Skocz do zawartości

W pogoni za En....


Rekomendowane odpowiedzi

w głośniku żółtego Chevroleta Camaro odbijała się echem od murów budynków zgromadzonych przy głównej ulicy. Klasyka amerykańskiej motoryzacji uginała się od ciężaru czterech czarnoskórych obywateli z chustami na głowie. Piraci XXI wieku.

Dzieci bawiące się na podwórkach odkładały zabawki, starsze panie puszczały smycze, a dbający o kondycję na moment zatrzymywali się spoglądając na gangsterską galerę sunącą po asfalcie.

 

Wyszedłem na podwórko wynosząc śmieci po ostatniej libacji alkoholowej. Powietrze pachniało poranną świeżością. Przeciągnąłem się ziewając głośno, odstawiłem kubeł na miejsce i odpaliłem papierosa kłaniając się starszej pani niosącej w papierowej torbie zakupy. Merry leżała jeszcze w łóżku. Uwielbiała się wylegiwać w pościeli do późna.

 

Skręcili w prawo, tuż za pocztą, tam, gdzie był plac zabaw. Kierowca zredukował bieg, silnik zaryczał jak tygrys smagany batem, a napis Pirelli na kołach krążył powoli, jak rekin. Otworzyli szyby. Tarcze zapiszczały, samochód stanął na parkingu nieopodal jedynego spożywczaka w okolicy. Pachniało śmiercią.

 

Wróciłem do domu zostawiając otwarte drzwi. Wdrapałem się na pierwsze piętro, minąłem worek na śmieci pozostawiony przez lokatora, kopnąłem w stos kapci i butów i wszedłem do mieszkania zamykając drzwi na klucz.

 

Amaru wysiadł z auta rozglądając się po okolicy. Miał na sobie czarną, skórzaną kurtkę, ciemne jeansy, a jego prawy przegub zdobiła gruba, złota bransoleta. Jeden z pasażerów otworzył bagażnik. W środku, na ortalionowej szmacie leżały cztery Kałasznikowy.

 

- Zrobić Ci coś do jedzenia? - zapytałem śpiącą jeszcze Merry.

- Nie, zjem w szkole.

- Jak uważasz - wzruszyłem ramionami zakładając na siebie spodnie.

Po kilkunastu minutach krzątania się po kuchni złapałem za neseser, torbę, zgrzewkę izotoników i ruszyłem w stronę drzwi.

 

Wszyscy czterej przeładowali karabiny. Stali naprzeciwko budynku, w którym mieszkałem. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na ulicę, czy nikt nie jedzie ...

- Za mną! - krzyknął Amaru ruszając w stronę drzwi.

Przebiegli przez jezdnię. Uderzeniem buta otwarli drzwi wejściowe i wpadli do środka budynku rozbiegając się po korytarzu jak smród pierdu po szczelnym pokoju.

 

Zamknąłem drzwi na klucz, zarzuciłem torbę na ramię i już miałem ruszać w stronę wyjścia, kiedy usłyszałem dziwny trzask.

- Ktoś przeładował karabin? - powiedziałem sam do siebie powoli podchodząc do barierki.

Trzask łamanej poręczy zjeżył mi włosy na głowie. Dwóch czarnoskórych mężczyzn wbiegało właśnie na schody mierząc mnie bielą swych morderczych oczu. Rzuciłem torbę na ziemię, otworzyłem drzwi do mieszkania i wpadłem do środka zamykając je na cztery spusty. Szybko podstawiłem pod wejście regał z książkami.

- Co się stało?!

- Ubieraj się!

- ?!

- Ubieraj się k***a! - rzuciłem w dziewczynę stosem ciuszków. Nim doleciały do niej pierwsza salwa rozpruła zamek i klamkę zbijają szyby i szklanki. Merry piszczała zakładając w pośpiechu na siebie spodnie i bluzkę. Wpadłem pod łóżko, odsunąłem karton z butami, metalową skrzynkę z cygarami i wyjąłem pistolet. Ten sam, który dostałem niedawno od Mortena.

- Sukinsyn, wszystko ukartował - syknąłem łapiąc Merry za ramię.

- W łazience przy kabinie prysznicowej jest metalowa klapka od klimatyzacji. Otwórz ją i wejdź do środka. Tunel prowadzi na zewnątrz, na parking.

- Ale...

- Rób do cholery co Ci mówię!!

Dziewczyna pobiegła do łazienki zostawiając mnie samego w przedpokoju. Po kilku kopnięciach w szparze między drzwiami a korytarzem pojawił się murzyn wkładając głowę do środka. Bez namysłu przeładowałem broń i ołowiana kula przerwała ciągłość kości pomiędzy oczodołami. Mózg trysnął w górę jak korek od ciepłej, wstrząśniętej pepsi. Gangster padł na ziemię.

Pobiegłem w kierunku łazienki słaniając się na nogach. Merry już nie było. Strzeliłem na oślep w stronę drzwi dwa razy, po czym władowałem swoje cielsko do wąskiej kratki. W środku było duszko, ciemno i śmierdziało gównem. Przeciskałem się przez kwadratowy korytarzyk nie bacząc na to, że któryś z murzynów mnie usłyszy. Temperatura powietrza zmieniała się powoli, ale smród gówna był nie do zniesienia.

- k***a, to tu srają do klimatyzacji?

 

- Nie umiesz wyważyć drzwi? - huknął Amaru do swego żołnierza biorąc rozpęd. Po chwili regał z książkami zwalił się na ziemię, a w drzwiach obok stanął właściciel budynku.

Dwie kule posłały staruszka na ziemię. Po schodach małym strumieniem rozlała się krew tryskająca z aorty.

Kiedy wpadli do środka jeden z żołnierzy otworzył ogień faszerując ołowiem szafę w sypialni, łóżko i łazienkę.

- Co Ty robisz debilu. Chcesz, żeby psy tu zaraz były?

Po kilkudziesięciu sekundach stało się jasne, że uciekliśmy przejściem klimatyzacji.

 

Spadłem na ziemię odbijając sobie kość ogonową. Merry ściskała w dłoni lewarek.

- Na co Ci to głupia? Będziesz odbijać nim kule? To nie baseball!

Infinity stał pod siatką. Wcisnąłem guzik alarmu, wpadliśmy do środka, ale suw jak na złość nie chciał odpalić. Dusiłem pedał gazu kurwując niemiłosiernie.

- Szybciej! Oni już tu idą! - spojrzałem w stronę wyjścia do budynku. Amaru biegł jak demon trzymając w dłoniach Kałasznikowa. Po chwili silnik zaryczał pod maską, wrzuciłem pierwszy bieg i demolując ogrodzenie z piskiem opon wyleciałem na ulicę. Ostatnie kule z karabinu przebiły tylną szybę.

- Schyl się - chwyciłem Merry za głowę.

Kiedy skręciłem w prawo spojrzałem w boczne lusterko. Amaru rzucił karabin na ziemię skacząc po nim. Jego dwóch goryli szło spokojnie w stronę samochodu.

- Udało się - wypuściłem z siebie adrenalinowe powietrze opierając się wygodnie o zagłówek.

Merry milczała patrząc w szybę.

- Udało się! - powiedziałem głośniej spoglądając na nią - Halo! Jest tam ktoś? - szarpnąłem ją za rękę. Jej ciało bezwładnie zwaliło się na moje kolana ukazując mi małą dziurkę broczącą krwią, tuż przy lewym uchu.

Odnośnik do komentarza

Stado kruków rozgarniało dziobami bruzdy ziemi kracząc trupim głosem. W kałużach tonęły owady drgając na ich powierzchni. Co niektóre walczyły jeszcze szamocząc się na wszystkie strony.

Oparłem się o czarną maskę samochodu. Przez ciemne okulary patrzyłem w stronę maszerujących grabarzy. Ktoś płakał, ktoś lamentował, gdzieś pismo święte żegnało duszę. Wyjąłem chusteczkę, otarłem łzę spod powieki i zapaliłem papierosa. Na chodnikach w szeregu stały czarne limuzyny. Pod kaplicą, najbliżej wejścia zaparkowali żółte autobusu. Tłumy nastolatków z kwiatami w dłoniach maszerowały pod szarą kaplicę. Prawie cała szkoła przybyła na pogrzeb.

Ksiądz stanął nad grobem Merry trzymając w dłoniach Pismo Święte. Na jego wyraźny znak wszyscy umilkli, przeżegnali się i z zapartym tchem słuchali słów jego. Mówił pięknie. O przemijającej miłości, o tym, że wszystko na ziemi to tylko popiół i kurz. Przez moment poczułem się jak bohater Grzędowiczowskiej powieści. Prosił Boga o przyjęcie nastoletniej duszy do swego królestwa.

- Każdy z nas dźwiga na plecach krzyż chrystusowy. Wszelkie dobra materialne przemijają i pozostaje po nich popiół i kurz. I tylko od nas zależy, co z tego życia wyniesiemy. Wierzę, że Pan Jezus Chrystus, zasiadający po prawicy Boga Ojca Wszechmogącego, przyjmie naszą siostrę Merry do swego królestwa. Wierzę, że teraz spogląda na nas z góry i uśmiecha się na wasz widok. To normalne, że ból po utracie waszej koleżanki będzie trwał jeszcze. Ale najważniejsze, żebyście o niej pamiętali. Żebyście się o nią modlili do Boga.

