed komputerem…

Od dzieciństwa buduje się w nas poczucie własnej wyjątkowości. Bądź sobą, mówią rodzice, nauczyciele, dziadkowie i autorytety, jedyny w swoim rodzaju, bo przecież wszyscy się różnią, bo każdy może zostać kimś, jeśli tylko wykorzysta okazję, jaką dostaje od Losu. Miej własny styl, miej własny gust — i szanuj gusta innych — wiedz, co dobre! Nie poddawaj się, dąż do celu, zostań kimś! I nie bój się prezentować własnego zdania!...

Gówno prawda.

— …koledzy nieodpowiedni, oceny za niskie, pyskaty, nieposłuszny, pali ukradkiem, choć myśli, że nie wiem…

Dorośli karmią dzieci podobnymi bzdurami — a potem obstawiają zakłady na wyścigu szczurów zwanym życiem. Oczekiwania, opinia, presja, marzenia dają, oczywiście, silne wrażenie indywidualności, odrębności i zróżnicowania — ale tak czy siak wszystko kręci się wokół schematu: „na początku ucz się, by zdobyć pracę, i ożeń się, by spłodzić potomka, potem zaś pracuj, by zarabiać, zarabiaj, by wychować potomka, wychowuj potomka, by przejść na emeryturę i — z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku — umrzeć”. Składniki wymieszać i bach! — mamy życie w pigułce.

— …odrobina szacunku dla matki, czy proszę o zbyt wiele?...

Prawda, moi drodzy, jest niezwykle prosta. I – jak zwykle - niezwykle brutalna.

Nikt z nas nie jest wyjątkowy.

Nikt a nikt.

Nasz styl kreują trendy, sklepy i galerie handlowe; nasz gust tworzą reklamy i telewizja; nasz światopogląd opiera się o ideologie modyfikowane od tysięcy lat. Oglądasz seriale, które uwielbiają miliony ludzi we wszystkich zakątkach świata. Słuchasz podobnej muzyki. Czytasz identyczne książki. Nie jesteś specjalny ani jedyny w swoim rodzaju — co więcej, nigdy nie byłeś. Na świecie żyje siedem miliardów „indywiduów” takich jak ty.

Siedem MILIARDÓW! A wszyscy jak od kalki.

— …nie wiem, co się z nim dzieje, przecież nie tak go wychowałam, wszystko przez ojca, po rozstaniu zaczął za nadto rozpuszczać chłopaka, chce mieć dziecko po swojej stronie, niedługo rozwód…

Bunt przeciwko rodzicom nie jest indywidualnością. Głupia fryzura, nowy iPhone, krzywienie gęby na naszej-klasie, muzyka komercyjna i niekomercyjna, „JP na 100%” — też nie.

— …co robić, pytam? Dojrzewanie dojrzewaniem, ale — gdzie popełniłam błąd?...

W samolocie, którym lecę, siedzi pełno ludzi bez twarzy. Wszyscy oczywiście bardzo zajęci, bardzo zapracowani, zabiegani, ledwo znajdują czas na zjedzenie obiadu (jeśli papkę, jaką podaje obsługa, można nazwać „obiadem”), z telefonami przy uszach, rozmawiają służbowo, z laptopach na kolanach, czytają mejle. Z pewnością uważają się za Bardzo Ważnych. Rozglądam się wokół i (myślę — „żałosne”) śmiać mi się chce.

Ludzie! Świat się nie zawali, jeśli na chwilę odłożycie komórkę! Pewnie nawet nie spostrzeże, że zniknęliście.

— Syn bardzo mnie denerwuje — kobieta, obok której siedzę, nie przestaje trajkotać — wie pan, kiedy nie chce się uczyć, tylko cały dzień siedzi przed komputerem…

Na głowie — co odwróciwszy się, zauważam niemal natychmiast — nosi fantazyjny, czerwono-czarny kapelusz. Po co ubierać kapelusz na podróż samolotem?... Nie wiem.

— Nieodpowiedni koledzy… — ponownie zaczyna litanię.

Przyglądam się błyszczącym cekinom na rondzie kapelusza i od czasu do czasu kiwam głową. Wreszcie, kiedy kończy zwyczajowym „rozpuszczaniem chłopaka przez ojca”, uśmiecham się bardzo ciepło, naprawdę ciepło, i pytam:

— Dlaczego nie porozmawia pani z synem?

— Słucham? — Kapelusz ropuszo wybałusza oczy.

— Dlaczego nie porozmawia pani z synem?

Czerwono-czarna przeobraża się w Niemożebne Oburzenie.

— Rozmowa? Spróbowałby pan z nim pogadać! Wszystko wie lepiej! Wszystko! Rozmawiać? Phi! Bez sensu. Bez sensu. Bez sensu. Ojciec rozpuszcza…

Sami słyszycie — wszystko wina ojca!

— Cóż — uśmiecham się najszerzej, jak potrafię. — Skoro rozmowa nie pomoże, najwyraźniej żałosny z pani rodzic. Okropny, fatalny, straszliwy, koszmarny — i z każdym słowem uśmiecham się coraz bardziej — paskudny rodzic! Zmarnowałaś własne życie, moja droga, i życie małżonka również — albo odwrotnie, żadna różnica — i dziwisz się, że nie potrafisz wychować syna? Przejrzyj na oczy! Niedługo wypuścisz w świat mężczyznę — zastanów się, jaki przykład wyniósł z domu? Kim się według ciebie stanie? Jakie ma perspektywy? Podpowiem: żadne. Prawdopodobnie zostanie robotnikiem. Albo magazynierem. I wszystko dzięki rodzicom, kłócącym się o podział majątku! Pogratulować, doprawdy…

Czarno-czerwona kobieta z kapeluszem rozdziawia gębę, jakby chciała nałapać much, po chwili dochodzi jednak do siebie, prycha z pogardą i szybko zbierając walające się po fotelu graty zmienia miejsce, siada z przodu, trzy rzędy dalej.

Ani na moment nie przestaję szczerzyć gęby w uśmiechu od ucha do ucha.

Cały jestem pierdolonym uśmiechem.

Choć trochę szkoda, bo już się nie dowiem, po co nosić kapelusz w samolocie.

Z głośników dobiega głos pilota:

— Niedługo podejdziemy do lądowania, proszę przygotować się na turbulencje…

Wszyscy dookoła wyglądają przez okna. Wyglądam i ja.

W dole — kilkaset, a może i tysiąc metrów pod nami — lotnisko odpowiada szerokim uśmiechem pasów startowych.

Odnośnik do komentarza

Najdalej pół godziny później stałem w tłumie przed terminalem, wypatrując wolnej taksówki. Do ogromu pałętających się po okolicy przybyszów pasowałem jak pięść do nosa — bez walizki, jedynie z małą aktówką w ręce, opierałem się o murek niedaleko parkingu i z ciekawością rozglądałem się po placu, kiedy inni gorączkowo próbowali odnaleźć się w nowej sytuacji. Turyści targali ciężkie kufry pełne bagaży i rozglądali się za przewodnikiem i autobusem, ubrany w elegancki garnitur mężczyzna, którego pamiętałem z podróży samolotem, wsiadał do oczekującej limuzyny, krzycząc w słuchawkę telefonu: „nie sprzedawaj poniżej pięciuset, Dave!”, obok siostra witała się rzewnie z przebywającym na emigracji bratem, a wśród rzeszy bezimiennych twarzy dostrzegłem nawet czerwono-czarny kapelusz, który chyłkiem umykał z lotniska.

Kiedy na placu zrobiło się odrobinę luźniej, złapałem taksówkę i ruszyłem w miasto.

Łer? — Kierowca, zmierzywszy mnie wzrokiem w lusterku, uznał, że nie znam języka, wydukał więc jedyne, co umiał po angielsku. — Łer going, panie zagraniczny? Na dziwki? Do kochanki? Żona nie patrzy, w końcu podróż służbowa — spojrzał na aktówkę, którą trzymałem na kolanach — można zaszaleć, co?

— Przykro mi — uśmiechnąłem się. — Ale żony nie posiadam.

Kierowca oniemiał.

Ma się te zdolności lingwistyczne, nieprawdaż?

— Dokąd więc? — Taksówkarz szybko odzyskał rezon.

— Na stadion — rzuciłem, rozsiadając się na tylnym siedzeniu, po czym pomyślałem o celu, z jakim wyjechałem za granicę. — Ma pan rację, całkowitą rację… Czas zaszaleć.

Odnośnik do komentarza

Stadion wyłaniał się niespiesznie zza rzędu budynków.

Mały — jak na standardy ligi, oczywiście — nieco obskurny, zbudowany w staroświeckim stylu, bez krzykliwej kopuły, bez sklepu z pamiątkami, restauracji, centrum handlowego czy hali sław, bez wystawnej bramy wjazdowej. Trybuny straszyły podziurawioną stalą nieporadnie zmontowanych dachów, parking — z miejscami na zaledwie kilkanaście samochodów — zionął pustką, budynek klubowy wyglądał jak martwy.

Poprosiłem kierowcę, żeby zatrzymał się przed stadionem, zapłaciłem za kurs i — przy akompaniamencie wrzasków, bym nie trzaskał drzwiami — wyszedłem na zewnątrz. Minąwszy przypadkowego przechodnia, który nawet nie zaszczycił boiska wzrokiem, skierowałem się ku kwaterze klubu.

W środku — niemal pusto. Tylko sekretarka przy szerokim biurku w holu. Kiedy otworzyłem drzwi (zabrzęczał obciachowy dzwoneczek powieszony nad framugą), podniosła wzrok znad czytanej książki i zmarszczyła brwi.

— Czego?

Nie przejmując się niemiłym powitaniem, podszedłem bliżej, oparłem ręce o biurko — dostrzegłem okładkę książki, zwała się „Dolores Claiborne” — i rozglądając się po pomieszczeniu, odpowiedziałem:

— Również bardzo mi miło… — Dobry humor mnie nie opuszczał. — Chciałbym się zobaczyć z prezesem, jestem dziennikarzem, wie pani, jakiś mały wywiadzik albo co.

— Prezesa nie ma. — Wróciła do lektury. — Wyjechał na spotkanie biznesowe, podobno ma rozmawiać na temat sprzedaży klubu.

Zrobiłem zatroskaną minę.

— Z pewnością wszyscy martwicie się o losy zespołu?

— Jasne — wywróciła oczami, by następnie prychnąć pogardliwie. — Nie ważne, kto zasiada u sterów, dziennikarzyno. Pracuję jako sekretarka („asystentka” — też mi coś!) już dwadzieścia lat, dwadzieścia lat spędziłam w tym pieprzonym holu tasując ważne papiery, witając i żegnając gości, organizując spotkania zarówno menedżerom, jak i prezesom… i co? NIC, jedno wielkie g ó w n o!

Szelest kartek, strona sto dwudziesta, sto dwudziesta pierwsza. Milczałem.

— Czy w takim razie — w końcu zdecydowałem się przerwać ciszę — mogę liczyć na rozmowę z trenerem?

Odłożyła książkę i parsknęła wymuszonym śmiechem.

— Nie zamierzasz odpuścić?

— Nie bardzo.

— Młodzież… — pokiwała teatralnie głową. — Z trenerem pogadać możesz, oczywiście. Tyle że jego teraz w klubie nie ma. Choć mam niejasne przeczucie, że nachodzenie biedaka w mieszkaniu nie stanowi dla ciebie problemu…

Wyszczerzyłem zęby.

— Masz — wyciągnęła kartkę z szuflady biurka i napisała nań kilka słów. — To jego adres.

— Dziękuję.

— Przestań — machnęła ręką. — I daj mi, synku, spokój, bo książki nie przeczytam.

Zgodnie z prośbą wyszedłem na zewnątrz i — przyglądając się notatce z nazwą ulicy i numerem domu — zadzwoniłem po taksówkę. Po chwili przed bramą wjazdową zjawił się żółty samochód i zatrąbił, zaś w środku natrafiłem na tego samego kierowcę co na lotnisku.

— Znowu ty? — westchnął. — Gdzie teraz?

Podałem adres.

Na dworze ciemniało — letni dzień powoli przeobrażał się w noc, lampy przy drodze błyszczały nikłym światłem, okna coraz większej liczby domostw lśniły na pomarańczowo. Jechaliśmy i smugi błysków odbijały się w przedniej szybie. Jedna ulica, druga, następna, żadnych korków, żadnych przestojów, szybko docieramy na miejsce. Płacę i wychodzę, kierowca rzuca jeszcze pogardliwie — czy znowu zamierzam wrócić po pięciu minutach, bo jak tak, to poczeka. Odpowiadam, że nie, dzięki, ale wizyta zanosi się na odrobinę dłuższą…

Stajemy przed dużym blokowiskiem.

Rozglądam się po wielkich, zaniedbanych budynkach — i rzucam jeszcze raz okiem na karteczkę z adresem. Przechodzę przez plac zabaw, pełen bawiących się dzieci, przechodzę przez parking i obok działek, do odmalowanego bloku mieszczącego się na końcu osiedla. Przechodzę przez klatkę schodową, pierwsze piętro, drugie piętro, trzecie…

Na czwartym zatrzymuję się przed dębowymi drzwiami, pod którymi nie ma wycieraczki.

Pukam.

Puk, puk.

Czekam.

W środku kroki.

Tup, tup.

Drzwi stają otworem.

— Witam — mówię.

Adaś Kowalski otwiera szeroko usta ze zdziwienia.

Noc powoli okrywa swymi ramionami cały Noworosyjsk.

Odnośnik do komentarza
  • 4 tygodnie później...

Powoli, bardzo powoli przystawiam lufę pistoletu do skroni Adama Kowalskiego i obserwuję, jak z jego oczu wyłazi strach. Adaś klęczy na podłodze, nie może wstać, nie może upaść, i trwa w bezruchu, zahipnotyzowany przez zionący czernią okrąg, z którego zaraz wypadnie nabój — może wypadnie, a może nie — i śmierdzi rozpaczą, poci się lękiem. Łza, wielka, błyszcząca łza, spływa mu po policzku, płynie i szumi, rzeźbiąc koryto wśród zmarszczek na twarzy, miesza się z potem.

Zadziwiające, jak człowiek może się zmienić w ciągu zaledwie kilku sekund.

Zaledwie przed chwilą, jeszcze kilka minut temu, Adaś otwierał przede mną drzwi, bo przedstawiłem się jako dziennikarz, który chce przeprowadzić wywiad z nowym menedżerem Czernomorca Noworosyjsk, zaledwie przed chwilą, powiesiwszy płaszcz na wieszaku, maszerowałem przez przedpokój, zaledwie przed chwilą słuchałem, jak pośpiesznie tłumaczy bałagan w obskurnym saloniku, i, pamiętam, z trudem panował nad głosem, choć raczej z podniecenia i tremy — nie strachu. Pamiętam wszystko. Smak herbaty, którą naprędce przygotował, temat wyświetlanego w TV reportażu, okładkę gazety leżącej pod stołem — wszystko. Mrugnięcie oka, i Adaś Kowalski znalazł się na krawędzi. Mrugnięcie oka, i lufa pistoletu przysłania wszystko wokół. A przecież nic nie zapowiadało katastrofy.

Kiedy skończyłem sączyć herbatę, Adaś zapytał, o czym chcę rozmawiać.

— O wielu rzeczach — uśmiechnąłem się, wygodnie rozłożywszy w fotelu — ale, szczerze mówiąc, najbardziej chciałbym usłyszeć o facecie zwanym Verlee Aritiane.

I wtedy Adaś zbladł. Verlee Artiane okazał się zwiastunem klęski.

— Skąd… skąd pan wie?

— Po prostu wiem — przeszedłem z rosyjskiego na polski i machnąłem niecierpliwie ręką. — Wiem i już, nieważne skąd.

Usłyszawszy słowa w rodzimym języku, Adaś drgnął.

— Ważne, k***a! — warknął po chwili osłupienia. — Pracuję w Noworosyjsku już trzeci rok i nikt, do cholery, nie spytał nigdy o Verlee’go. Bo skąd mieli wiedzieć? Więc nie mów mi, co jest ważne, a co nie, słyszysz?! Kim jesteś?

— Mogę wyznać, kim nie jestem — wyszeptałem. — Bo, jak zapewne się domyśliłeś, dziennikarz ze mnie żaden. Ale i tak wiem wszystko. A w każdym razie wystarczająco wiele. Wiem o czasach w Vinogradarze. I przedtem. O rozbojach, drobnych oszustwach, konfliktach z prawem.

— Vinogradar?... Jak?... — syknął Adaś. — Nieważne. Skąd znasz Aritiane’a?

Milczałem. Długo.

— Czego chcesz? — zapytał więc Adaś głosem szorstkim jak kilkudniowy zarost, który hodował na twarzy.

— Pieniędzy.

— Kasy? — Adaś zaśmiał się sucho. — Źle trafiłeś. Chyba że zadowolisz się kilkoma rublami. Jestem spłukany, mam długi. Cholernie mi przykro.

— Nie o twoje pieniądze mi chodzi.

— A czyje? — zdziwił się Adaś, otwierając szeroko oczy.

— Aritiane’a.

Cisza. Adasia zamurowało. Biedaczek, pobladł jeszcze bardziej.

— Aritiane’a? — powtórzył w końcu głucho. — Verlee Aritiane’a?

— Coś nie tak? — zmarszczyłem brwi.

Adaś wyglądał, jakby walczył sam ze sobą. Wreszcie, pokonawszy opory, wydukał:

— Verlee Aritiane nie żyje. Od czterech lat.

Uśmiechnąłem się.

— Oczywiście.

I sięgnąłem ponownie po herbatę.

— Oczywiście? — Adaś wybałuszył oczy. — OCZYWIŚCIE?! Czy ty jesteś, za przeproszeniem, pojebany? Uciekłeś z wariatkowa czy co? Nie martwi cię, że gość, którego szukasz, od dobrego czasu leży w trumnie?

— Trupy — wyjaśniłem spokojnie — nie kradną pieniędzy.

— Nie rozumiem.

— Nie musisz. Wystarczy, byś wiedział, że wbrew pozorom Verlee Aritiane żyje.

— Świr! Jesteś świrem! — Adaś poderwał się nagle z fotelu i zaczął przechadzać po pokoju. — Verlee wpadł pod samochód w Chorwacji, cztery lata temu. Obserwowałem reanimację! Widziałem krew na masce! Słyszałem długie, przeciągłe „piiiiip” respiratora! K***a! Organizowałem pogrzeb, przyjmowałem kondolencje! Widziałem trumnę! Widziałem… i prawie zdążyłem zapomnieć. A teraz mam uwierzyć, że mój przyjaciel zmartwychwstał? Kpisz?!

Z każdym słowem mówił głośniej i głośniej, chodził szybciej i szybciej, ręce drżały coraz mocniej, głos również. A potem — nagle, natychmiast, bez zapowiedzi — Adaś stanął w miejscu.

— Wypierdalaj — zagroził cicho, ale wyraźnie.

Bezszelestnie podniosłem się z fotelu i zacząłem grzebać w kieszeni spodni.

— Wypierdalaj! — powtórzył Adaś, tym razem groźniej, i odwrócił się, by przegonić nieproszonego gościa — znaczy się, mnie — z domu, przegonić na zawsze.

Za późno, kochasiu.

Adaś odwracał się z kolejnym „won” na ustach, ale dzięki szybkiemu ciosowi w szczękę wylądował na klęczkach i pocałował podłogę. Cmok, cmok. Spróbował się poderwać, ale wtedy wyciągnąłem broń i posadziłem chama grzecznie na dupie.

Powoli, bardzo powoli przystawiam lufę pistoletu do skroni Adama Kowalskiego i obserwuję, jak z jego oczu wyłazi strach. Ból, trwoga, rozpacz — silne emocje sprawiają, że czuję się jak w niebie. Choć w niebo nie wierzę. W piekło — już bardziej. Oczywiście, ukrywam frajdę i minę mam zaciętą jak cholera. Adaś prawie zahacza nosem o lufę. I spogląda na spust, na palec, który trzymam na spuście. Niezły wyczyn. Sądziłem raczej, że otchłań lufy — skąd może, ale nie musi wylecieć pocisk — przysłania cały świat, całą resztę.

Boisz się śmierci, Adamie Kowalski?

Oooooo, tak, tak, tak! — odpowiadasz, choć dławisz się ciszą.

Masz szczęście.

— Masz szczęście — powtarzam na głos i uśmiecham się.

— Mam? — duka Adaś. — Naprawdę?

— Naprawdę. Właśnie wygrałeś darmowy bilet na wycieczkę zagraniczną.

Odnośnik do komentarza

Miasto powoli wyłaniało się spośród nocnego nieba. Ot — najpierw widać tylko mroczne, napuchnięte niczym wielkie, ogromne gąbki chmury, nic więcej; ciemność przysłania nawet skraj skrzydła samolotu, którym lecimy, niczym peleryna czy inna czapka niewidka. Nagle — przez chmury przebija się błysk. Znika, co prawda, szybko, ale już widać kolejne: przeważnie żółte jak światła żarówek, ale też zielone i czerwone, pewnie lampy pędzących przez ulice samochodów. Przez chwilę migocą słabo w oknie samolotu, ale kiedy wylatujemy wreszcie z chmur, kiedy chmury, strzępiąc się, zostają za nami, światła rozbłyskają pełną mocą — a wraz z nimi błyszczy też miasto.

Odkleiłem się od okienka i zerknąłem na drzemiącego w fotelu obok Adasia. Wcześniej, na lotnisku, protestował nieco przed przymusowym wylotem z Noworosyjska, ale, jak szybko się przekonał, trudno dyskutować z facetem, który ma broń, i dał za wygraną. Przez większość lotu milczał, zapewne z powodu wyjątkowo upierdliwej choroby lokomocyjnej, potem próbował marudzić jeszcze przez chwilę, niezbyt zresztą przekonywająco, by w końcu zasnąć. Zmogło biedaczynę po wieczorze pełnym wrażeń, nie ma co! Po kilku dniach powinien pogodzić się z losem — dzięki mnie rzucił żałośnie nudną pracę w Czernomorcu (wypowiedzenie, oczywiście, dostarczyłem na biurko prezesa już wcześniej, bo niepowodzenia pod uwagę nie brałem), a przy odrobinie szczęścia odzyska przyjaciela, którego uważał za zmarłego. I — przy odrobinie szczęścia dla mnie — znowu go straci.

Sprawy śmierci Artiane’a nie potrafię dokładnie wyjaśnić — póki co. Adaś nie kłamał utrzymując, że Verlee zginął cztery lata temu w Chorwacji. Głośna sprawa, przynajmniej w okolicach Jastrebarska, bo rzadko zdarza się, by młody menedżer z sukcesami ginął w podobnie prozaiczny sposób — bo któż widział, by celebryta tracił życie w zwykłym, pospolitym wypadku samochodowym? Adaś więc nie kłamał — ale i nie mówił prawdy. Nie znał powodów, dla których przed pięcioma laty Aritiane zgodził się wyjechać z Polski niemal z marszu. Otóż — opowiem wszystko ze szczegółami — nasz pan Verlee zaszył się w maleńkiej miejscowości gdzieś na Dolnym Śląsku, a następnie uciekł za granicę, ponieważ ukradł pieniądze należące do dawnego wspólnika — w tej roli niżej podpisany. Jak łatwo się domyślić, popularność rosnąca w lawinowym tempie po awansie z Vinogradarem do Ligii Mistrzów Aritiane’owi pasować nie mogła. Właśnie wtedy — ostrzegam, powoli wchodzimy w sferę domysłów — sfingował własną śmierć (o czym dowiedziałem się sporo po fakcie) i ulotnił się, tym razem na amen. Przez pięć lat doskonale grał trupa, aż wreszcie popełnił błąd: postanowił odzyskać skradzioną kasę. I, cóż — odzyskał, znów zorientowałem się za późno. W końcu minęło tyle czasu…

Zyskałem jednak nowy trop. Jeden ze stałych informatorów, z którymi pracowałem przy zleceniach, dał cynk o dwóch gościach, co by mogli pomóc. Pierwszy, zwykły pionek zajmujący się praniem brudnych pieniędzy w futbolu, po kilku słowach zachęty przedłużył ślad zostawiony przez Aritiane’a, któremu miał sporządzić listę klubów gotowych do zatrudnienia nowego menedżera. Druga poszlaka prowadziła do Bytomia, gdzie spotkałem Ryszarda Jabłońskiego — i dostałem namiary na Adasia.

Adaś stanowił klucz do odnalezienia Aritiane’a.

Listę klubów, jaką otrzymałem od informatora, sprawdziłem już dawno. Tylko jeden zmienił menedżera. Problem polegał na tym, że wymienili także wszystkich trenerów i część zarządu — razem ponad tuzin osób. Ostał się tylko asystent.

Dwanaście osób. Aritiane mógł się podszyć pod każdą.

Właśnie dlatego potrzebowałem Adasia — by rozpoznał skurwiela pośród...

Bum! — samolot zatrząsł się podczas lądowania.

Cóż — pomyślałem, kiedy stewardessa oznajmiła, że za oknem możemy podziwiać lotnisko we Wlorze, na którym za chwilę posadzi nas pilot — scena przygotowana. Miejsce akcji — Albania — wybrane.