Resztę słów zagłuszył odgłos przejeżdżającego samochodu.

Wszyscy płakali. A może tak mi się zdawało, bo sam roniłem łzy ocierając je wstydliwie chusteczką. Zapaliłem drugiego papierosa. Gdzieś w gąszczu lamentujących zauważyłem Mortena. Stał nad grobem dziewczyny blady jak ściana. Za nim stał Arsene trzymając na jego barkach obie ręce. To druga kobieta, którą pochował. Merry, podobnie jak Emili Sander zginęła od kuli.

Megson z Kerringamem trzymali w dłoniach ogromny wieniec z napisem " Na zawsze w naszej pamięci ".

 

A nad głowami wszystkich krążyły wielkie, czarne kruki.

 

Zacisnąłem pięści. Gdyby nie ja, pewnie by żyła. Gdyby nie mój egoizm ...

Po chwili niebo też zaczęło płakać.

 

Wracając do domu czułem ostatnie cząsteczki jej perfum unoszące się w powietrzu. Wyłączyłem klimatyzację i wciągałem je nosem z całych sił. W głośnikach jak na złość serwowali nostalgiczną Melua. Dałem głośniej otwierając szybę. Biała farba niknęła pomiędzy kołami inaczej niż zwykle. I nawet Melua śpiewała tak na odpierdol.

Odnośnik do komentarza

Mecze sparingowe zorganizowane przez nieokrzesanego Keldermana, podobnie jak w ubiegłym roku, nie stały na najwyższym poziomie. Z jednej strony nie ma co się dziwić, bo niewiele drużyn na świecie może sobie pozwolić na rozgrywanie towarzyskich potyczek w lutym. Z drugiej jednaj strony klub płacił asystentowi krocie, co powinno znaleźć swoje odzwierciedlenie w wykonywanej pracy.

 

Walentynki spędziłem sam. Przechadzałem się po rynku zaglądając w co ciekawsze szyby wystaw. Mijałem zakochanych trzymających się za ręce, podziwiałem staruszków tulących się do siebie jak dwudziestolatkowie. Było w tym dniu jednak coś szpecącego. Ci co zdradzali przyrzekali wierność. Ci co nie kochali obiecywali, że kochają. Ci, co chcieli zakończyć związek zarzekali się, że będą razem do końca życia. Umknęła ludzkości idea święta zakochanych. Kłamstwo szpeciło ten dzień jak kawałek mielonego mięsa między zębami podczas zalotnego uśmiechu. I tylko nieliczni delektowali się szybszym biciem serca podczas otwierania torebki z prezentem.

Kina wypełnione bo brzegi pękały w szwach. Tandetne komedie romantyczne nakręcone szybko zbierały milionowe zyski. Stragany ociekały czerwienią serc, internet pęczniał od nagłych przejawów poetyckiej duszy a w restauracjach portfele przechodziły liposukcję.

Nie obchodziłem tego święta od czasów Leeds.

 

Pierwszy mecz sparingowy po zimowych wakacjach rozegraliśmy na Qwest Field z drużyną Seattle. Brazylijski sztab szkoleniowy miał być lekarstwem na słabą technikę, słabe przygotowanie fizyczne i wieczną obstrukcję umysłową przed meczami z potencjalnie silniejszymi rywalami. Przegraliśmy w finale z Chicago, a to bolało.

26 lutego o poranku na testy przybył Clint Mathis. Doświadczony napastnik znany europejskim kibicom z występów w niemieckim Hannover SV 96 zdobył do tej pory w kadrze USA w 46 meczach 12 bramek. Był dostępny całkowicie za darmo.

W chłodny wieczór pan Brent Song rozpoczął potyczkę z gospodarzami. W bramce stanął Cuevas. W ataku zagrał Mathis. To były dwie zmiany, których dokonałem w odniesieniu do poprzedniego sezonu. Musieliśmy zmienić styl gry, bo rozgrywanie piłki bezpośrednimi podaniami, często z pominięciem środka pola, bardzo często kończyło się utratą bramki.

Już na samym początku spotkania futbolówkę do siatki wpakował Francuz Le Toux. Nierozgrzany Cuevas popełnił katastrofalny błąd wpuszczając piłkę między nogami. Kwadrans później Mathis wyrównał. W drugiej połowie kibice zobaczyli dwie bramki i mecz zakończył się wynikiem 2:2.

 

- Panowie - rzekłem ostentacyjnie uderzając pięścią w parapet - tak nie można grać! Kopiecie piłkę przed siebie nie zwracając kompletnie uwagi, gdzie kto jest ustawiony. Możesz mi powiedzieć - zwróciłem się w stronę Marinelliego - do kogo posyłałeś te długie podania przez pół boiska? Do sędziego liniowego, czy tej rudej, grubej dziewczyny z musztardą na brodzie wyglądającą jak gówno?

- Trenerze - podniósł się z ławki Hartman - mogę zagrać za Carlosa w następnym meczu.

- Usiądź stary, nie czas na pogaduszki. Clint - wskazałem palcem na trzydziestolatka - bramka była pierwsza klasa. Ale później nie widziałem, żebyś dostał piłkę. Stałeś jak klocek pośrodku tego bagna i podziwiałeś niebo. To nie są k***a wakacje, tylko przygotowania do sezonu!

- Trenerze, ale Clint na 100% już skończył pierwszą klasę. No Clint, powiedz mu. Sam mówiłeś, że byłeś w koledżu - Hartman nie dawał za wygraną.

 

Drugi sparing potraktowałem jako rozbieganie. Cała drużyna miała nieograniczone pole manewru. Każdy tylko miał pilnować swojej pozycji. Nawet Hartman tego dnia wydawał się być nad wyraz spokojnym człowiekiem. Nie dziwne zresztą, skoro spotkanie było rozgrywane w ... koledżu z amatorską drużyną KC Brass.

Tłumy Cheerleaderek w fikuśnych strojach kusiły wszystkich i wszystko. Czasami miałem wrażenie, że nawet krzesełka i trawa mają ochotę je przelecieć. Białe uniformy, białe kozaczki, białe majteczki i wzwody zamiast zwodów na murawie. Wprawdzie siedziałem po drugiej stronie boiska, ale balony niektórych dziewczyn były większe od piłki, co nierzadko przykuwało moją uwagę.

Kansas klepało futbolówkę po ziemi ośmieszając studentów. Prawie 3 tysiące kibiców oglądało mecz przecierając oczy ze zdumienia. Kręciliśmy rywali we wszystkie strony. Bramki padały co kilka minut, a wkurwiony golkiper gospodarzy po każdym golu wykopywał piłkę daleko w trybuny. Samego spotkania widziałem z 40 minut. Cała reszta czasu upłynęła mi na fantazjach, kiedy widziałem kilka niemal roznegliżowanych dziewczyn. Każdy dołożył swoją cegiełkę do wyniku.

Hartman biegał po polu karnym wyśpiewując na całe gardło " God Bless America " Irvinga Berlina. Z daleka przypominał dużego orangutana.

Ostatecznie pokonaliśmy KC Brass aż 6:0.

 

- Trenerze - usłyszałem za moimi plecami wsiadając po stromych schodach do samolotu - Clint naprawdę był w koledżu. Proszę nas nie oszukiwać, że to pierwsza klasa.

Odnośnik do komentarza

Promienie słońca opalały źdźbła trawy idealnie przystrzyżonego trawnika pana Funkhousera. Przy krawężniku leżakował mały, dziecięcy rowerek. Pod garażem stały trzy kartony z zabawkami, a na drewnianej ławce przed wejściem do willi siedziała pani burmistrzowa poprawiając delikatnie zgrabną fryzurkę. Beżowa spódniczka idealnie komponowała się z czekoladową skórą kobiety przyciągając wzrok płci brzydkiej przechadzającej się chodnikiem.

- Może byś mi pomogła z tymi tobołami kobieto? – zdenerwowany burmistrz upuścił na ziemię wielki karton z książkami. W powietrze wzbiły się tumany kurzu.

- Mówiłam Ci przecież, żebyś zamówił ekipę. Ale nie, Ty musisz dusić każdy grosz! – parsknęła kobieta strzepując z siebie drobinki pyłu.

- Darmozjad – syknął pod nosem zaciskając pasek u spodni.

- Jeszcze pożałujesz, że to powiedziałeś – odparła kobieta mierząc męża lodowatym spojrzeniem.

Czarny Bentley Continental był już wypchany po brzegi. Wyglądał jak Paris Hilton w roli boya hotelowego, co zwróciło moją uwagę, kiedy jechałem na siłownię. Zwolniłem nieco, przystając nawet na moment przy posiadłości polityka.