Aktorzy czekają na scenie.

Zawiązanie akcji właśnie dobiega końca.

Sztukę, Droga Publiczności, czas zacząć!

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

IV

 

Wskazówki zegara powoli wtaczały się na stację czwartą — czwartą godzinę, podczas której wierciłem się w łóżku mnąc pościel i nie mogłem zasnąć. Nie mogłem, choć chciałem, bardzo chciałem zasnąć. Od dziesiątej do drugiej na zmianę gapiłem się w sufit, przewracałem na drugi bok lub na brzuch, albo liczyłem owce czy inne barany. I rozmyślałem. Głównie rozmyślałem. Cztery godziny tortur w ciemności i ciszy, w ciszy i ciemności, skłania człowieka do przeróżnych refleksji. Głównie natury ogólnej.

Cztery godziny.

Dwieście czterdzieści minut.

Czternaście tysięcy czterysta sekund.

Miliony nano- i milisekund.

Okamgnienie wieczności.

Krótko mówiąc, nieprzespana noc Mario Dibry.

Gdy tylko przymykałem powieki, czułem — zaraz pod skórą, gdzie krzewią się receptory czuciowe — zatruwającą krew w żyłach bezsilność. Irytację. I zrezygnowanie. Gniew. Złościłem się na pościel, pod którą pociłem się jak świnia. Złościłem się na poduszki, bo po godzinach wiercenia zatraciły nutkę przyjemnego chłodu, jakim nasiąkają przez dzień i służą w nocy, owiewając policzki i twarz. Prześcieradło gryzło w plecy, wskazówki zegara trzeszczały za głośno, koty za oknem śpiewały za brzydko, małe, cholerne kocury, nawet gacie na tyłku nie za wygodnie leżały. Wiesz, o co — ekhm — biega.

Przez pierwszą godzinę nie mogłem się przyzwyczaić. Potem mimochodem zacząłem rozmyślać o wszystkim, co wydarzyło się poprzedniego dnia: nominacji Aidana Rubio na menedżera SK Himarë, wyjeździe na lotnisko, spotkaniu z prezesem, pierwszym treningu i — czy może raczej przede wszystkim — o powrocie Eleni.

Ech, nie kiwaj głową z udawanym zrozumieniem, do cholery! O niczym nie wiesz. Ani o uczuciu, przeznaczeniu, trudnościach, ani o rozstaniu — nic! Znamy się z Eleni od podstawówki, razem kończyliśmy liceum. Od początku mnie fascynowała, bo — przeważnie jako jedyna — potrafiła podjąć wyznanie. Wiesz, szkołę definiuję jako wielkie pole walki, w którym uczniowie rywalizują na różnych szczeblach. Powiem nieskromnie, że wtedy, w podstawówce, bo później już nie bardzo, przeważnie dominowałem na polu walki — zawsze wysoka średnia, dobre wyniki w sporcie i piękna cenzurka na koniec roku, jedna z dwóch najlepszych w szkole. Drugą, oczywiście, dzierżyła Eleni. Zakochałem się szybko, w siódmej klasie — i za nic nie mogłem odkochać, choć chciałem, nie raz i nie dwa. Lubiliśmy się i — czasem — nienawidziliśmy jednocześnie. Bo z Eleni… żyje się trudno. Życie traktuje jako grę, nieustanną, wielką grę o wszystko, co można zgarnąć. Podobnie zachowuje się w sprawach sercowych — jakby chodziło o grę. Na początku odrzucała wszelkie zaloty. A raczej nie tyle odrzucała, przynajmniej nie od razu, co przyjmowała i dopiero później niszczyła wszelkie nadzieje. Bawiła się naiwnym Mario Dibrą. A ja, głupi, pozwalałem na wszystko i fascynowałem się dalej. Dalej. I dalej. Błędne koło. Teraz możesz kiwać głową ze zrozumieniem.

Wiercąc się wśród fałdów kołdry starałem się wspominać stare, dobre czasy z Eleni, ale gdzieś z tyłu czaszki ciągle czaiła się cicha, lecz trudna do odgonienia myśl:

Aidan Rubio.

Aidan Rubio i Eleni.

Rozmawiają, śmieją się, świergoczą po angielsku, żebym nie mógł zrozumieć, spędzają razem czas, bla bla bla, głupi Rubio, co… ała! No dobra, dobra, już przyśpieszam, zaraz zacznę opowiadać dalej, nie musisz mnie dźgać spluwą po żebrach. Ale dlaczego Eleni zgodziła się zostać tłumaczką? Dlaczego wróciła? Minęły przecież dwa długie lata.

Oczywiście, zapewne znów pakowałem się prosto w pułapkę. Trudno.

Trzeba żyć dalej — pomyślałem, przewróciłem się na drugi bok i zamknąłem oczy.

Na próżno.

Tej nocy już nie zasnąłem.

Odnośnik do komentarza
  • 1 miesiąc później...

Komeback.

 

Na wtorkowym treningu po raz pierwszy ujrzałem, jak Aidan Rubio łyka pigułki.

Siedzieliśmy wszyscy w szatni, Eleni przekładała właśnie taktyczne wskazówki dotyczące nowej formacji, kiedy Hiszpan zaczął grzebać w kieszeni, zaś po chwili wyciągnął mały pojemnik bez etykiety i połknął kilka dużych, szarawych tabletek. Mały, nic nie znaczący naturalny gest. Mało kto w ogóle zauważył, a jak już — nie przejął się za bardzo. Dopiero później, kilka miesięcy później zacząłem się podejrzliwie przyglądać lekom Rubio.

— …ćwiczymy nowe ustawienie już od kilku dni — ciągnęła Eleni — więc powinniście powoli łapać, o co chodzi. W jutrzejszym sparingu z juniorami zagramy 4-5-1, dlatego za moment będziemy kontynuować naukę poruszania się w linii, czego niektórzy po przesiadce z 4-4-2 ciągle nie mogą pojąć…

Spojrzała wymownie na Gezima Çelę i Fatona Sulejmaniego, dwóch skrzydłowych, następnie powiodła wzrokiem po kolejnych zawodnikach, którzy natychmiast przestawali szeptać i karnie zwieszali głowy. Z córką prezesa nie warto zadzierać.

— Jako faworyci do awansu — podjęła po chwili, wracając do kartki, na której Rubio spisał wszystkie uwagi — nie powinniśmy się bronić. Nie wiem, jaki jest poziom ligi, przekonamy się za kilka tygodni i być może wówczas będziemy musieli zweryfikować nasz plan taktyczny. Póki co za priorytet obieramy ofensywę. Co przećwiczycie za chwilę na treningu, rozstawimy się szeroko na boisku i będziemy powoli próbować skonstruować sensowną akcję.

Eleni odgarnęła włosy za ucho, by nie przeszkadzały w czytaniu. Poczułem dziwne ukłucie w okolicach żołądka. Coś jakby tęsknota. Kiedyś… nie ma co kłamać, dalej uwielbiam podobne gesty…

— Powtarzam już po raz któryś, odkąd się spotkaliśmy: nie grajcie pośpiesznie. Wolę podania wolniejsze, lecz dokładne. Z przyjęciem podobnie. Powoli, ale precyzyjniej, na jeden kontakt. Pośpiech wzmaga tylko błędy, w dodatku z każdym kolejnym dotknięciem futbolówki tracimy szansę na dobre rozegranie piłki. Przekonacie się. Co do indywidualnych pozycji na boisku, wszystkiego nauczycie się „w trakcie”, na boisku, z piłką przy nogach. Wszystkie uwagi przekażę na bieżąco. Zawodnicy grający na paru pozycjach nie będą musieli się przystosowywać do 4-5-1, bo gra przypomina w znacznym stopniu 4-4-2, ale reszta, szczególnie skrzydłowi, boczni obrońcy — Rusi i Shehu, słuchajcie, bo o was mówię, do cholery — defensywni pomocnicy i napastnicy… reszta może mieć na początku nie lada problemy. Do rozpoczęcia ligi mamy jednak ponad miesiąc, więc spokojnie, wszystko wyćwiczymy. Wystarczy, że się przyłożycie i będziecie słuchać.

Eleni skończyła czytać. Piłkarze skończyli udawać, że słuchają. Rubio skończył wyglądać za okno z obojętną miną. Taaa… Jedyną osoba, która w ogóle przejęła się mową trenera, został biedny, naiwny Mario Dibra. Jak zwykle.

— Dobra, chłopaki — powiedziałem więc, wzdychając ciężko. — Na boisko. Trenerzy czekają.

Eleni szybko przetłumaczyła Hiszpanowi, co rozkazałem — Rubio uśmiechnął się dziwnie i rzucił kilka słów po angielsku, z których wyłapałem i zrozumiałem tylko: „tell him”. Eleni spełniła prośbę, zaczęła mówić, ale nie mogłem oderwać wzroku od ust, które kiedyś całowałem, od brązowych, niemal czarnych oczu i włosów, włosów okalających głowę spiralami loków — i nic nie zrozumiałem. Chyba szło o sztab szkoleniowy.

— Co?... — wymamrotałem.

— Wczoraj — Eleni z wyrazem politowania na twarzy powtórzyła powoli i wyraźnie jak z dziecku — zwolniliśmy Alberta Myrtaja, Olgerta Bylykbashiego, Luana Koliqi i Ledio Capę.

— Ale… ale… w klubie nie ma innych trenerów…

— Mylisz się. Zatrudniono nowych.

— Dlaczego?...

— Nie wiem — Eleni ukazała ząbki w kpiącym uśmiechu. — Pytaj zarząd.

Rozejrzałem się po szatni, szukając Aidana Rubio. Pusto. Wszyscy wyszli na boisko. Piłkarze widać bardzo gładko przeszli nad utratą wszystkich dotychczasowych szkoleniowców. Niewdzięczne skurwiele… Niektórych trenowaliśmy od trampkarzy. Cały sztab… Nie wierzę…

— Zamierzasz tak rozpaczać cały dzień — Eleni, choć stała już w drzwiach, nieco się przejęła — czy idziemy na boisko?

— Jedna sprawa… Rubio, prawda?

— Nie.

— Więc kto?

Wzruszyła ramionami.

— Nie wiem. Przestań marudzić. I rusz się wreszcie.

Poszliśmy. Poprowadziłem trening. I spotkałem się z nowymi trenerami. Spoko goście, choć niektórzy nie pochodzili nawet z Albanii. Ale przez cały dzień i podczas bezsennej nocy miałem przed oczami tylko uśmiechającego się wrednie Aidana Rubio — Aidana Rubio, który wyglądał, jakby wspominał stare, dobre czasy.

Odnośnik do komentarza

Miło, że ktoś jeszcze czyta i komentuje. ;)

 

— Nie mogę — prezes Spaho wstał od biurka — zbyt wiele powiedzieć.

Przed środowym sparingiem z juniorami od razu po przyjściu na stadion popędziłem do gabinetu, w którym Spaho zwykł udawać, że pracuje — czy może raczej: w którym pracował, ale nie przy papierach, lecz przy barku, gdzie skrywał „podarki” od wdzięcznych interesantów. Stałem więc przed wielkim, drewnianym biurkiem, obserwując, jak Mustafa Spaho nieporadnie próbuje schować kieliszki i flaszkę do szafki — pewnie szykowało się kolejne spotkanie biznesowe — i wyczekiwałem sprecyzowania odpowiedzi.

— Nie rozumiem. — Nagle zorientowałem się, że sprecyzowania nie będzie. — Zadałem proste pytanie: „dlaczego?”, a pan nie może zbyt wiele powiedzieć? O co chodzi? Ściśle tajne zwolnienia pracowników? Co, boicie się związków zawodowych? Nawet nie wiem, czy trenerzy mają własny związek zawodowy, do cholery.

— Nie decyduję o wszystkim — mruknął niechętnie Spaho. — Decyzję podjął zarząd.

— O ile pamiętam, prezes również wlicza się w skład zarządu.

— Ale nie tylko.

— Wiem, że nie tylko, i dlatego pytam o powód.

— Oficjalnie: redukcja wynagrodzeń i wydatków.

— Żartujesz?! — zaśmiałem się histerycznie. — Przecież w Himarë tylko piłkarzy zatrudnia się na profesjonalnych kontraktach. Sztab pracował na amatorskich, kiedyś, gdy brakowało pieniędzy, nawet za darmo! W dodatku sprowadziliście trenerów z zagranicy, którzy mało pewnie nie biorą…

Prezes Spaho wymownie milczał.

— Dobra — oparłem się o blat. — Dobra. Pójdę do Urzędu Gminy, popytam…

— I usłyszysz: „redukcja wynagrodzeń i podatków”. — Spaho wyszczerzył gębę w krzywym uśmiechu. — Poza tym, odkąd miasto sprzedało większość udziałów w klubie, gmina nie interesuje się praktycznie niczym, dopóki nie zrobimy burdelu. Zresztą, czasem nawet wtedy się nie interesują.