- Roxy. Zrób coś wreszcie do cholery ze sobą, bo mnie wkurwiasz! – fioletowy ze złości Funkhouser opierdalał swoją żonę rzucając w nią książkami. Kobieta robiła uniki jak rasowy bokser chowając się po chwili za ławką. Kiedy farsa ustała Roxy oparła się na łokciach o oparcie ławki, wypięła tyłek w moją stronę. Otarłem pot z czoła wypuszczając z sykiem powietrze. Nie miała na sobie majtek.

- Może pomóc? – Otworzyłem drzwi samochodu stając na chodniku przed wjazdem. Roxy spojrzała na mnie, zrobiła z palców literę V i wysunęła przed siebie język kiwając głową.

- Nie, dzięki Paweł – odparł Mark wyjmując z kieszeni papierosa – to tylko mała, rodzinna sprzeczka trenerze. Żona zapomniała, że jestem jej mężem.

Zerknąłem w stronę obciągającej nisko spódniczkę kobiety. Roxy oblizała górną wargę, po czym wsadziła sobie w usta wskazujący wciągając go i wyciągając.

- Mówi pan – nie mogłem oderwać wzroku od kobiety - ,że się przeprowadzacie? Czemu?

- Kupiłem posiadłość na obrzeżach miasta, nieopodal Aqua Parku. Żona narzekała trochę na harmider. Zresztą, sam wiesz jak to jest. Pochodzisz przecież z Polski, a tam nie narzekacie na brak spokoju, prawda?

Podrapałem się po głowie, podałem burmistrzowi dłoń, ukłoniłem się do Roxy i wróciłem do samochodu. Kiedy odjeżdżałem kolejna książka wylądowała dokładnie między oczami kobiety.

 

Po pogrzebie Merry nie miałem żadnej kobiety. Ot cały testosteron drzemiący we mnie wyparował jak woda z kubka po lodach pozostawionego na plaży. Kiedy burmistrz wspomniał o Polsce przez moment miałem nawet taką myśl, by wrócić do ojczyzny, osiąść na wsi i zająć się gospodarstwem rodziców. Na szczęście mijając jeden ze sklepów cisnący się pomiędzy innymi w wąskiej uliczce, kupiłem dużą butlę Danielsa i cały urok rolnictwa znikł.

Nagle zadzwonił telefon. Spojrzałem na monitor czarnej nokii, wcisnąłem zieloną słuchawkę :

- Halo?

- Cześć. Dawno nie rozmawialiśmy. Może wpadniesz na kawę?

Odsunąłem telefon od ucha, spojrzałem raz jeszcze na obcy numer.

- Tylko nie mów, że nie zapisałeś mojego numeru - głos kobiety czytał w moich myślach - To ja.

- Ja? To znaczy kto?

- Roxy głuptasie. Jestem taka samotna. Ten gbur znów wyjechał w delegację do Los Angeles i zostawił mnie tu samą. Przyjedź do mnie. Nie mam z kim nawet obejrzeć filmu, hm?

- Kiedy mam przyjechać?

- Nawet zaraz. On jest już w samolocie, więc nie wróci.

Rozłączyłem się rozglądając się dookoła. Na ciemnej ulicy nie było nikogo, prócz trzech czarnych kotów walczących między sobą na okrągłej klapie od śmietnika. Maszerując do samochodu wstąpiłem na moment do spożywczego, kupiłem wytrawne wino, papierosy i trzy paczki prezerwatyw i ruszyłem w stronę willi.

 

Noc pachniała podnieceniem. Wysiadłem z samochodu zaparkowanego naprzeciwko posesji i poprawiłem niedoprasowany kołnierz. Na górze paliło się światło.

- Raz kozie śmierć - rzekłem sam do siebie naciskając dzwonek do drzwi.

Po chwili przede mną stała Roxy. Była ubrana w żółtą, obcisłą koszulkę, białą minispódniczkę i białe japonki.

- Wchodź szybko, zanim ta stara rura z naprzeciwka Cię zauważy!

Usiadłem na beżowej kanapie stojącej w kącie pokoju. Na stole leżały talerze i kieliszki, w kominku trzaskało drewno.

- Mark - Roxy zagłębiła korkociąg w korku wina - kupił je - syknęła siłując się z szyjką - w Caracas. Podobno zajebiste.

Kiedy przezroczysta ciecz wypełniła szkło Roxy usiadła obok mnie zakładając nogę na nogę.

- Opowiadaj, co tam u Ciebie.

- To zależy o co pytasz? - odparłem odsuwając się powolutku od napalonej kobiety.

- Słyszałam - wlała w siebie całą zawartość lampki - że miałeś ostatnio problemy. Jacyś gangsterzy Cię napadli.

- Tak, zostałem postrzelony.

Roxy wyprostowała się, ściągnęła nogę z nogi, chwyciła mnie za przegub prawej ręki i powiedziała :

- Pokaż na moim ciele, gdzie Cię trafili?

Kiedy moja ręka wędrowała w jej stronę, Roxy rozpięła spięte w kucyk włosy. Jej prawa dłoń ścisnęła mnie za krocze masując je namiętnie i mocno.

- Albo nie pokazuj - ostatnie słowa zniknęły gdzieś pomiędzy moją szyją a jej ustami.

Rozpiąłem jej bluzkę. Nie miała na sobie żadnej bielizny. Chwyciła za lampkę szampana rozlewając go po nagich piersiach. Nie czekając na zaproszenie zlizywałem z niej alkohol wędrując językiem w dół

... aż po gorące uda.

Odnośnik do komentarza

Dziękuję kolego. Mało komentarzy to i pisać się nie chce:p

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Dymanie żony burmistrza stało się od ostatniego razu sposobem na spędzanie wieczorów. Już nie byłem całkiem sam, choć obecność mego ciała w innym też nie można uznać za wsparcie duchowe. Najwyraźniej Roxy to nie przeszkadzało, bo po czterech razach w ciągu jednej nocy zasypiała na pół dnia, a ja mogłem przynajmniej choć przez kilka godzin żyć i cieszyć się wolnością. A trzeba przyznać, że zapał miała niesamowity. Widać mąż nie dawał jej wszystkiego, czego potrzebowała.

W klubie plotki o Roxy Funkouser krążyły już od dawna. Pewnego razu podsłuchałem rozmowę jednego z masażystów, który rozlewał się w towarzystwie dwóch fizjoterapeutów nad zaletami kobiety. Ponoć ostatniej zimy urządziła orgię na 10 osób, z czego ona sama była jedyną kobietą. Innym razem słyszałem, że zwabiała do domu nastoletnich chłopców rozwożących poranną gazetę i pod pretekstem pomocy przy czymś w kuchni wykorzystywała nieświadomych nastolatków. Ostatnią ofiarą nimfomanki byłem ja. Ale o tym nie wiedział jeszcze nikt i lepiej dla mnie, żeby się nie dowiedział. Media nie śpią. Licho też. A człowiek swoje potrzeby ma.

 

 

Siedziałem na mahoniowym krześle z khaya senegalensis. Oparcie zdobiła głowa smoka, zaś poręcze wykonane ze srebra zakończone były sześcioma szponami. Zostałem oficjalnie zaproszony na symboliczną czarkę Sake, by w miłym towarzystwie szemranych panów porozmawiać o nadchodzącym turnieju kumite, który miał się odbyć w Kansas City. Arsene siedział przy kancie stołu gryząc cygaro. Miał na sobie biały garnitur ze złotymi spinkami na mankietach. Na stole leżały półmiski z kawiorem i kilka butelek Sake. Na skórzanej sofie pod oknem wygrzewał się kajman żrący jakąś padlinę.

- Panowie - rzekł gangster - częstujcie się. Morten, podaj kieliszki. Kumite po raz pierwszy w swojej długowiecznej historii zostanie zorganizowane w Ameryce. Jest to ukłon w naszą stronę Sir Donalda Tsang Yam Kuen. Postanowiłem zaprosić do jury osobę znaną i powszechnie cenioną, pana Yanga Sze.

Po tych słowach w sali zapanowało poruszenie. Trzech mężczyzn w czarnych frakach siedzących najbliżej kajmana zaczęło nerwowo rozmawiać po hiszpańsku gestykulując rękoma. Obok siedzący Azjata złożył ręce do modlitwy, ukłonił się Arsene, po czym łyknął czarkę Sake ocierając rękawem usta. Spojrzałem na gangstera, który przeszywał mnie wzrokiem. Chcąc nie chcąc chwyciłem za brązowe naczynie, podniosłem je do ust i wlałem całą zawartość japońskiej wódki do żołądka. Zebrało mnie na wymioty, ale zacisnąłem zęby i nie dałem po sobie tego poznać.

- Jan Sze to Bolo Yang, pamiętam go z Krwawego Sportu, hajjjja! - krzyknął poruszony Morten robiąc komiczną figurę z kata.

- Paweł, będziesz reprezentował nasz kraj na tym turnieju - Arsene wstał z miejsca unosząc czarkę z Sake - i jako jedyny Polak będziesz miał szansę zaistnieć na międzynarodowej scenie sztuk walki.