— Ach. Czyli mam pracować nie wiedząc, czy jutro będę miał po co przyjść na stadion, bo może przyjdzie nowa „redukcja”?

— Eee… nie, nie, no co ty. Bardzo cię cenimy… eee… cenią, znaczy się… wiesz, w kierownictwie. Jakaś ciągłość musi zostać zachowana, pan Rubio nie może przecież wszystkiego od razu ogarnąć… Poza tym... jest też inna sprawa… hm… osobista.

Domyśliłem się, o czym — a raczej: o kim — mówi, więc nie drążyłem tematu.

— Zaraz zacznie się mecz — mruknąłem wymijająco. — Muszę już iść.

— Dobrze, że sprawę mamy już wyjaśnioną — Spaho usiadł z powrotem przy biurku. — Mam jeszcze kilka umów do podpisania i może dołączę do kibiców na trybunach, obejrzę młode nadzieje futbolu w Himarze…

„Młodych nadziei” na sparing przyszło dziesięć. „Kibiców” — niewiele więcej.

— Jakich umów, jeśli można spytać? — zapytałem jednak zaciekawiony.

— Transferowych. Trzeba się wzmocnić przed sezonem i pozbyć szrotu.

Bezceremonialnie zajrzałem prezesowi przez ramię.

— CO?! — niemal zaplułem biurko z oburzenia. — Czyli zwalniamy też trzech piłkarzy? Widzę nazwiska Maxhuniego, Stoffela i Hoxhy. Też za dużo zarabiali? Czy może „pozbywamy się szrotu”, hę? Wszyscy mogli stanowić niezłe uzupełnienie pierwszego zespołu… Choćby Maxhuni…

— Drewno — wtrącił się Spaho.

— Stoffel, lubię gościa…

— Tylko dlatego, że graliście razem kiedyś w juniorach. Poza tym tragedia.

— I Hoxha… — Przerwałem na chwilę, szukając odpowiedniego argumentu. — Chociaż nie, ten faktycznie ledwo co potrafi prosto kopnąć piłkę. Może i masz rację. Może przesadzam.

— Szczególnie, że szykujemy dwa wzmocnienia — Spaho uśmiechnął się tajemniczo.

Zastygłem w oczekiwaniu.

Thierry Rochat — prezes wyciągnął z szuflady teczkę z raportami od skautów i wskazał na pierwszą rekomendację. — Dwadzieścia dwa lata, środkowy pomocnik. Od razu do podstawowego składu. Transfer prawie pewny. W dodatku za darmo.

— A drugi?

— Drugi… — wymamrotał Spaho — …cóż, drugiego możesz nie polubić. Przynajmniej nie od razu. Pamiętam, jak zareagowałeś, gdy zatrudniliśmy Aidana…

O nie. O nie. O nie. Szlag by…

Spaho wyciągnął drugi raport.

Łukasz Krzemiński — wskazał na przypięte do kartki zdjęcie zawodnika w żółto-niebieskim stroju. — Polak. I nowy napastnik SK Himarë.

Odnośnik do komentarza

Nie miałem czasu się zastanawiać, co Polak mógłby robić w Himarze, musiałem pędzić na sparing, w szatni czekała już pewnie cała drużyna. I Eleni. Eleni stanowiła element krajobrazu wyjęty z innej bajki. Zupełnie nie pasowała do piłkarzy. Właściwie nie lubiła nawet piłki nożnej — choć fachowe słownictwo opanowała niejako mimochodem dzięki ojcu prezesowi i chłopakowi asystentowi.

Byłemu chłopakowi, znaczy się.

Kiedy dotarłem na zbiórkę, większość zawodników już się przebrała. Co dziwne, nigdzie nie dostrzegłem Aidana Rubio. Na wszystkich dotychczasowych treningach krzątał się jak baterie z reklamy Duracella czy innego Energizera, próbując tłumaczyć chłopakom kolejne aspekty taktyczne, poprawiać ewentualne pomyłki. W ślad za Hiszpanem podążała Eleni. A teraz — żadnego nie ma w pobliżu. Dziwne…

Rubia dostrzegłem dopiero, kiedy wyszliśmy na murawę. Siedział na ławce w boksie za linią boczną i obojętnym wzrokiem wpatrywał się w wieczorne niebo. Od czasu do czasu sięgał do kieszeni po leki i łykał pigułkę. Przypomniałem tylko piłkarzom najważniejsze zalecenia taktyczne i spocząłem obok, obserwując. Hiszpan nie zwracał żadnej uwagi na wydarzenia boiskowe — ani przed, ani po gwizdku sędziego. Zdawał się być w zupełnie innym miejscu. Przypominał nieco Aidana Rubio, którego tydzień wcześniej odebrałem z lotniska: zagubionego i obojętnego. Po chwili przestał nawet brać tabelki — i trwał w bezruchu. Z kolei Eleni nie dało się zauważyć nigdzie w okolicy.

Próbowałem zapanować nad chaosem, który dział się na murawie, lecz po chwili uznałem, że na sparing z juniorami nie ma co się wysilać. I tak wygrają seniorzy, bo są więksi i potrafią łamać nogi z dziecinną łatwością.

„Młode nadzieje futbolu w Himarze”, jak raczył zażartować Mustafa Spaho, z łatwością pozwoliły na wbicie dwóch bramek, które strzelili Rusi i Shehu, dwaj boczni obrońcy, i emocji na wieczór dobiegł koniec. Nad uczniakami ulitował się nawet Sundström, rezerwowy ofensywny pomocnik, który w ciągu ostatnich dziesięciu minut zmarnował setkę, a potem przestrzelił rzut karny.

Kolejny sparing zagraliśmy cztery dni później, gdy drużyna z bułgarskiej okręgówki, Marek Dupnica, zgarnęła dwójkę w plecy na wyjeździe. Tym razem strzelcami okazali się skrzydłowy Renaldo Çela i wyciągnięty z juniorów obrońca Kostas Spyropoulos — wychowanek i jednocześnie wielka nadzieja na przyszłość. Duma, chciałoby się rzec, trenera szkółki Alberta Myrtaja — tyle że Myrtaj został przecież zwolniony…

Aidan Rubio przeżywał ciągle wahania nastrojów. Raz sprawiał wrażenie naładowanego energią, kiedy indziej — i coraz częściej — ledwo co kontaktował z rzeczywistością. Zacząłem baczniej przyglądać się lekom, które bierze. Eleni zaś trzymała się Hiszpana wyraźnie niechętnie i z musu. Nudniejszego zajęcia nie dało się znaleźć chyba w całej Albanii. Z drugiej strony, nie chciała za wiele ze mną rozmawiać — ciągle grała w grę, której zasad nie rozumiałem. Chociaż minęło już trochę czasu, odkąd wróciła, ciągle nie miałem okazji zadać pytania — dlaczego? Stanowiła tajemnicę. Jak zawsze.

W dodatku ciągle miałem więcej pytań niż odpowiedzi.

Ostatni mecz towarzyski przed krótką przerwą zakontraktowaliśmy z Adą, drużyną z drugiej ligi, czyli — mniej więcej — kilka klas lepszą. Przynajmniej w teorii, bowiem na boisku piłkarze z Velipojë zaprezentowali się fatalnie. Spotkanie zakończyło się bezbramkowym remisem, ale szans na zdobycie gola mieliśmy więcej niż Ada, ba, byliśmy nawet częściej przy piłce.

Następny sparing dopiero za tydzień. Mieliśmy czas na dopięcie transferów Rochata i… no, tego Polaka, którego nazwiska nie pamiętam. Póki co jednak musiałem się zadowolić perspektywą codziennych, nudnych treningów.

I znosić fikołki żołądka, kiedy widziałem Eleni.

 

Himarë — Himarë II 2:0

Himarë — Marek 2:0

Himarë — Ada 0:0

Odnośnik do komentarza

Co by nie mówić o ex-menedżerze Alkecie Bërdufim — na przykład, że nie znał się na piłce nożnej i kibicował, ptfu ptfu, Manchesterowi United — z pewnością stanowił lepsze towarzystwo niż naćpany Hiszpan do wtóru ze sztabem szkoleniowym składającym się z Chorwata, Włocha i dwóch Greków. Odkąd zwolniono Myrtaja, Bylykbashiego, Koliqiego i Capę, z którymi pracowałem od dobrych paru lat i których znałem jak łyse konie, czułem się nieco samotny w Himarze — miejscu, gdzie, jak myślałem, miałem wielu znajomych i kumpli. Dobrze powiedziane — jak myślałem….

W przypływie desperacji zacząłem kręcić się koło fizjoterapeuty Oltiona Dody. Doda — ostatni, nie licząc niżej podpisanego, członek starej kadry oficerskiej — ostał się na stanowisku tylko dlatego, że jak przypuszczam, trudno znaleźć równie dobrego fachowca, który chciałby pracować za śmieszne pieniądze. Poza tym, Oltion nie uczestniczył w życiu klubu, ot, przychodził do pracy, potem wracał do domu — i tyle. Nikomu nie podpadł, rzadko kiedy się odzywał, zresztą, nikt nigdy nie prosił, by się odezwał. Szybko dowiedziałem się dlaczego — otóż Oltion Doda miał nieco… specyficzne poczucie humoru i zainteresowania.

— …a wtedy, wyobraź sobie, staw skokowy trach, razem z kością piszczelową… — fizjoterapeuta chwycił za nogę leżącego na tapczanie Eduarta Dai, który narzekał na ból pachwiny, i bardzo obrazowo wyłuszczył, co przydarzyło się kości piszczelowej. — Kilkukrotne złamanie z przemieszczeniem. A śruby… żebyś wiedział, jakie chłopakowi zamontowali śruby, Mario… maestria.

— Okropność raczej.

— Gdzie tam okropność, nie znasz się! — machnął lekceważąco ręką. — Chociaż trzeba przyznać, że gdy poszkodowany obejrzał po operacji rentgen, to trochę piłkarzynę podłamało. He he he, kumasz? Podłamało.

— Masz coś z głową.

— A kto nie ma, Mario, kto nie ma… — medyk wyszczerzył zęby. — Wystarczy jednak ciekawostek. Mówiliśmy o sparingach. Kontynuuj.

— Po meczu z Adą — zacząłem, rad ze zmiany tematu — zmierzyliśmy się z Egnatią Rrogozhinë, trzecioligowcem z grupy A. Zremisowaliśmy, choć bramkę strzeliliśmy już w pierwszej minucie…

— Asystowałem wtedy — wtrącił Eduart Daia, którego Doda, pełniący w klubie również funkcję masera, obrócił na brzuch, by przywrócić do użytku obolałe mięśnie.

— …ale w końcówce daliśmy dupy — ciągnąłem nie zwracając uwagi na piłkarza — i zremisowaliśmy po golu samobójczym. Gra zaczęła jednak wyglądać po ludzku. Później podejmowaliśmy KS Luftëtari, które na co dzień tłucze się w drugiej lidze, i wypadliśmy bardziej niż przyzwoite. Remis 1:1 mógł zadowolić kibiców, szczególnie że nie oddaliśmy pola, a mecz obfitował w sytuacje.

— Ciekawe — mruknął Doda. — Nie możecie zwyciężyć przeciwnika prezentującego podobny poziom, ale walczycie jak równy z równym z drugoligowcem.

— Wygralibyśmy — z tapczanu odezwał się pewny głos Eduarta Dai — gdybym tylko grał.

— Oczywiście — pokiwał głową Doda. — Ale czy wiesz, co mogłoby się stać, gdybyś wystąpił z kontuzją? Ot, choćby zerwanie wiązadeł kolanowych, czytałem ostatnio o przypadku piłkarza…

— Nie, nie znowu — jęknąłem.

— No, dobra, skoro nie chcesz się odchamić. Nic na siłę.

— Nie chcę — mruknąłem złośliwie — bo może odchamianie wychodzi ci tak jak dyskusje na temat futbolu. Gramy „jak równy z równym”, powiadasz? Kilka dni odbył się sparing z Besëlidhją, też wyższa liga, i zgarnęliśmy trójkę w dupę.

— Zdarza się.

— Gdybym grał… — Daia próbował właśnie poderwać opasłe brzuszysko i przewrócić się na drugi bok, więc mówił z trudem. — Gdybym tylko grał… W meczu z Veleçiku już zagrałem i wygraliśmy…

— Ale potem — przerwałem — w ostatnim meczu przedsezonowym dostaliśmy 1:2 od Dinamo Tirana, zespołu z Superligi, co może zarówno potwierdzać, jak i zaprzeczać twierdzeniu Dody o równej grze Himary z najlepszymi. Zależy, jak patrzeć.