Przełknąłem głośno ślinę zaciskając pięści z nerwów. Krew napływała mi strumieniami do głowy rozrywając malutkie naczynka. Słyszałem w uszach ich przeraźliwe pękanie.

- Allah Akbar!! - krzyknął brodaty jegomość zrywając się z krzesła.

- Kadima! - dodał gość wyglądający na Izraelitę, który do tej pory zażerał się kawiorem w najlepsze.

- Bonzai!

- Uuurrraaa!!!

- Panowie, zdrowie Pawła !

Po tych słowach wszyscy chwycili za czarki, unieśli w górę i zgodnym ruchem wlali w usta całą ich zawartość.

Znudzony kajman popatrzył na wszystkich, zlazł z sofy, chwycił za skórzaną kurtkę wiszącą na jednym z oparć i zaczął przeżuwać jej rękaw sycząc przy tym jak czajnik.

- A co z klubem? Nie będę miał czasu przecież na treningi, mecze. Przed nami przecież kilka ważnych spotkań, a niektóre nawet w międzynarodowych pucharach.

- Spokojnie, pomyślałem o wszystkim. Na czas Twojej nieobecności pan Kelderman zgodził się objąć posadę menadżera. Kumite będzie trwało równe dwa tygodnie. Myślę, że przez ten czas Wizards poradzi sobie bez Ciebie.

- Mhm, ostatnio też tak myślałem i przegraliśmy w finale z Fire.

Arsene wzruszył bezradnie ramionami, chwycił za cygaro, zgilotynował końcówkę i opadł na krzesło zakładając nogę na nogę. Dobrze zbudowany Rosjanin o kaszpirowskich rysach twarzy chwycił za skórzaną kurtkę, rąbnął z całej siły w łeb gada, który nie pozostając dłużny odgryzł cały rękaw chowając się za sofą.

Odnośnik do komentarza

Amfetamina Kumite zaczęła działać bardzo powoli. Rozpędzała się po organizmie jak kolej buchając parą i sapiąc jak spocony gepard.

Gdzieś pomiędzy siłownią a salą gimnastyczną musiałem znaleźć miejsce na opiekowanie się drużyną, która, co było zdziwieniem nawet dla samych piłkarzy, do sezonu została przygotowana znakomicie. Sztab szkoleniowy, który dołączył do Wizardsów w okienku transferowym spisywał się wybornie. " Palce lizać " - zwykł mawiać Kelderman spoglądając na sztuczki techniczne poszczególnych zawodników.

 

Ćwierćfinałowy mecz Pucharu Mistrzów zgromadził na trybunach 10315 kibiców. Był to pierwszy, historyczny występ, spisywanej jeszcze nie tak dawno na straty, drużyny Kansas City, co odbiło się głośnym echem w mediach na całym kontynencie.

Po pierwszym gwizdku sędziego, o dźwięcznym nazwisku Archundia ( osobiście kojarzył mi się z Facundo Araną ze Zbuntowanego Anioła ) ekipa Portmore United zamurowała dostęp do własnej bramki licząc na szybkie kontrataki. Na szpicy występował duet Parada-Morrisey, który tylko w ubiegłym sezonie zdołał zdobyć aż 26 bramek dla swojej drużyny. Nie ostudziło to w żaden sposób wilczych zapędów moich podopiecznych. W 14 minucie fantastycznym uderzeniem z blisko 30 metrów popisał się Claudio Lopez, ale piłka po odbiciu się od poprzeczki poleciała w siną dal i chłopcy od podawania piłek musieli oddać jedną.

Przed zejściem do szatni Carlos Marinelli pewnie wykorzystał jedenastkę uderzając piłkę po ziemi w lewy róg. W drugiej połowie obraz gry nie uległ zmianie. Do 74 minuty prowadziliśmy skromnie 1:0, póki Colombano nie podwyższył wyniku pakując piłkę do siatki z rzutu wolnego.

Pierwszy mecz z Portmore United zakończył się dość skromnym wynikiem 2:0.

 

Trzy dni później wybraliśmy się nad rzekę Cumberland do stanu Tennessee. Stolica muzyki Contry okazała się bardzo przyjemnym miejscem. Liczne burdele z kowbojkami ujeżdżającymi sztuczne byki przyciągały uwagę piłkarzy bardziej niż sam mecz.

- W Nashville urodziła się Miley Cyrus znana jako Hannah Montana - ryczał Hartman pociągając zdrowo z piersióweczki.

Na Ezell Park panował rodzinny nastrój. Kilkanaście pedantycznych rodzin zasiadło na czystych krzesełkach w nadziei na obejrzenie bardzo miłego i pouczającego spektaklu.

- Nie jesteśmy k***a żadnym pierdolonym teatrem - ryczał podpity Hartman rozbijając butelkę o słupek bramki boiska treningowego.

- Uspokój się Kevin - poklepałem Amerykanina po plecach - idź weź prysznic. Zagrasz w drugiej połowie.

- Nie rozumiem szefie, czemu ten pierdolony Meksykaniec gra w pierwszej połowie, a ja muszę zbierać ochłapy? Co ja pies jakiś jestem pastewny?

- Pasterski chciałeś powiedzieć - odpowiedziałem szczerząc zęby.

- Jeden ch**, to i to wierne no nie?

- Jak sobie poradzisz, obiecuję, że w kolejnym meczu będziesz grał pierwsze skrzypce.

Hartman pokiwał przecząco głową drapiąc się po lewym uchu. Zarzucił ręcznik na plecy, ściągnął śmierdzące wilgocią i tygodniową skarpetą buty i ruszył w stronę łazienki.

Po wytypowaniu składu na mecz chwyciłem paczkę kubańskich cygar skrytą we wnętrzu plastikowej reklamówki, wyjąłem jedno ze środka i już miałem wychodzić na murawę, kiedy drzwi do łazienki wyleciały z zawiasów rozbijając się o pierwszą napotkaną ścianę.

- Debila z siebie robić nie dam szefie! - ryczał Hartman, a fujara dyndała mu po same kolana - ja k***a na skrzypcach grać nie umiem i nie będę! Rozumiesz trenerze? NIE BĘDĘ!

Otarłem pot z czoła, spojrzałem na rozbite drzwi i wyszedłem z szatni mijając pędzącą ochronę.

Mecz z Nashville Metros był jednym z tych spotkań, o których chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Ponad 3 tysiące kibiców, suchy początek marca, sędzia bez papierów i boisko wyglądające jak by ktoś wypasał na nim trzodę. Powiedziałem zawodnikom, że mają grać, jak im się podoba. Kreatywność nieograniczona, nastawienie obojętne, byle by nie stracili bramki.

Com rzekł, zostało uczynione. Na przerwę schodziliśmy z zapasem trzech bramek. Po przerwie zdołaliśmy wepchnąć do bramki grubego Rodrigueza jeszcze cztery gole i ostatecznie gospodarze dostali surową nauczkę.

Nashville Metros 0:7 Kansas City Wizards

 

Rewanż z Portmore United był łatwiejszy niż okiełznanie nowo narodzonego byka. Usiałem wygodnie na ławce menedżera popalając skręconego naprędce papierosa. Obok mojego fotela siedział Kelderman, dalej Patterson i Cotton. Cały sztab szkoleniowy zwalił mi się na głowę.

- Jedziecie z kelnerami!! - krzyczał Patterson unosząc w geście triumfu w górę kciuk.

Na Ferdi Neita Complex w Portmore świeciło słońce wychylając się nieśmiało zza ogromnej chmury. Pachniało wilgocią, a na termometrze rtęć łechtała liczbę 26 powodując wśród piłkarzy odruch sięgania w każdym możliwym momencie po butelkę z wodą.

Jack Jewsbury otworzył wynik spotkania już w 10 minucie. Chwilę później było już 2:0. Byłem pewien zwycięstwa, dlatego też zbytnio nie afiszowałem się z opierdalaniem drużyny. W drugiej połowie Morrissey zdobył bramkę kontaktową, ale kropkę nad i postawił Victorine. W dwumeczu zwyciężyliśmy pewnie 5:1 i z podniesionym czołem oczekiwaliśmy następnego rywala, tym razem już w półfinale Pucharu Mistrzów.

Portmore United 1:3 Kansas City Wizards

Odnośnik do komentarza
Dziękuję kolego. Mało komentarzy to i pisać się nie chce:p

Gdy czyta się dobrą książkę, to komentarze są zbyteczne :)

 

- Fuck - zakląłem szpetnie dotykając pośladków. Przerwa między nimi dziwnie piekła i bolała jednocześnie.

Vermes marzył o tym od zawsze - w końcu Cię dopadł :keke:

Odnośnik do komentarza

Mierzejowa plaża chłodna od wschodniego wiatru w środku marca wyglądała strasznie ponuro. Przy brzegu przewalały się kawałki drewna wyglądające jak część łodzi.

- Trenerze, co my tu robimy? - zapytał Jack usiłując ściągnąć buty.

- Tam - wskazałem palcem na wzniesienie - za tym pagórkiem jest stadion. Cieszcie się krajobrazem i czystym powietrzem. Tego w domu nie ma.

- A skąd wiesz trenerze co mam w domu? - brnął w zaparte Hartman.

Ruszyliśmy przed siebie całą drużyną delektując się morskim zapachem. Butwiejące konary drzew przysypane mokrym piaskiem wyglądały jak elementy dekoracji horroru. Lodowate powietrze pobudzało lepiej niż kawa.

- A więc tak wygląda słynna Long Island - burknąłem pod nosem rzucając przed siebie kilka szarych kamieni.

- Nie wiedziałem, że na Paumonauk jest jakiś klub - zaciekawiony Jewsbury usiłował przerwać ciszę.

- Ja też - podrapałem się po głowie - ale widać Kelderman jest lepiej poinformowany od nas.

- Pełmanoco? - Hartman zatrzymał się przy brzegu robiąc minę, jak by mu ktoś kazał zjeść własne odchody.

- To w języku Indian oznacza "rybokształtna wyspa" - odpowiedział Jack wspinając się na pagórek.

Kiedy ocean zniknął za pierwszymi drzewami powietrze zaczęło pachnieć ciepłą, moczoną parówką. Szliśmy wydeptaną w trawie ścieżką mijając małe, opuszczone stragany, które w okresie letnim pewnie służyły tutejszym kupcom. Po kilku minutach stanęliśmy przed bramą prowadzącą na przepiękny, cukierkowy stadion. Aromat świeżo skoszonej trawy łechtał nasze podniebienia gdy wędrowaliśmy po drobnej kostce brukowej.

- Teraz już wiem skąd ten smród - Hartman załadował dwa palce wskazujące w dziurki od nosa.

- A ja wiem dlaczego pachniało kiełbasą. Spójrzcie - Marinelli wskazał na trzy stoiska cateringowe, przy których piętrzyły się kolejki chętnych.

Drużyna Long Island była amatorskim klubem, którego wartość wszystkich zawodników razem wziętych nie przekraczała marnych 24 tysięcy dolarów. Młodzieżowy zespół zrzeszał młodych chłopców z całej wyspy, którzy studiowali na uczelniach w Nowym Yorku.

- Nie, to się nie mieści w głowie. Kelderman za to beknie - rąbnąłem w parapet pociągając ze słomki colę.

Zielony dywan wyścielający boisko pachniał świeżością. W głośnikach leciała właśnie Britney Spears, chłopiec od hot dogów ubrany w strój bułki spacerował wśród gromadzącego się tłumu, a przy bramce Hartman podrywał trzy nastoletnie fanki. Skutek był taki, że kiedy chwyciłem za worek z piłkami wychodząc z szatni, bramkarz zniknął, a ja musiałem między słupkami postawić Cuevasa.

 

Zagraliśmy w ustawieniu 1-4-2-2-2. Spotkanie przebiegało pod nasze dyktando i to my dyktowaliśmy warunki od samego początku po sam koniec. Przeciwnik nie istniał. Cuevas ani razu nie dotknął piłki, a boczni obrońcy grali w środku pola wspierając pomocników. Drużyna Long Island była rżnięta we wszystkie otwory przez 90 minut. Każdy piłkarz szczytował w ten, czy w inny sposób. Niektórzy nawet wielokrotnie.

Long Island 0:11 Kansas City Wizards

 

- Gdzieś Ty był do cholery?! - wydarłem się na Hartmana, który w najlepsze pociągał z piersióweczki trzymając lewą dłoń w staniku nastolatki.

- Wyluzuj - odparł - przecież nic złego się nie stało.

- Dwa tygodnie wstrzymana pensja!

- A w dupie mam pensje. To jest Motricia, Motricia to trener Paweł. Motricia ma dwie bardzo ładne koleżanki. Uwielbiają czworokąty. Trenerze - Hartman zbliżył się do mnie - z trzema gówniarami to pan jeszcze nie spał no nie?

 

W Półfinale Pucharu Mistrzów spotkaliśmy się z meksykańską Moreilą. Pierwszy mecz był rozgrywany na naszym stadionie, co przyciągnęło uwagę ponad 20 tysięcy kibiców. Tak jak obiecywałem po przejęciu drużyny, mierzyliśmy w sukces międzynarodowy, a Puchar Mistrzów miał być pierwszym trofeum w gablocie drużyny.

Pan Hector Gomez gwizdał bardzo sprawiedliwie. W 9 minucie Sasha Victorine zdecydował się na samotny rajd środkiem boiska. Trenowaliśmy takie zagrywki na treningach przedsezonowych. Pozostali piłkarze blokowali ze wszystkich sił rywali walcząc z nimi niemal jak w zapasach. Amerykanin w sytuacji sam na sam zdobył dla nas prowadzenie. Dokładnie 9 minut później po rzucie rożnym Marinelli zagrał piłkę na wysokości klatki piersiowej Wolffa. Napastnik nie zastanawiając się długo rąbnął z woleja pod poprzeczkę Meksykanów podwyższając stan na 2:0. Po tej bramce byłem pewien, że wynik z Long Island może się powtórzyć. Niestety drużyna siadła nie wiedzieć czemu, a Moreila rzuciła się do frontalnych ataków spychając nas do defensywy. w 58 minucie Ernesto Serrato wdał się ze mną w słowną przepychankę. Nawymyślałem mu o jego matce i siostrze, które przepędzałem z łóżka dzień po dniu, a Meksykanin nie pozostając mi dłużnym kopnął futbolówkę uderzając mnie prosto w nos. Potok łez i krwi z glutami przerwał spotkanie na kilka minut a Serrato dostał za to zagranie czerwoną kartkę.

Kansas City 2:0 Moreila

 

Na inaugurację sezonu 5 kwietnia zmierzyliśmy się z niedawnym zwycięzcą rozgrywek, drużyną Chicago Fire. Nie ukrywałem, że ten mecz był dla mnie szalenie ważnym spotkaniem. Każdy chyba pamiętał moje nieprofesjonalne zachowanie sprzed pół roku, kiedy to pod sam koniec rozgrywek coś mi odjebało i poleciałem do Polski.

Nie każdy jednak wiedział, że chciałem sprowadzić do krainy wielkiej cywilizacji En.

Mecz z Fire rozpoczął się wcześnie, o 17:45, kiedy już wszyscy Amerykanie wrócili z pracy do domu. W 11 minucie Jewsbury plasowanym strzałem sprzed pola karnego otworzył worek z bramkami. Fire wyrównało 10 minut później, a autorem bramki został McBride. Nie zdążyliśmy się otrząsnąć po stracie gola, a na 1:2 podwyższył Nyarko przepięknym strzałem z przewrotki. W 36 minucie Wolff po rękach bramkarza zdobył bramkę kontaktową i z wynikiem 2:2 schodziliśmy do szatni.

- Panowie. Trzymacie ich za jaja, więc nie puszczajcie tak łatwo. To nie jest rywal z górnej półki, tylko mały, słaby zespół.

- Jadą z nami jak chcą - syknął ktoś z piłkarzy.

- Dacie się robić w balona? To tego chcecie? Przegrać mecz na otwarcie ligi? Na własnym boisku? Gdzie macie ambicje?

W 59 minucie meczu do piłki ustawionej na 35 metrze podszedł Argentyńczyk Marinelli. Pomocnik zmrużył oczy, ocenił w myślach odległość do bramki rywala, wziął daleki rozbieg i piłka zatrzepotała w prawym okienku Chicago. W 73 minucie McBride zdobył swojego drugiego gola uderzając z najbliższej odległości.

Na szczęście w porę przebudził się Colombano, nie widoczny w tym meczu. Napastnik oddał piękny strzał sprzed pola karnego ustalając wynik w doliczonym już czasie gry.

Kansas City 4:3 Chicago Fire

Odnośnik do komentarza

Huk silnika nowego helikoptera ekipy BBC przerwał mój codzienni jogging, który uprawiałem od 5 rano. Spojrzałem w niebo przysłaniając ręką oczy. Gdzieś w oddali gorączkowo wydzierała się syrena policyjna, gdzieś piszczały koła karetki. Po chodniku biegli ludzie trzymając się za głowy. Pomiędzy jednym hałasem a drugim słyszałem tylko " ma dwie kule ", "wodospad krwi", " k***a, znałem ich!". Udałem, że nie interesuje mnie kolejne zabójstwo na ulicach Kansas. Wstałem z ławki, otrzepałem naleciałości z różowej koszuli i jak by nigdy nic, spacerkiem, majestatycznie ruszyłem w stronę gromadzącego się tłumu. Park tego dnia wyglądał tak niewinnie, jak nastolatka z lizakiem w ręku przechadzająca się czarnym gettem w środku nocy. Na gałęziach ćwierkały radośnie ptaki przeskakując z jednej na drugą. Nawet wiatr przycupnął tu na dłużej chowając się przed chmurami gdzieś pomiędzy liśćmi. Schyliłem się by zawiązać baraszkującą w powietrzu sznurówkę. Chwyciłem za dwa końce, zaplotłem pętelkę, a kiedy podnosiłem się z ziemi obok mnie stał Morten zagryzając patyczek od lizaka. Miał na sobie nieskazitelnie białą koszulę, krawat i spodnie od garnituru. Chłopak zmierzył mnie wzrokiem, podrapał się po prawym uchu marszcząc czoło i rzekł :

- Nie musisz mi dziękować.