— Bo odnowiłem kontuzję — oburzył się Daia. — I musiałem zejść w przerwie.

— Albo zmęczyłeś się bieganiem. — Doda klepnął z rozmachem w tłusty brzuch Eduarta. — I nie miałeś już sił. Nie dziwię się. Noszenie podobnego ciężaru z pewnością musi być wyczerpujące. Sam chyba nie dałbym rady.

Daia mruknął coś pod nosem, ale więcej już się nie odezwał.

Nie miałem już nic do roboty na stadionie, w dodatku w weekend dostałem wolne, więc pożegnałem fizjoterapeutę i wyszedłem z szatni. Powoli zapadał wieczór, niebo zdominowało zachodzące słońce, a parne powietrze chłodził lekki wiatr — idealne warunki na spacer. Powrót do domu zajął nieco dłużej niż zwykle, w drodze zahaczyłem jeszcze o kilka miejsc, spotkałem paru znajomych. Czułem się wyczerpany, szybko zjadłem kolację, wziąłem prysznic i położyłem spać. Z łóżka obserwowałem, jak całą Himarę powoli spowijają czarne jak śmierć skrzydła nocy.

W ciemności bardzo łatwo o rozmaite refleksje.

Myślałem o Mustafie Spaho, który musiał bardzo ostrożnie manewrować, by nie stracić gruntu pod nogami, i o powodach, dla których zezwolił na dziwne transfery i zwolnienie całego sztabu szkoleniowego.

Myślałem o Aidanie Rubio. O tajemniczych zmianach nastroju. O lekach, które bierze.

Myślałem wreszcie o Eleni.

Minęła zaledwie chwila, mgnienie oka, wydawałoby się, i wskazówki zegara nieubłaganie wtaczały się na stację czwartą — czwartą godzinę, podczas której wierciłem się w łóżku mnąc pościel i nie mogłem zasnąć.

 

Himarë — Egnatia 1:1

Himarë — Luftëtari 1:1

Himarë — Besëlidhja 1:3

Himarë — Veleçiku 2:0

Himarë — Dinamo Tirana 1:2

Odnośnik do komentarza

V

 

Słońce grzeje jak cholera.

Choć miejsca nie ma za dużo — sezon wakacyjny w pełni, więc wokół mnóstwo wczasowiczów — leżę wyciągnięty wygodnie na leżaku, ze stopami okopanymi w rozgrzanym piasku, i obserwuję plażę przez przyciemniane okulary. Chłonę ciepło, słucham plusków uderzających o brzeg fal. Podnoszę z zadowoleniem brew, kiedy na koc obok kładzie się piękna, młoda dziewczyna, cała mokra, bo przed chwilą wyszła z morza. Za chwilę zgrzytam zębami, gdy piłka grających nieopodal dzieciaków uderza w pieczołowicie rozłożony koc, wszędzie zostawiając ślady z piasku. Dzieciaki przychodzą po piłkę, rozsypując jeszcze więcej piachu, przepraszają za kłopot — i czuję gorąco nie tylko od słońca, lecz wciąż milczę. Próbuję się uspokoić — „nic się nie stało, nic a nic”, powtarzam w myślach — i może by się udało, gdyby nie pierdolony telefon i muzyka, która zaczyna trzeszczeć gdzieś niedaleko i, co gorsza, nie chce przestać.

Relaks, my ass. Zostawcie tę mokrą ślicznotkę, reszta wypierdalać jak najdalej — i dopiero wówczas będziemy mogli mówić o relaksie. Dlaczego, pytam, ludzie nie chcą po prostu usiąść na tyłku i dumać, gapiąc się w niebo: „ale piękny mamy dziś dzień”?

Bo — rozchmurzyłem się trochę — dzień mieliśmy zaiste wspaniały.

Szybko polubiłem Himarę. Bardzo szybko. Doprawdy, trudno nie lubić miasteczka nad Morzem Śródziemnym, gdzie słońce świeci jak szalone, a woda ma temperaturę ponad dwudziestu stopni. Miła odmiana po co najwyżej dziesięciu w Bałtyku. Noworosyjsk, co prawda, również miał predyspozycje — leży w końcu nad Morzem Czarnym — ale przez pośpiech nie zdołaliśmy się zaprzyjaźnić. Z Himarą i całą Albanią znamy się już od tygodnia — a każdy dzień przynosi tylko kolejne miłe niespodzianki.

— Cześć — nagle słyszę znajomy głos. Otwieram przymknięte oczy, ściągam okulary. I wzdycham ze zrezygnowaniem.

Prawie zapomniałem: poza opalaniem się, muszę również pilnować i znosić Adasia. Małe utrudnienie, co bym nie miał za łatwo. Bo wszechświat bardzo nie lubi, kiedy ktoś ma za łatwo. Cóż, bywa. Można wszechświata nie lubić, można się bezsensownie buntować, ale w końcu i tak trzeba zaakceptować reguły, jakimi pogrywa, bo innego wyjścia nie ma. Czasem po prostu lepiej dać się ponieść nurtowi.

— Chyba miałeś coś zrobić — stwierdzam więc, kiedy Adaś otrzepuje koc z piasku i siada obok.

— Już zrobiłem.

— Cholernie szybko, nie ma co.

— A ile niby ma trwać obejrzenie meczu? — Adaś wywraca oczami. — Dzień? Dwa?

— Niemożliwe, żeby minęło już tyle czasu… Przecież dopiero co przyszedłem.

— No, popatrz, a ja jeszcze niedawno pracowałem w Czernomorcu i wiodłem spokojne życie w Noworosyjsku, jak ten czas leci!

— Celnie — śmieję się. — Jak mecz?

— Normalnie. — Adaś wzrusza ramionami. — Zabrałem się autokarem z małą grupką kibiców. Wiesz, wyjazd. Niedaleko, bo do Wlory, miasta, gdzie lądowaliśmy, ale zawsze. Przez pół spotkania nie wiedziałem, którzy są nasi, skapnąłem się dopiero, kiedy ci, co grali na czerwono, strzelili bramkę, a miejscowi zaczęli buczeć i gwizdać. Pewnie też kląć, ale nie znam albańskiego.

Nakładam ponownie okulary i rozsiadam się wygodnie na leżaku. Adaś kontynuuje:

— Gol padł pod koniec pierwszej połowy, ale ciekawiej zrobiło się w ostatnich minutach. Gdzieś na kwadrans przed końcem czerwoną kartkę zarobił obrońca Himarë. Ale Vlora grała strasznie słabo, nawet w przewadze nie mogli przeprowadzić składnej akcji. Jeszcze na kilka chwil przed ostatnim gwizdkiem sytuację bramkową mieli… goście. I przestrzelili karnego. Słaby mecz, krótko mówiąc.

Wzdycham. Znowu.

— A pamiętasz, komu kazałem się przyglądać?

— Jak mógłbym zapomnieć… — krzywi się. — Żaden z trenerów nie przypominał Verlee’go. Ani u nas, ani u gospodarzy. Chyba nie miałeś racji. Przyjechaliśmy na darmo.

— Jasne — nie uśmiecham się. — Jutro odlatujemy. Możesz zacząć się pakować.

— Choć przez chwilę… przez chwilę sadziłem, że ktoś na boisku zapodał staropolską „kurwę”. Ale pewnie się przesłyszałem. Zła akustyka może…

— Może — nie okazuję większego zainteresowania.

Adaś milczy przez chwilę.

— Nie oczekiwałeś, że rozpoznam Aritiane’a, prawda?

— Nie — odpowiadam szczerze.

— Więc po co mnie tam wysłałeś?

— Żebyś obejrzał mecz. I dał mi spokój.

Cisza. Tylko morze szumi.

— Nawet formacja — podejmuje wreszcie Adaś — nawet formacja inna niż w Chorwacji. Nic nie pasuje. Wiesz, Verlee rzadko zmieniał ustawienie. W Vinogradarze trzymał się 4-3-2-1. Ten tutaj gra 4-5-1 bardzo podobnym do 4-3-3.

— Nie widzę wielu różnic.

— Verlee nie żyje — stwierdza nagle Adaś, jakby to miało mnie przekonać. — Nie żyje. Nie żyje.

Długo nie odpowiadam, wygrzewam się w słońcu, chłonąc ciepło.

— Zobaczymy.

Podnoszę się z miejsca.

Chowam okulary do torby, składam leżak, daję Adasiowi znać, by złożył koc.

Cóż, urlop właśnie dobiegł końca.

Ostatni raz spoglądam na morze — morze — nieskończone, nieskończone morze.

Czas wreszcie wziąć się do pracy.

 

Vlora — Himarë 0:1

35' Renaldo Çela 0:1

72' Dorian Rusi (H) cz.k.

78' Matteo Marchetti (H) p.rz.k.

Odnośnik do komentarza
  • 3 tygodnie później...

— Już?

Siedzimy na nagrzanych słońcem schodkach już drugą godzinę. Ludzie tłumnie mijają budynek, przy którym się przyczailiśmy, niektórzy wchodzą do środka, na parking obok co chwilę przyjeżdżają i odjeżdżają samochody. Widocznie jakieś ważne miejsce, urzędowe, bo na murach widnieje czerwona tabliczka z napisem po albańsku.

Idealne miejsce do obserwacji. Tłum zapewnia ochronę.

— Już? — pyta ponownie Adaś. Źle znosił trwanie w ciszy i bezruchu.

— Nie.

Duszno. Parno. Słońce bombarduje Albanię niczym Fat Man czy inny Little Boy. Himara wzdycha, Himara pulsuje, Himara się poci. Boleśnie, z wysiłkiem. Gorąc, dobry na plaży, gdzie wiatr od morza chłodzi piasek, zaczyna doskwierać pośród zabudowy miasta. Słyszę, jak obok Adaś sapie nierównomiernie, czuję pot, którym się oblewa. Hałastra wokół tylko potęguje upał, dziesiątki ciał, pędzących, śpieszących, kręcą się bez celu i bez porządku.

Mimo zmęczenia, mimo żaru, gryzącego skórę, wysuszającego język — trwam.

Obserwuję. Podglądam. Notuję w pamięci. Jak kamera. Wpadałem już w rytm — rytm, który odróżnia pracę od normalności; rytm, który pomógł w Bytomiu i Noworosyjsku, a także wiele, wiele razy wcześniej; rytm profesjonała. Choć czujnym okiem obejmuję całą okolicę, celuję głównie w jeden punkt, jeden budynek. Wbrew pozorom, nie zmarnowałem ani chwili, odkąd dotarliśmy do Himary. Teraz tylko wypełniam dawno już przygotowany plan, wprowadzam teorię w życie.

— Już? — Adaś wierci się niespokojnie.

Przez rozgrzane, drgające powietrze widzę ruch na podwórzu: drzwi domu otwierają się leniwie. Ze środka wychodzi mężczyzna, rozglądnąwszy się, przekręca z powrotem klucz w zamku i odchodzi, pogwizdując wesoło. Przyglądam się podwórzu jeszcze przez chwilę, ale nic więcej się nie dzieje. Tylko spłoszony trzaskiem drzwi kot przemyka zwinnie po chodniku, znika w pobliskiej kamienicy.

Podnoszę się nagle i szybko, bez ostrzeżenia. Adaś, zdziwiony, wzdryga się lekko.

— Już.

Tłum nieco się przerzedził, więc na drugą stronę ulicy dostajemy się bez problemów. Na luzie, tak jak setki razy wcześniej, podchodzę do zamkniętych drzwi obserwowanego domu i zaczynam majstrować wytrychem przy zamku. Adaś z kolei rozgląda się niespokojnie wokół, przebiera nogami, nie może ustać w miejscu. Równie dobrze mógłby krzyknąć: „Hej, ludzie, patrzcie! Robimy coś niedobrego!”. Tyle że wszyscy zajmowali się własnymi sprawami i nikt nie zwracał na nas uwagi.

Klik!

Mechanizm ustąpił, drzwi stają otworem. Szybko wchodzimy do środka.

— Skąd wiesz, że nikogo nie ma? — szepcze Adaś.

— Myślisz, że jestem tu po raz pierwszy? Już dawno obcykałem wszystkie potencjalne cele, czyli nowych trenerów Himarë. Teraz tylko szukam dowodów.

Po wyjściu z przedpokoju, trafiamy do salonu. Dwie kanapy, telewizor, stół, wysprzątany, ze szklanym blatem, na półce pod spodem kilka starannie ułożonych gazet, biurko, a na biurku plik papierów i dokumentów, uporządkowanych i posegregowanych. Komputer, który mieści się obok, pozostawiono włączonym, choć monitor zgasł. Przez trzy wielkie okna wychodzące na ulicę wpada dużo światła. Widać, że pomieszczenie regularnie sprzątano, nigdzie nie zalegał kurz ani śmiecie.