- Za co? - odparłem zmieszany.

Morten nie odpowiedział nic. Ukłonił się przyjaźnie, odwrócił się na pięcie i odszedł pozostawiając za sobą nieprzyjemny zapach kłopotów. Zmrużyłem oczy odprowadzając go wzrokiem, łyknąłem kilka kropel wody mineralnej i ruszyłem w stronę tłumu.

Ostatni z gapiów stał na krawężniku usiłując przecisnąć ciekawski wzrok przez plecy pozostałych. Podszedłem do niego, jedną ręką odepchnąłem go na bok. Następnych rozgarniałem na boki jak letnią wodę w basenie podczas zajęć odnowy biologicznej.

- O Chryste Panie - zakrztusiłem się powietrzem zatykając szybko usta dłonią.

Telewizyjny helikopter krążył nad głowami jak pterodaktyl w poszukiwaniu ofiary. W oczy wgryzały się niemiłosiernie kolce migających świateł sygnałów policji, karetki i straży pożarnej.

Oto na asfalcie leżało czterech czarnoskórych mężczyzn. Pierwszy, odziany w skórzane spodnie i czerwoną chustę z napisem " Bloods " nie miał oczu. Zamiast tego w jego głowie ktoś wydrążył dwa malutkie tunele, przez które śmiało podziwiać można całą okolicę. Jego twarz wykrzywiona w grymasie bólu świadczyła o tym, że dziury były wiercone całkowicie na żywca. W prawej dłoni trzymał wiertło z mięsem na krawędziach. Obok, przykuty do hydrantu kajdanami leżał młody chłopak, tak na oko dziewiętnastolatek. Miał nogę uciętą w kolanie. Dookoła jego ciała stygła kałuża bordowej, gęstej krwi. Po chwili dopiero zauważyłem, że nie miał prawego ucha, a w jego ciało było pokryte setkami paseczków. Ślady po uderzeniu nożem - pomyślałem. Za plecami denata na sznurze wykonanym prawdopodobnie z prześcieradła wisiał nagi murzyn ociekający krwią od głowy po stopy. Obok wisielca swobodnie opalały się jego genitalia, oczy, palce i dwa pulchne policzki. Pomiędzy jednym uchem a drugim ktoś zdołał umieścić kilkanaście kul. Ostatni był odwrócony plecami i nie mogłem dostrzec jego twarzy. Na szczęście bezlitosna policja po chwili pokazała mi, kim był odwracając go w stronę broczących współczuciem ludzi.

Amaru leżał na ziemi w kałuży krwi swoich kompanów z metalowym wiadrem przywiązanym do brzucha. Nie miał stóp, bo buty z kawałkami wystających kości walały się przy krawężniku. Wiadro dziwnie podskakiwało, przesuwając się z boku na bok. Kiedy chudy, wysoki funkcjonariusz kopnięciem zrzucił je z ciała gangstera po ulicy rozbiegły się dwa ogromne szczury z kawałkami jelit w pyskach. Kilka osób osunęło się w omdleniu na ziemię widząc wnętrzności Amaru rozciągające się wzdłuż białej farby oddzielającej dwa pasy ruchu. Nawet policjanci przysłonili usta mierząc z broni w krwiożercze, małe potwory.

- W imię ojca i syna, i ducha świętego - ktoś modlił się za moimi plecami usiłując pożegnać zbłąkane dusze czterech czarnoskórych Bloodsów.

Po kilku łykach modlitwy nie żałowałem nikogo. Każdy zasłużył sobie na swój los. Życie gangstera jest piękne, szybkie i szalenie krótkie, o czym przekonał się najmłodszy z denatów. Okrucieństwo jakiego dokonał Morten ze swoją szajką nie było niczym dziwnym.

- Oni zasłużyli na swój los - powiedział dobrze zbudowany Meksykanin kładąc włochatą łapę na moim prawym ramieniu - nie wierzyli w Boga. Na każdego przyjdzie pora bracie. Szanuj bliźniego swego jak siebie samego.

Otworzyłem szeroko oczy ze strachu, kiedy zobaczyłem kto mówi te słowa. El Catolico właśnie wykonał znak krzyża całując ten srebrny, wiszący na szyi.

- Ale ...

- Ciii... Velasquez przyłożył palec do ust głaszcząc mnie po włosach jak starszy pan wnuczka - ich dusze potrzebują teraz spokoju.

- Ale ...

- I tylko Bóg jest im w stanie wybaczyć. Tylko Bóg przyjacielu - Velasquez nabrał powietrza z świstem w usta - pachnie szatańskim nasieniem. Wrota piekieł zostały otwarte a Lucyfer zaprasza ich do środka na ucztę. Czuję to przyjacielu. Jestem aniołem śmierci, panem między światem żywych i umarłych. I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły i morza już nie ma.

Spojrzałem na mężczyznę. Miał zamknięte powieki i drżał na całym ciele z dłonią na piersi.

- A liczba jego jest sześćset sześćdziesiąt sześć - zaryczał na koniec otwierając przekrwione oczy i szczerząc złowrogo zęby.

- Idę - rzekłem ocierając pot z czoła - idę - powtórzyłem nie wiedzieć czemu.

- Idź i głoś ewangelię. Wszyscy podlegamy jednemu prawu, jest jeden Bóg i ...

Ostatnie słowa zniknęły w hałasie odjeżdżającej karetki pogotowia.

Odnośnik do komentarza

- Czegoś mi brakuje - powiedziałem sam do siebie usiłując wspiąć się na palce, by z szafy zdjąć rodzinny album ze zdjęciami. Zresztą nie pierwszy raz taka myśl wałęsała się po mojej głowie siejąc spustoszenie w planach. Bo przecież nawet zwycięstwo w finale Pucharu Mistrzów nie smakuje tak, jak powinno smakować, kiedy w części ciała, tam gdzie znajduje się kość ogonowa, coś wierci, coś wsysa, a żołądek kurczy się do rozmiarów mózgu polskiego prezydenta.

Kilka kilogramów kurzu rozsypało się w powietrzu. Usiadłem na sofie strzepując z okładki pył, otworzyłem album na pierwszej stronie i ujrzałem zdjęcia rodziców. Uśmiechali się do mnie machając mi rękoma. Pociągnąłem zdrowo ze szklanki z kawą i przewróciłem kartkę na druga stronę. Tutaj siedział Jurek trzymając w dłoniach kufel z piwem. Miał na sobie czarny frak, chyba ten sam, który nosił, od kiedy skończyliśmy liceum. Za nim, w tle spacerował jego ojciec. Kochani przyjaciele - westchnąłem, a w oku zakręciła się łza. Po bestialskim morderstwie Jerzego w Leeds, nie miałem kontaktu z jego rodzicami. Pamięta jedynie, że Fabrizzo miał wysłać im film ze sceną egzekucji. Na samą myśl zrobiło mi się niedobrze. Przeżegnałem się, pocałowałem dłoń pocierając twarz Jurka zaklętą w obrazie i przewróciłem kartkę.

Na szarym, matowym papierze siedział Jurek Engel ze swoją książką " Futbol na Tak ". W prawym rogu fotografii widniał napis " Tylko świeża krew może uratować polską piłkę. Dla najlepszego ucznia - Jerzy Engel ". Były trener Polski to był gość. Za każdym razem, kiedy miałem problem przychodziłem do jego gabinetu, gdzie przy kilku kroplach brunatnej whisky dyskutowaliśmy godzinami. Był moim ulubionym wykładowcą i nauczycielem. To od niego nauczyłem się, że w piłce nożnej nie ma sentymentów. Trzeba stawiać na najlepszych w chwili obecnej. Nawet kosztem upadku morale w całej drużynie. Przekonał się o tym i Stancu i Beckford, Hartman czy Marinelli.

Na kolejnej stronie oparta o brązowy filar budynku stała Dasha. Miała na sobie beżową bluzeczkę i spódniczkę. Jej piersi wielkości dorodnych melonów uśmiechały się do mnie zalotnie. Chwyciłem za paczkę papierosów, wyjąłem jednego i zaciągnąłem się wypuszczając po chwili powietrze ze świstem. Kłęby dymiącego raka wypełniły przestrzeń pomiędzy mną, a zdjęciem. Przez moment widziałem tylko wielkie piersi.

- O właśnie, Dasha. Ciekawe co u niej słychać - dźwignąłem się z sofy i włączyłem laptopa. Na ekranie pojawił się program pocztowy. Odszukałem adres Rosjanki, wyświetliłem wszystkie wiadomości i po chwili tworzyłem nowy list pociągając zdrowo z filtra.