Zaczynam ostrożnie przeszukiwać wszystkie zakamarki.

— Czego szukamy? — Adaś z ciekawością ogląda parapety, na których pyszni się wiele bajecznie kolorowych roślin.

— Tropów. Poszlak. Czegoś, co zdradzi Aritiane’a. Nie wiem dokładnie.

— Może jakoś pomogę?

— Nie. I lepiej nic nie ruszaj, wszystko ma zostać, jak było.

— Ale ja chcę pomóc.

— Wiesz, co? — odwracam głowę, przestaję na chwilę przebierać wśród dokumentów. — Jeśli się tak dłużej zastanowić, jest jeden sposób.

— Jaki?

— Przestań tyle gadać.

Przechodzimy do kuchni, w salonie nie ma niczego ciekawego.

— Ilu gości… mmm… będziemy musieli tak… sprawdzić? — szperając wśród półek, słyszę z tyłu głos Adasia. Mówi nieco niewyraźnie.

— Jeszcze jedenastu. Mniej więcej. Tyle osób zatrudniono przed sezonem.

— Sami trenerzy?...

— Nie — odwracam się. — Też kilka osób z kierownictwa klubu. Ale niektórzy nie budzą tylu podejrzeń co inni.

Adaś wydaje się nie słuchać, żuje coś i mlaska z zachwytem, grzebie w kieszeni, z której wyciąga kostkę czekolady.

— Skąd to masz?

— No, wiesz — cmoka i sięga po kolejną czekoladkę. Z drugiej kieszeni. — Pomyślałem, że cwaniak mógł schować jakieś tropy w lodówce…

— I co? — pytam niby niewinnie.

— Nie schował. Ale czekolada wyborna.

Podchodzę powoli i — krótko, bez zamachu — uderzam Adasia z całej siły w brzuch. Jęk, ból. Na kafelkach ląduje brązowa, przeżuta breja. W ogóle nie komponuje się z wystrojem wnętrza.

— Posprzątaj — rzucam, kiedy Adaś podnosi się z podłogi. — Mieliśmy nie zostawić żadnych śladów, pamiętasz?

— Nie musiałeś od razu…

— Ty też nie musiałeś.

Po kuchni przetrząsamy jeszcze łazienkę, a potem wchodzimy na piętro, do sypialni.

Sypialnia różni się znacznie od wszystkich pomieszczeń, które poprzednio zwiedziliśmy, a które prezentowały się czysto, schludnie, nienagannie wręcz. Tymczasem teraz trafiamy na istną stajnię Augiasza, burdel, który ledwo co możemy ogarnąć wzrokiem. Na podłodze i łóżku walają się ubrania: koszule, spodnie, skarpetki, nawet elegancki garnitur, miast w szafie, leży nieskładnie na stoliku w kącie. Gdzie niegdzie walają się książki, a nawet talerze z resztkami jedzenia.

— No — kwituje Adaś, trącając butem kilka opakowań po batonikach. — Ktoś tu zapomniał posprzątać.

— Dziwne — również rozglądam się po rozgardiaszu. — Myślałem, że odwiedziliśmy raczej pedanta, a nie bałaganiarza. Cóż, pozory mylą.

Przeczesywanie sypialni musiało zająć trochę czasu.

— Tak się zastanawiam — odzywa się nagle Adaś. — Wciąż nie wiem, jak masz na imię. Nie oczekuję, że zdradzisz nazwisko, ale… znamy się już trochę, nie, żebym się jakoś szczególnie z tej znajomości cieszył… mieszkamy razem… w pewnym sensie nawet wspólnie pracujemy. I ciągle nie wiem, jak cię nazywać.

Milczę długo. Intensywnie.

— Nie zdradzam żadnych danych — odpowiadam w końcu niechętnie. — Imię stanowi klucz do osobowości. Szczególnie dzisiaj, w dobie Internetu, w dobie globalnej wioski, kiedy można wyszukać niemal każdego. Ludzie dwudziestego wieku zbyt wiele mówią. O sobie. O innych. W ogóle. Marnują słowa. A przecież czasem lepiej milczeć. Czasem lepiej nie wiedzieć. Wiedza prowadzi do odpowiedzialności. Odpowiedzialność wymaga reakcji. Wymaga więzi emocjonalnej. Naprawdę chcesz znać moje imię?

— Za dużo mądrych słów dla błahej sprawy — Adaś wzrusza ramionami. — Już mi się odechciało.

Nie komentuję. Przyglądam się zdjęciu, które stoi na półce. Mężczyzna obejmujący kobietę, obok dwoje dzieci. Uśmiechają się. I pewnie świetnie spędzają razem czas.

— Znasz się z Aritiane’m od dzieciństwa, prawda? — pytam Adasia.

— Ano.

— Rozpoznajesz tę fotografię?

Adaś podchodzi. Po chwili kiwa przecząco głową.

— Ani ten dorosły facet, ani chłopak nie przypominają Verlee’go. Jestem pewien. Ale ten dzieciak… skądś go jakby znam. Nie pamiętam. Pewnie tylko mi się wydaje…

Odkładam zdjęcie na miejsce.

— Cóż — wzdycham. — Zgaduję, że nie mamy już po co tu siedzieć. Niczego nie znaleźliśmy. W dodatku ta fotografia… — kiwam głową z niedowierzaniem. — Chodźmy.

W miejskim powietrzu czuć zapowiedź burzy.

Ale nic straconego — myślę, kiedy wracamy na rozgrzane ulice, kiedy słońce ponownie uderza falą gorąca, a duchota sprawia, że trudno oddychać — nic straconego. Wszak mamy jeszcze jedenastu podejrzanych. Verlee Aritiane może się ukrywać. Ale w końcu popełni błąd. Może nie dziś. Nie jutro. Mamy czas.

Mieszkanie Aidana Rubio opuszczamy jednak z pustymi rękami.

Odnośnik do komentarza

@TEXAS: nieregularność staje się powoli moim znakiem rozpoznawczym. :keke: Dziękuję za miłe słowa.

 

Nie lunęło ani tego dnia, ani następnego. Tyle że duchota nie myślała ustąpić, a niebo trwało w niewzruszonej niebieskości, której nie zakłócała nawet najmniejsza chmurka. Jak widać, niemożliwe do wytrzymania gorąco stanowi znak rozpoznawczy Himary, marka Morza Śródziemnego robi przecież swoje. Bliskie sąsiedztwo słonecznej Grecji — również.

Wkrótce po przeszukaniu domu Aidana Rubio zabraliśmy się za kolejne nabytki sztabu szkoleniowego SK Himarë. A raczej — ja się zabrałem. Adaś stwierdził, że ma dość emocji na jakiś czas, że nie chce ryzykować, bo łamiemy prawo i w ogóle, co skwitowałem krótkim acz dosadnym sértés, jakoby raczej nie miał już siły ruszyć grubej dupy z tapczanu ze strachu, że się przypadkiem spoci, niż bał się o nielegalność naszych działań, bo przecież z prawem zadarliśmy już w Noworosyjsku, chwilę po tym, jak się poznaliśmy. A co się stało, to się nie odstanie, jak mówi mądre przysłowie.

Jako pierwszy odwiedziny — oczywiście niezapowiedziane — odebrał Chorwat Zoran Illic, trener siłowy, który ze względu na narodowość stał w pierwszym rzędzie podejrzanych. Potem rozgościłem się w domu Francesco Gossiego, Włocha, zatrudnionego jako trenera pierwszego zespołu. Illic i Gossi mieszkali na jednej ulicy, w podobnych mieszkaniach, które, jak się domyśliłem, opłacał klub — lub przynajmniej wynajmował.

Oczywiście, nigdzie nie znalazłem ani śladu Aritiane’a.

Stwierdziłem więc, że na chwilę przerwę poszukiwania. Poobserwuję. Przyczaję się w cieniu. Czasu mam w bród. W dodatku życie w Himarze nie przykrzy się aż tak bardzo, jeśli spędza się więcej czasu na plaży niż w mieście. Zacząłem się powoli zastanawiać nad przeniesieniem manatków z małego, zatęchłego mieszkania, które wynająłem przez Internet, do jednego z nadmorskich hoteli — podczas drogi na wybrzeże mijaliśmy kilka takich. Raz nawet zajrzałem na cennik. Wypisana w pięciu językach — włoskim, greckim, albańskim, niemieckim i angielskim — cena sprawiła, że natychmiast przestałem myśleć o przeprowadzce. Kilka tysięcy euro zawsze robi dobrze na trzeźwość umysłu.

W międzyczasie razem z Adasiem udałem się na kolejne spotkanie ligowe SK Himarë. Na plakatach, które rozwieszono w całym mieście, widniało, jakoby miejscowi mieli się zmierzyć z drużyną o nazwie Albpetrol. A w każdym razie tylko tyle zrozumiałem. Kiedy zasiedliśmy na stadionie w Himarze, Adaś, obeznany już przecież w albańskim futbolu, wytłumaczył pokrótce, że ci niebiescy to nasi, a ci drudzy to nie nasi. Nie znam się na piłce nożnej, więc ożywiłem się tylko dwukrotnie — najpierw w 18’, a następnie w 56’, kiedy napastnicy gospodarzy umieszczali piłkę w siatce. Resztę meczu przyglądałem się z nudów kibicom.

Po ostatnim gwizdku sędziego zeszliśmy z trybun i już zabieraliśmy się do opuszczenia stadionu, gdy nagle spośród ogólnej wrzawy wyłowiłem charakterystyczny okrzyk — okrzyk, którego nie można pomylić z żadnym innym.

 

Himarë — Albpetrol 2:0
[2/20]

18' Bruno Shahini 1:0

56' Łukasz Krzemiński 2:0

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

— K***a!

Stoję jak wryty pośród tłumu Albańczyków i nie mogę uwierzyć własnym uszom. Adaś również przystaje, marszczy brwi, rozgląda się. Ale nie słychać już nic oprócz hałasu rzeszy kibiców, której prąd ciągnie ku wyjściu ze stadionu.

— Słyszałeś? — Adaś przeciska się przez tłum.

Nie odpowiadam. Wyciągając szyję, obserwuję wejście do szatni dla zawodników — obok klęczy jeden z piłkarzy, którego chyba pamiętam z boiska, ubłocony, ubrany w niebieski stój SK Himarë, wiąże korki, poprawia sznurowadła co chwilę. Nie zwracając uwagi na tłoczących się wokół ludzi — i nieco zdezorientowanego Adasia — podchodzę, a właściwie przepycham się bliżej. Na koszulce piłkarza, zaraz pod numerem dwudziestym czwartym, widnieje nazwisko.

Czytam. Z rozdziawionymi ustami. Bo nie mogę uwierzyć własnym oczom.

Krzemiński.

Krze-miń-ski.

Polak. Polak zawodnikiem Himary.

Bombarduję wzrokiem kreseczkę nad „n” i polskie na wskroś „rz” — i niemal płaczę w duszy ze szczęścia. Dziwię się, owszem, ale i płaczę.

Krzemiński ściąga but, mruczy pod nosem kilka słów o „pieprzonych tandetach” i że „powinny już się rozbić”. Kiedy znika w holu prowadzącym do szatni, chwytam szybko za spraną czapkę z daszkiem należącą do kibica, który akurat przechodził obok, i pewnym krokiem wchodzę do budynku klubowego. Zaraz za drzwiami potykam się o leżące na posadzce zgrzewki wody, niemal tracę Krzemińskiego z oczu, kątem oka zauważam, jak skręca, wchodzi do pierwszego pokoju po lewej. Chwytam więc za zgrzewkę i ruszam do przodu.

It was a good game, boys…

Wchodzę do szatni i wysoki mężczyzna w eleganckim garniturze natychmiast przestaje przemawiać. Milknie również stojąca obok młoda, ładna dziewczyna o kruczoczarnych włosach i brązowych oczach, ubrana na czarno, chłodna, dystyngowana. Pewnie tłumaczyła, co mówi elegancik w garniaku — czyli, rzecz jasna, Aidan Rubio, poznałem od razu — bo nie przypuszczam, by banda piłkarzyków z Albanii potrafiła rozmawiać płynnie po angielsku.

Rozrywam opakowanie zgrzewki i zaczynam podawać piłkarzom butelki, powoli, z ociąganiem, pragnę uchwycić jak najwięcej, wykorzystać czas do granic możliwości. Nieufność, którą przed chwilą wszyscy okazywali, znika natychmiast, niektórzy zawodnicy dziękują, podają nawet rękę z uśmiechem, nawet Rubio rzuca krótkie „thank you”, natychmiast wraca do omawiania minionego meczu. Tylko siedzący w kącie asystent, zapomniałem, jak się nazywa, spogląda z podejrzliwością. Krótko, potem przenosi wzrok na czarnowłosą piękność, wzdycha. Zadziwiające, jak wiele można zyskać zwykłą pewnością siebie — wystarczy być zdecydowanym, wiedzieć, co ma się zrobić, i wszyscy uwierzą.

Wszyscy.

…but we have to keep it up — ciągnie Aidan Rubio, łykając tabletkę z wyciągniętego z kieszeni pojemnika bez etykiety. — There are some hard matches coming in next few weeks and I wanna win them…

Czarnowłosa natychmiast tłumaczy.

Asystent w kącie ponownie wzdycha.

I ze złością spogląda na menedżera.

Z zazdrością.

Obserwuję. Wyciągam wnioski.

W końcu macham piłkarzom ręką i wychodzę, butelki z wodą się skończyły.

Na zewnątrz natrafiam na Adasia, który opiera się o mur i znudzony żuje gumę.

— Co robimy?... — pyta, kiedy podchodzę, i z miejsca się ożywia. — To nie może być przypadek. Żaden zbieg okoliczności ani nic takiego. Znaleźliśmy Polaka w Himarze. Miasteczku na końcu świata. Co robimy?...

Wyciągam rękę, by podzielił się gumą, siadam na ławce obok.

— Czekamy.

Jest parno. I duszno. Ciemne chmury zbierają się nad Himarą.

Mija godzina, potem druga. Uparcie ignorujemy zaciekawione i zdziwione spojrzenia personelu klubowego. W końcu jednak mężczyzna, dla którego się męczymy, wychodzi z budynku klubowego, zmierza na parking, ale rozmyśla się w połowie drogi, widać postanawia iść pieszo. Daję Adasiowi znać, by zachował dyskrecję, i zaczynamy podążać krok w krok za mężczyzną, trzymając się, oczywiście, nieco z tyłu. Po minięciu kilku ulic i paru przelotnych rozmowach ze znajomymi zatrzymujemy się wreszcie przed domem mężczyzny.

Cel wchodzi do środka.

Zaczyna grzmieć.

— Mam już dość — odzywa się wreszcie Adaś. — Siedź tu sam. Idę do domu. Nie wiem, po co tu przyszliśmy. Zrozumiałbym, gdybyśmy śledzili tego Krzemińskiego, to jest jakiś trop. Ale tutaj? Tutaj nic nie ma. Idę.

— Idź — wzruszam ramionami.

I Adaś poszedł.

Skryłem się w sieni w bloku naprzeciwko. Przed burzą. I by pozostać niezauważonym.

Stałem tak długo, bardzo długo, nasłuchując odgłosów burzy i obserwując zapalone światła w domu Mario Dibry, asystenta SK Himarë, który wzdychał do kruczowłosej piękności i nie lubił Aidana Rubio — a który najwidoczniej nie mógł zasnąć.

Odnośnik do komentarza

VI

 

Bezsenność.

Bezsenność.

Bezsenność.

Dziwię się właściwie, dlaczego teraz, siedząc w parku z lufą przy skroni, pamiętam przede wszystkim o nieprzespanych nocach, podczas których męczyłem się, wierciłem i nie mogłem zmrużyć oka. Ludzie podobno zapamiętują tylko dobre chwile, resztę odrzucają —dzięki upływowi czasu, który uśmierza ból, lub dzięki snom właśnie. A może po prostu w ciemności i w ciszy lepiej się myśli?

Nie wiem.

Nie wiem.

Nie wiem.

Chyba nie, nie myśli się lepiej. Pierwsze tygodnie, odkąd nie mogłem zasnąć, nie zwiastowały niczego złego. Życie toczyło się normalnie, tylko trochę bardziej… nudno, bo wieczorami uparcie próbowałem zamknąć oczy, odpłynąć — i może jeszcze bardziej uparcie nie mogłem. Dopiero później zaczęły się schody. Cholerne, pieprzone, kręte jak wąż schody.

Wkrótce zacząłem przypominać Aidana Rubio, który ogłuszał się tymi cholernymi tabletkami, jakimiś narkotykami pewnie. Nic nie czułem. Życie… życie po prostu się toczyło. Szło na przód. Minuta za minutą, godzina za godziną, dzień za dniem — i nieprzespana noc za nieprzespaną nocą.

Życie szło naprzód

bardzo szybko i bardzo powoli

ale jakby beze mnie. Byłem gdzieś obok. Bardzo blisko i bardzo daleko.

Wiesz, bezsenność sprawia, że egzystencja staje się jednym wielkim koszmarem, z którego nie można się przebudzić. Ponieważ się nie śni.

Wszystko zaczyna wyglądać jak kopia kopii jeszcze innej kopii.

Pojawia się nuda.

Pustka.

Zobojętnienie.

Powoli przestajesz się przejmować.

Powoli przestawałem się przejmować.

Nawet Eleni… nie… tylko Eleni jakoś przebijała się przez barierę marazmu.

Zatracałem się. Staczałem na dno.

Ale pierwsze tygodnie, odkąd nie mogłem zasnąć, nie zwiastowały niczego złego.

Odnośnik do komentarza
  • 3 tygodnie później...

Bezsenność, która nie zwiastowała niczego złego, pośród bezkresu identycznych dni, na oceanie skopiowanych jak od kalki nocy. Zarząd przeprowadzający nowe czystki, kiedy wydawało się, że niczego — nikogo — więcej wyczyścić się nie da. Aidan Rubio, zły, wredny i obcy. Aidan Rubio, który, kiedy było trzeba, jako jedyny wyciągnął dłoń, by pomóc. Mustafa Spaho o nieprzeniknionych oczach i zaciętym wyrazie twarzy. Obcokrajowiec, który pojawił się znikąd, nabałaganił i rozpłynął się szybko jak cień. I ciemne, niemal czarne włosy Eleni opadające w bezczelnym nieładzie na oczy, usta i nos, łaskoczące mnie w uszy i szyję. Niecierpliwe oddechy i gesty, jej, moje. Nasze.

Leżała na łóżku, koszulką ocierała się o zmięte prześcieradło. Patrzyłem w zachwycie przez chwilę trwającą długo jak wieczność; patrzyłem, nie mogąc uwierzyć własnym zmysłom — bo czułem zapach potu i pożądania, żądzy i zmysłów, muskałem jej chłodnej, elektryzującej skóry, na ramionach, szyi i udach, gdy powoli odkrywaliśmy się na nowo po tylu latach — ale przede wszystkim nie ufałem wzrokowi. Omam, szeptałem, zrzucając pościel na podłogę, i ciągle pamiętałem wspomnienia, które wielokrotnie pojawiały się podczas poprzednich nocy, spędzanych na tępym gapieniu się w sufit. I dalej nie mogłem uwierzyć, choć już sunąłem dłonią po odsłoniętej równinie brzucha Eleni, choć poczułem, jak chwyta za dłoń, by odwzajemnić uścisk, kiedy chciałem całkiem pozbyć się jej bluzki.

Mam trudności z opowiedzeniem wszystkiego w dobrej kolejności.

Może najpierw zwarliśmy się w pocałunku, który wydarzył się nie wiem jak i nie wiem kiedy? — wystarczyło tylko, żebyśmy znaleźli się sami, naprawdę sami, po raz pierwszy, odkąd wróciła do Himary, choć, nie powiem, pomógł również szczęśliwie-nieszczęśliwy zbieg okoliczności, w wyniku którego znalazłem się w barze z jasnym zamiarem upicia się. A także niespodziewana decyzja Aidana Rubio. Staliśmy więc w salonie w mieszkaniu Eleni, na suficie ledwo tliła się lampa, może rozmawialiśmy, a może tylko milczeliśmy, w końcu jednak znaleźliśmy się na tyle blisko, że — stało się.

Namiętność. I pożądanie.

Gorąco i duchota.

Może najpierw spletliśmy się w uścisku, a uścisk okazał się nieco zbyt poufały i nieco zbyt bliski? Może zaczęło się od kilku przywołanych nieopatrznie wspomnień i wspomnienia okazały się zbyt realne, zbyt rzeczywiste?

Nie pamiętam.

Nie wiem.

Skup się… Łatwo powiedzieć.

Wszystko zaczęło się chyba od tego obcokrajowca.

Odnośnik do komentarza

Przyszedł, pamiętam jak dziś, zaraz po końcowym gwizdku w meczu z Tomori.

Trudno byłoby zapomnieć. Przez cały tydzień wszyscy w klubie chodzili nabuzowani, powietrze gęstniało momentalnie, gdy tylko ktoś wypowiedział na głos nazwę „Tomori” — mowa przecież o ówczesnym liderze, który, podobnie jak Himarë, nie przegrał do tej pory ani jednego spotkania, w dodatku miał rozegrany mecz więcej i dysponował lepszym bilansem bramek. Atmosferę podgrzewał jeszcze Rubio — do szatni przyniósł zdjęcie kadry Tomori, po czym przybił fotografię do szpilką. Jedną, jedyną szpilką. Która zmiażdżyła głowę Ardita Koliqia, menedżera rywali. Hiszpan wyjął jeszcze z kieszeni małe puzderko, położył na parapecie okna. I wyszedł. Bez słowa.

W pudełeczku leżały dwadzieścia trzy szpilki. Policzyłem.

Na zdjęciu zostały dwudzieści trzy osoby.

Na treningu Rubio zarządził gierkę. I zaczął szaleć. Stał razem z Eleni za linią boczną, po boisku hasali piłkarze, którzy nie dostali wielu specyficznych instrukcji, mieli po prostu grać na dwa kontakty i starać się wykorzystywać ćwiczone w poprzednich dniach schematy. Teoretycznie proste i rozluźniające. Tyle że nikt nie spodziewał się, co zrobi Rubio.

A Rubio zaczął wrzeszczeć.

Naigrywać się.

Prowokować.

— Co jest? — zaśmiewał się w głos, kiedy Mateo Marchetti, mający problemy z opanowaniem piłki, musiał ratować się wykopem na aut. — Taki Ferraj z Tomori już dawno by wykorzystał podobny prezent! Byłoby 0:1 w plecy i po meczu! Przyjmij piłkę, rozejrzyj się i podaj, tyle potrafisz zrobić? Nie trzeba kombinować!

— Nie klepcie pod samym polem karnym, Shahini, bez sensu! Obrońcy Tomori to wielcy, twardzi skurwiele, nie dadzą wam pograć. Musicie być twardsi! Musicie być szybsi! Precyzyjne podanie i wyjście na pozycję! Nic więcej nie ćwiczyliśmy, skąd bierzecie te posrane pomysły?

Kiedy indziej tylko parsknął śmiechem, gdy Daja zmaścił pięknie zapowiadający się kontratak.

— Macie już dość? — wrzeszczał. Niektórzy, co doskonale widzieliśmy z linii bocznej, zaczęli odpuszczać. — Chcecie przerwy? Dobra. Schodźcie. Musimy zacząć w takim razie więcej biegać. Jutro nie schodzimy z bieżni, słyszycie? Każdy ma zapierdalać! Każdy!

— Wstawaj, Hajdari, co, w Beracie też się położysz jak panienka i już nie wstaniesz?

Całość wyglądała jak groteska, bo wszystkie obelgi i polecenia przekazywała Eleni, również wrzaskiem i krzykiem, co godziło w dumę wszystkich zawodników. Snuli się po murawie resztkami sił, widziałem, jak mamrocą pod nosem obelgi, jak patrzą ze złością w stronę Aidana Rubio, który ciągnął spektakl aż do końca treningu.

— Boicie się? Nie macie już sił? Nie wiecie, co zrobić z piłką? — i tak bez końca.

W szatni wszyscy mieli już serdecznie dość porównań z przeciwnikami.

Wszyscy nienawidzili Aidana Rubio.

I Tomori.

Wszyscy — zgodnie jak jeden mąż — wbili szpilki w twarze zawodników z Beratu, z którymi mieli się zmierzyć i o których wiedzieli już niemal wszystko. Złość na Hiszpana w dziwny, niewytłumaczalny sposób łączyła się ze złością na rywali. Rubio osiągnął, co chciał.

Obudził gniew.

Pierwotny gniew, który płynie ogniem w żyłach. Który piecze i nie daje zasnąć.

A trzynastego września płomień wybuchnął.

W końcu nadeszła godzina meczu z Tomori. Najbrzydszego meczu, jaki zagraliśmy w całym sezonie. Meczu, w którym nie dominowaliśmy, w którym nie oddaliśmy ani więcej strzałów, ani nie byliśmy częściej przy piłce. Meczu rozgrywanego w upale i przy smażącym jak szalone słońcu, przy duchocie przeszkadzającej nawet na trybunach, a co dopiero na boisku.