" Droga Dasho. Od ostatniego spotkania minęły lata świetlne. Mieszkam teraz w Kansas City w USA. Tu pracuję, tu żyję, tutaj chcę się zestarzeć. Jeśli kiedyś będziesz w Ameryce, napisz do mnie. Jestem bardzo ciekawy, co też słychać u mojej wybawczyni. Domyślam się, że wyglądasz nieco inaczej, niż na tym zdjęciu ( w tym momencie załączyłem do maila ostatnie zdjęcie, jakie miałem w swoim zbiorze na laptopie ). Przesyłam Ci kilka swoich fotek. Czekam na odpowiedź. Pozdrawiam. Paweł ".

Chwyciłem za album i przerzuciłem kilka kartek mijając tym samym lata dzieciństwa i dorastania. Na złotych stronach, ozdobionych polnymi kwiatami były zdjęcia En.

- Witaj - powiedziałem sam do siebie opierając się o szafę - co u Ciebie Księżniczko? En trzymała w dłoni świeżo ściętą różę. Pośród zielonych krzewów i zwisających z dachu winorośli wyglądała jak nimfa wodna unosząc się lekko ponad trawą. Jej twarz zdobił lekki uśmiech działający na mnie jak termofor w lodowe wieczory. Przewróciłem kartkę dalej. Na białej pościeli trzymaliśmy się za ręce unosząc kieliszek z czerwonym winem. Na następnym trzymałem w dłoniach wielki czek, za awans do Premiership. Jeszcze dalej staliśmy przed naszym domem, obok Jaguara, którego zresztą zniszczyła później bomba.

Wspomnienia rozlały się po mym umyśle jak ciepła czekolada w zimowe popołudnie. Otworzyłem okno i wyjrzałem na zewnątrz. Pachniało deszczem. Po ulicy biegli ludzie ściskając kurczowo rękojeść parasoli. Gdzieś w oddali słychać było nuty Cypress Hilla.

 

DING DONG. DING DONG.

Dzwonek do drzwi przerwał nostalgiczne uniesienie. Zgasiłem papierosa o dno popielniczki i ruszyłem w stronę drzwi. W Judaszu zobaczyłem ... Trish. Stała strzepując z parasolki krople deszczu.

- Wejdź proszę - powiedziałem cicho wskazując dłonią na wnętrze mieszkania - Usiądź.

- Pomyślałam sobie, że pewnie jesteś załamany po ostatnich wydarzeniach. Przyniosłam Ci czekoladki.

- Dziękuję Ci - chwyciłem za karton słodyczy - poczęstujesz się? Zaparzę herbaty.

Trish skinęła głową rozkładając parasol i postawiła go przy kaloryferze.

- Nie działa. Poczekaj, odkręcę kurek.

- Nie lubiłam jej, ale była moją koleżanką. To przykre. Przyjmij moje najszczersze kondolencje.

- Ja? To chyba Morten powinien usłyszeć takie słowa.

- Przecież wszyscy dobrze wiedzą, że mieliście romans. Zresztą, nie ważne. Byłam ostatnio na jej grobie.

Postawiłem na blacie stołu dwie filiżanki z Dilmah. Rozerwałem folię i położyłem obok czekoladki.

- Częstuj się.

- Wiesz, Morten musiał to zrobić. Amaru na to zasługiwał.

Zakrztusiłem się łykiem herbaty i wybałuszyłem gały.

- O czym Ty mówisz?

- Mogłabym zostać na noc? Nie mam gdzie spać. Mogłabym spać na kanapie.

- I tak nie mam co robić.

- Mogę?

Skinąłem głową wstając z oparcia sofy. Chwyciłem za album, spojrzałem w brązowe oczy i zamknąłem księgę wspomnień żegnając ukochaną cichym westchnieniem. Życie to seria niefortunnych wypadków. Dzisiaj jesteś na szczycie, ale jutro dowiadujesz się, że to ledwie wierzchołek góry lodowej. Rozpoczynając peregrynacje po świecie futbolu nie sądziłem, że zajdę tak daleko. Kiedy przyleciałem do Leeds nie sądziłem, że przeżyję z En tyle pięknych chwil. Lecz kiedy przybyłem do Kansas miałem świadomość, że to co było i odeszło to nie wróci już, amen.

- Tu masz pościel - otworzyłem szafę.

- A ...

- Wstaję o 5 rano i idę biegać. Wrócę o 6. Możesz w ramach zapłaty zrobić śniadanie.

Trish uśmiechnęła się do mnie i zniknęła w łazience zamykając za sobą drzwi. Usiadłem przed telewizorem, odchyliłem głowę do tyłu i nabrałem powietrza w płuca.

- Kobiety ... ech te kobiety ...

Odnośnik do komentarza

" Mieszkam u Cristiano. To taki znany Portugalczyk. Cris jest koneserem win i drogich samochodów. Szkoda, że nie możesz tego zobaczyć. W garażu ma chyba z 10 aut, a może z 15, sama nie wiem. Mieszkamy w Madrycie. Tu jest inaczej niż w Leeds. Ciągle świeci słońce, jest pełno ludzi, kupuję sobie drogie ciuchy. Wieczory spędzamy w drogich pubach i dyskotekach. Ogólnie jestem szczęśliwa, ale Cris jest młodszy ode mnie i czasami mam wrażenie, że wychowuję dzieciaka. A przecież wiesz, że gdybym chciała mieć dziecko, to bym je sobie zrobiła, a nie wzięła na wychowanie, tak? Nie wybieram się do Stanów Zjednoczonych, niestety, ale może Ty będziesz w Europie? Jeśli tak, napisz. Bardzo bym chciała Cię zobaczyć. Wiesz przecież, że w moim sercu zawsze jest miejsce dla Ciebie.

 

Dasha "

 

Pogrzeb Amaru zbiegł się w czasie z zakupem nowego domu, w centrum miasta, nieopodal byłej rezydencji Funkhousera. Brązowy budynek ze spiczastym dachem stał prawie w samym centrum pięknego osiedla. Wejście okraszone dwoma marmurowymi kolumnami w stylu korynckim usłane było drobną mozaiką z kosteczek brukowych. Nad nim znajdował się taras. Do budynku należał również garaż na dwa samochody, ogródek, basen i blisko sześćdziesiąt metrów kwadratowych ogródka. Całość oddzielona była od ulicy pięknym, drewnianym płotem. Wchodząc na teren posesji mijało się szarą skrzynkę na listy z czerwoną chorągiewką. Droga do drzwi wejściowych ozdobiona była pochodniami na naftę. Zapach świeżo ściętej trawy unosił się w powietrzu razem z zapachem białych róż, pnących się po wschodniej części płotu. W środku znajdowały się trzy sypialnie ( jedna na parterze i dwie na piętrze ), sześć pokoi, salon, sala telewizyjna, trzy skrytki, spiżarnia i dwie garderoby. Ogromna kuchnia była połączona z pokojem gościnnym, w którym stał wielki kominek. Każdy pokój posiadał własną łazienkę i toaletę. Do dziś się zastanawiam po co mi aż tyle pomieszczeń, ale dom był tak piękny, że nie mogłem oprzeć się pokusie zakupu. Przy basenie stała dwupiętrowa trampolina. Obok było miejsce na jakuzzi, ale niestety wykonawca nie zdążył go jeszcze skończyć. Oprócz białych róż po kilku specjalnie ciosanych skałach pięły się skalniaki. Na tarasie było miejsce dla co najmniej dziesięciu leżaków. Na dole, w pokoju przy kuchni stały dwa potężne regały na książki. Jestem pasjonatem marynistyki i wszelkiej maści fantastyki, więc moje zbiory musiały mieć swoje specjalne miejsce. Drzwi wejściowe zdobiła prowizoryczna kołatka.

- Panie Miśkiewicz, do końca tygodnia skończymy jakuzzi. Mozaika ma być ułożona w kształcie białej róży, ale takiej jak tam na płocie, czy takiej normalnej?

- Takiej z kolcami, którą można kupić w kwiaciarni. Na dnie jakuzzi ma być taka sama.

- Jutro przyjedzie ekipa montować sprzęt w kuchni.

- Do końca tygodnia chciałbym odebrać dom.

Gruby, brodaty majster skinął głową i podał mi dłoń.

- Panowie k***a, do roboty! Wszystko ma być skończone na piątek. Szef też jest Polakiem, więc nie odpierdalać mi fuszerki! - ryknął do sześciu polskich imigrantów zajadających kanapki z podwawelską.

 

" Droga Dasho. Cieszę się, że układasz sobie życie. Pogubiłem się już w tych partnerach życiowych przyznam szczerze, ale to nie ważne. Ważne, żebyś Ty była szczęśliwa. Nigdy nie byłem w Madrycie, ale wierzę Ci na słowo, że życie tam wygląda pięknie. W załączniku przesyłam Ci kilka zdjęć z moich wycieczek po Stanach Zjednoczonych. Znów jestem osobą medialną i znów można o mnie przeczytać w licznych gazetach, w internecie. Pewnie już to zrobiłaś. Prześlij mi proszę wasze zdjęcia. Chciałbym zobaczyć jak się zmieniłaś, jak teraz wyglądasz.