Meczu, który wygraliśmy.

Patrzyłem, jak zawodnicy z Himary skaczą ze szczęścia na boisku, jak cieszą się z objęcia fotelu lidera, widziałem uśmieszek Aidana Rubio, jak zwykle pogardliwy, słyszałem wyzwiska kibiców gospodarzy, wracając do szatni mijałem leżących na trawie przeciwników, wyczerpanych, odurzonych, którzy wciąż nie mogli uwierzyć, że przegrali.

— Hej! Mario Dibra!

Odwróciłem się.

Przed budynkiem klubowym stał wysoki mężczyzna z aparatem powieszonym na szyi, machał ręką, wołał. Podszedłem bliżej. Gość wyglądał absolutnie przeciętnie, miał pospolitą twarz, zwykłe ciuchy, niczym nie wyróżniał się z tłumu, gdyby nie zawołał, pewnie minęlibyśmy się bez słowa. Nie znaliśmy się przecież.

Are you Mario Dibra? — zapytał.

K***a. Znowu jakiś Angol. Albo, nie daj Boże, Hiszpan.

— No… aj em. Czy co tam. Czekaj, zawołam kogoś. Eee… łejt.

Po chwili wróciłem z Eleni, która nieco się boczyła, że nie ma nawet chwili wytchnienia, właśnie skończyła tłumaczyć gratulacje Rubio dla piłkarzy. Rozmówili się, dosyć swobodnie i na długo. Oczywiście nic nie zrozumiałem. A trzeba było się uczyć języków… W dzisiejszych czasach grecki i włoski już nie wystarczą.

— Facet twierdzi, że jest dziennikarzem z Polski — przełożyła Eleni. — Nazywa się Piotr Wysocki, był związany z sportowym oddziałem jednej z gazet w Gdyni. To takie miasto na wybrzeżu Bałtyku. Teraz jednak robi reportaż dotyczący najciekawszych miejsc, do których Polacy wyjeżdżają na wakacje. Do Himary trafił tropem naszego nowego napastnika, tego Krzemińskiego. No i chce z nim zrobić wywiad. Ot, tyle. Mogę już iść?

Westchnąłem i skinąłem głową. Dalej nie potrafiliśmy się dogadać.

Eleni odeszła i patrzyłem, jak promienie słońca prześwitują przez jej kruczoczarne włosy. Co ciekawe, przybysz też patrzył.

— No, dobra — mruknąłem, widząc, że z szatni akurat wychodzi wspomniany wcześniej Krzemiński. — Załatwimy ci ten wywiad, panie dziennikarz.

Po chwili obserwowałem, jak Wysocki wychodzi ze stadionu.

Nie wiem, dlaczego zapamiętałem gościa. Nie wiem. Wyglądał i zachowywał się absolutnie normalnie. Nic specjalnego nie zrobił, chciał tylko przeprowadzić wywiad i napisać reportaż. Praca jak praca. Ale, możesz się śmiać, mam dziwne przeczucie, że od niego zaczęły się kłopoty.

Bo, cholera jasna, później były już tylko kłopoty.

Obserwowałem, jak wychodzi przez otwartą bramę, pogwizdując wesoło, z aparatem na szyi, jak wsiada do samochodu, w którym już czekał drugi mężczyzna, na oko nieco wyższy i chudszy. Dziennikarz trzasnął drzwiami, otworzył okno i widząc, że ciągle stoję przed klubowym autokarem, uśmiechnął się szeroko. Trochę za szeroko. Jak szaleniec.

I puścił oczko.

Piotr Wysocki.

Zwiastun katastrofy.

 

(1.)
Tomori —
(2.)
Himarë 0:1
[3/20]

19' Bruno Shahini 0:1

Odnośnik do komentarza

Czas płynął.

Słońce grzało jeszcze, niezbyt mocno, znośnie, bo fala upałów powoli opuszczała Himarę. Wrzesień ciągnął się raczej leniwie — po spotkaniach z Albpetrolem i Tomori mieliśmy aż dwa tygodnie na odpoczynek, więc dni wypełniały tylko treningi, że tak powiem, teoretyczne, na których nie ustawialiśmy się pod konkretnego rywala, tylko ćwiczyliśmy elementy wymagające ogólnej poprawy. Szczególnie ofensywę. Do tej pory strzeliliśmy jedynie cztery bramki.

Aidan Rubio ponownie stał się spokojny i potulny jak baranek. Nie złościł się, nie krzyczał i nie przejmował — przed treningiem dostawałem szczegółowo opracowane plany z poleceniami, co kto ma robić — siedział tylko na ławce rezerwowej, ignorując nawet Eleni, milczał i wpatrywał się w niebo. Lub w trawę. Obserwował.

Z boku.

I czasem tylko sięgał do kieszeni po leki.

Duże, szarawe pigułki.

Piłkarze czasem nazywali te leki „pigułkami na zmułę”.

Eleni coraz częściej nie miała co robić, więc przestała przychodzić na stadion. Szczególnie, że Rubio coraz lepiej nawijał po albańsku. Często wtrącał jeszcze angielskie, niemieckie lub hiszpańskie słowa, ale podstawy takiej jak „Aidan jeść, Aidan spać” miał w małym palcu. Ale i tak nie mieliśmy okazji porozmawiać: komunikowaliśmy się tylko, gdy Hiszpan oznajmiał, że „dzisiaj trenujemy tak”, podając kartkę z rozpisanymi ćwiczeniami — potem odchodził.

Nie ma co, istna dusza towarzystwa.

Nie, żebym marudził. I tak byśmy nie pogadali.

Smuciłem się tylko, że w pobliżu nie ma już Eleni.

Coraz częściej przychodziłem rozmawiać z Oltionem Dodą. W klubie nie został już niemal nikt przyjazny dla starego, biednego Mario Dibry: prezes Spaho od kilku tygodni grał w grę, której zasad i celu nie mogłem zrozumieć; między mną a Eleni nic się nie zmieniło, żadne z nas wciąż nie mogło przemóc urażonej dumy zranionego kochanka; piłkarze, wiadomo, koncentrowali się na grze i wygrywaniu, a nie problemach asystenta, którego znali już od trampkarza; Aidan Rubio — jak pewnie się domyślasz — nie przejmował się niczym. Tylko Oltion Doda, ostatni, którego mogłem nazywać przyjacielem — wiem, wiem, brzmię jak hipokryta, przecież tak naprawdę, choć pracowaliśmy razem od dobrych paru lat, skumplowaliśmy się dopiero teraz, kiedy już nikt inny nie został — tylko Doda rozumiał, jak się czuję.

Oglądałem szaleństwo ogarniające klub, w którym zaczynałem karierę piłkarską.

Oglądałem prowizorkę odstawianą przez zarząd i Mustafę Spaho.

Nie mówię już nawet o zatrudnieniu Aidana Rubio — który, co trzeba przyznać mimo niechęci do Hiszpana, znał się w końcu na rzeczy — nie mówię też o zwolnieniu niemal całego sztabu szkoleniowego. O nie. Mówię o olewactwie wobec piłkarzy, tych najmłodszych i najstarszych, mówię o braku wizji i koncepcji na zespół, o konflikcie na najwyższych szczeblach, o którym się nie mówiło, ale którego widmo wisiało nad wszystkimi.

I psuło atmosferę.

Mówię choćby o zepsutym świetle w szatni. Pamiętam, że ubiegałem się o naprawienie lamp już kilka miesięcy temu, jeszcze w lutym albo i styczniu nawet. Tyle że wtedy przyszła wiosna, potem lato — i światło przestało być niezbędne, słońce świeciło przecież o wiele dłużej. Teraz, kiedy powoli zbliżała się jesień, znowu trenowaliśmy do zachodu słońca. Pewnego dnia po prostu okazało się, że lamp do tej pory nikt nie naprawił. Albo historia z prysznicami. Bojler się zepsuł, wyjaśnił specjalista wezwany do naprawy. I jak się zepsuł, tak stał zepsuty. Przez dwa tygodnie.

Dobrze myślisz.

Przesz bite dwa tygodnie nie leciała ciepła woda.

Prowizorka. Amatorszczyzna.

Jednak zawodnicy, wbrew wszelkiej logice, grali bardzo dobrze. Zdobyli lidera, dotąd nie przegrali meczu, nie stracili nawet bramki. Może gdyby zamiast bić się o awans, spadliby z hukiem do czwartej ligi, ktoś poszedłby po rozum do głowy. Choć wątpię. Bardzo i szczerze wątpię. Himarë chyba na zawsze będzie skazana na rządy leśnych dziadków.

Czas płynął.

Kiedy wreszcie minęły dwa tygodnie, wróciliśmy do rozgrywek ligowych.

Na Stadionie Miejskim w Himarze podejmowaliśmy Këlcyrę, która zajmowała siódme miejsce w tabeli. Zapełniły się niemal całe trybuny, prawie osiemset głów, bo gościliśmy również wcale liczną reprezentację kibiców gości. Trzeba przyznać, że tylu kibiców na stadionie nie widziano od czasów sławetnych baraży o drugą ligę kilka lat temu — i mieliśmy ubaw po pachy, słuchając, jak miejscowi i przyjezdni wyzywają się nawzajem.

Wreszcie czułem, że coś się dzieje — że monotonia bezsenności w końcu została przełamana. Tyle emocji, krzyków, wrzawy w jednym miejscu…

Znowu czułem, że żyję.

Niestety, na murawie Këlcyra nie potrafiła sprostać przechwałkom własnych kibiców. Bramkę już w pierwszej minucie strzelił Shahini po przepięknym strzale z osiemnastu metrów — o ile dobrze pamiętam, miał wtedy trzy trafienia w czterech spotkaniach — więc przez resztę czasu gry nie forsowaliśmy zbytnio tempa, kontrolowaliśmy przebieg meczu. Posiadanie piłki i statystyka strzałów mówiły zresztą same za siebie. Na dziewięć minut przed końcem drugiego gola dołożył środkowy obrońca Sulejman Malaj, wykorzystując rzut karny, i goście całkiem stracili nadzieję na korzystny rezultat.

Trzy punkty zostały w Himarze.

Cieszyłem się razem z piłkarzami, razem podeszliśmy pod trybuny, by podziękować kibicom. I głęboko wdychałem nosem powietrze, czułem tlen wypełniający płuca, powoli odzyskując rześkość. Od bardzo, bardzo dawna naprawdę się cieszyłem. W uszach tylko wiwaty, nieustające wiwaty — i wiwatowałem wraz ze wszystkimi, choć wiedziałem, że kiedy nadejdzie następny mecz, na trybunach zasiądzie o połowę mniej ludzi, że niedługo zarząd znowu wymyśli coś, przez co z trudem będziemy mogli pracować.

Jednak póki co świętowałem.

A dziś mogę tylko zaśmiać się gorzko.

Dzień później, w poniedziałek, po treningu, na którym Rubio zarządził tylko rozbieganie i lekkie ćwiczenia techniczne, postanowiłem znów odwiedzić Oltiona Dodę. Niesiony falą entuzjazmu z meczu, chciałem poprosić o polecenie dobrych leków na bezsenność, by wreszcie coś zmienić. Otworzyłem drzwi do pokoju, gdzie zazwyczaj składał zawodników Doda.

Pusto.

I cicho.

Nawet biurko, zazwyczaj zawalone wszelkimi papierami i gazetami o tematyce medycznej, świeciło pustkami. Dosłownie świeciło. Blat został wytarty z kurzu i wyczyszczony. Podobnie jak półki na ścianach.

Choć jeszcze nie wiedziałem, co się stało, miałem przeczucie.

Bardzo złe przeczucie.

Okropnie złe.

Popędziłem jak szalony do gabinetu Mustafy Spaho. Szefa, którego, jak już mówiłem, nikt nie słuchał.

Nikt — prócz Mario Dibry.

— Co stało się z Oltionem Dodą? — zapytałem, ledwo trzymając nerwy na wodzy.

Cisza.

— CO STAŁO SIĘ Z OLTIONEM DODĄ?1 — wrzasnąłem.

Mustafa Spaho milczał.

Tyle wystarczyło. Już wszystko wiedziałem.

Wyszedłem, nie trzaskając drzwiami ani nic. Nie powiedziałem słowa więcej. Po prostu wyszedłem.

Nie miałem już sił.

Czułem się wypompowany.

Jakbym walczył z wiatrakami.

Wsiadłem do samochodu i jak najszybciej odjechałem do domu. Ale niemal nie patrzyłem na drogę.

Przed oczami miałem tylko Mustafę Spaho.

Który milczał.

I unikał mojego wzroku.

 

Himarë — Këlcyra 2:0
[4/20]

1' Bruno Shahini 1:0

81' Sulejman Malaj 2:0 rz.k.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...