 

Paweł "

 

Pogrzeb Amaru i jego kompanów był bardzo krótki. Na cmentarzu położonym opodal czarnego getta zgromadziła się garstka ludzi, głównie żołnierzy gangu. Stanąłem pod drzewem i obserwowałem ceremonię pochówku. Miałem na sobie ciemne okulary, bo nie chciałem, żeby mnie ktoś rozpoznał. Nad głowami krążyły czarne kruki. Te same, które widziałem wylatując na walkę do Trusia. Te same, które krążyły nad mogiłą Merry. Po pół godzinie było po wszystkim. Wróciłem do samochodu i ruszyłem w stronę cmentarza, na którym leżała Merry.

Powietrze pachniało wilgocią. Spojrzałem na kłębiące się złowrogo nimbostratusy, chwyciłem za bukiet świeżo ściętych kwiatów i stanąłem nad grobem dziewczyny. Szary, chłodny granit milczał kiedy czytałem martwe napisy. Czasami czułem jej obecność. I chociaż jej nie słyszałem, wiedziałem, że jest obok. Zawsze wtedy nie wiedzieć czemu z oczu płynęły mi łzy. W samochodzie, między butelką Hugo Bossa a dokumentami leżało jej zdjęcie. Lubiłem na nie patrzeć, kiedy stałem gdzieś na poboczu delektując płuca dymiącym rakiem. Brakowało mi cierpkich słów, gdy wdychałem dym nikotynowy. Brakowało mi też jej uśmiechu o poranku, kiedy wstawałem nagi z łóżka usiłując znaleźć szybko ubranie, bo na zegarku trwał już trening.

- Gdyby nie Ty, jeszcze by żyła - syknąłem sam do siebie zaciskając pięści.

- Obaj jesteśmy jej coś winni - usłyszałem za plecami czyiś głos zbliżający się do mnie. Odruchowo chwyciłem za pistolet skryty na piersi i odwróciłem się w stronę dobiegających słów. Arsene stanął przy grobie trzymając w dłoniach dwa znicze. Za nim, jak podpaska przyklejona do gaci, stanął dobrze zbudowany Azjata mierząc mnie wzrokiem.

- On tak ma od urodzenia? - kiwnąłem głową w jego stronę spluwając po chwili gęstą flegmą na ziemię.

Arsene zaśmiał się zapalając knot.

- Byłeś dla niej dobrym facetem Miśkiewicz. Zrobiłeś z niej kobietę.

- Ale gdyby nie ja, pewnie by żyła.

- Albo ćpała i tułała się od burdelu do burdelu szarpiąc krocze gdzie popadnie.

- Gdyby nie ja ...

- Skończ pierdolić i robić z siebie ciotę, bo mi się jaja przekręcają. Pamiętaj o kumite. Merry zawsze Ci kibicowała. Powiem Ci w tajemnicy, że kiedy walczyłeś z członkiem gangu MS13, ona zamiast siedzieć z Mortenem, modliła się w kościele. Powiedział mi o tym ksiądz po jednej z mszy.

Spojrzałem gangsterowi w oczy. Mówił prawdę, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie.

- Zresztą, Ty z niejednego pieca chleb jadłeś. Chyba jesteś przyzwyczajony do tego, że najbliżsi odchodzą szybciej, niż powinni prawda?

- Może - chwyciłem za zapalniczkę leżącą na trawie, skinąłem głową i odszedłem.

Kiedy wsiadałem do Infinity kątem oka zauważyłem na pierwszej stronie brukowca wiszącego w oknie stoiska z gazetami herb Realu Madryt. Podszedłem do sprzedawcy, rzuciłem na blat dwie monety i chwyciłem za magazyn.

 

" Wielki Real Madryt ponownie w Stanach! Jak podaje rzecznik prasowy Realu Madryt, klub rozegra na przełomie lipca i sierpnia cztery mecze towarzyskie. Będzie to jeden z etapów przygotowań do sezonu ".

 

- Dasha - szepnąłem sam do siebie zgniatając gazetę w dłoni.

Odnośnik do komentarza

Podnóża Kordyliery Wulkanicznej w południowym Meksyku paliło słońce. Delikatny wiatr smagał materiał zielono-biało-czerwonej flagi, która powiewała majestatycznie na kilkunastometrowym maszcie. Na środku miasta stał pomnik J..M. Morelosa y Pavon'a - jednego z przywódców meksykańskiego ruchu niepodległościowego. W stolicy stanu Michoacán znajdował się Club Atlético Monarcas Morelia, na ogół znany jako Monarcas Morelia albo po prostu Monarcas. Pan Darío Javier Franco Gatti w towarzystwie prezesa klubu Álvaro Dávily przywitali nas z otwartymi ramionami całując każdego członka Wizards dwukrotnie w policzki.

Rewanżowy mecz Półfinału Pucharu Mistrzów odbył się w środę, 9 kwietnia, o godzinie 17:45. Największy meksykański koncern telewizyjny - TV Azteca - sprzedał prawa do transmisji tego spotkania sześciu stacjom telewizyjnym, co pozwoliło drużynie zarobić krocie.

Na rewanż wyszliśmy w ustawieniu 1-1-4-2-2-1. Pierwszy raz kibice mogli zobaczyć Kansas grające ultra defensywną piłkę.

Cuevas - Marquess - Forko - Wahl - Raybould - Espinoza - Marinelli - Hochlbein - Jewsbury - Colombano - Lopez.

Początek spotkania rozpalił nadzieje w sercach meksykańskich kibiców. Oto Ramirez po cudownym rajdzie środkiem boiska huknął przy słupku otwierając wynik spotkania. W drugiej połowie drugie oczko dorzucił Orozco i przy stanie 2:0 dla Moreliy miało dojść do dogrywki.

Na szczęście doświadczony Lopez zachował zimą krew i w zamieszaniu w polu karnym, w 81 minucie, z popularnego czuba wpakował futbolówkę do bramki Meksykanów dając nam awans do finału!

Morelia 2:1 Kansas City

 

Cztery dni później byliśmy już w Houston, gdzie na Robertson Stadium musieliśmy walczyć z tamtejszym Dynamo. Wszyscy, łącznie ze mną, byli zmęczeni kilometrami mil, jakie pokonaliśmy w te kilka dni, co znalazło swoje odzwierciedlenie w przebiegu meczu. Taktycznie nie było wielu zmian. Tylko Marquess, który narzekał na ból w prawym ścięgnie Achillesa usiadł na ławce rezerwowych, a w jego miejsce wszedł świeży Wolff uzupełniając tym samym linię ataku.

Cuevas - Forko - Wahl - Raybould - Espinoza - Marinelli - Hochlbein - Jewsbury - Colombano - Lopez - Wolff. Marinelli i Colombano grali wysuniętych skrzydłowych.

Cały mecz był zlepkiem nieskładnych akcji i niedokładnych zagrań. Piłkarze wiercili się jak gówno w przeręblu co chwila padając na ziemię ze zmęczenia. W 39 minucie na akcję Kamikaze zdecydował się Wolff. Dostał piłkę od Cuevasa, minął dwóch pomocników Houston, pochylając się do przodu staranował stopera rywala i wpadając w pole karne zderzył się z golkiperem, a piłka wturlała się do bramki. W przerwie spotkania zastanawiałem się, czy nie zrobić od razu trzech zmian, bo Colombano wylądował z głową w sedesie rzygając jak kot, Cuevas uwalniał orkę przez całą przerwę, a Marinelli zeżarł całą paczkę środków przeciwbólowych, przez co wychodząc na drugą połowę mówił do mnie - Ojcze, szukałem Cię od kiedy opuściłeś matkę.

Pan Okulaja co chwila wzywał na murawę medyka. W 65 minucie Rosario z rzutu wolnego wyrównał. W 75 Marinelli wkręcił piłkę bezpośrednio z rzutu rożnego i było 1:2. Przez moment uwierzyłem, że trzy punkty mogą pojechać na Arrowhead.

Niestety niejaki Chris Wondolowski, którego rodzice pochodzili z Olsztyna, w 77 i 90 minucie zdobył dwa gole i tym samym pogrzebał moje nadzieje. Poczułem się tak, jak by mi moje dziecko dało po twarzy. Choć dziecka nie miałem.

Dynamo Houston 3:2 Kansas City

 

Niespełna tydzień później W Commerce City na Dick's Sporting Goods Park ekipa Colorado Rapids podejmowała Kansas City zdziesiątkowane kontuzjami. Na trybunach zasiadło tylko 17 tysięcy kibiców, co jak na wielki klub było bardzo przeciętnym osiągnięciem.

Tym razem po godzinach molestowania psychicznego w bramce stanął Hartman, co spotkało się z wielkim oburzeniem ze strony Cuevasa.

Wynik spotkania otworzył Colombano pakując piłkę ręką do bramki. Sędzia tego nie zauważył, a ja nie zamierzałem protestować. W 37 minucie wyrównał Clark uderzając z woleja bo rzucie rożnym. Jeszcze przed przerwą drugiego gola wbił nam Ihemelu. Tym razem straciliśmy bramkę po błędzie Jewsburego, który holując futbolówkę wzdłuż pola karnego stracił ją na rzecz Colorado. Schodząc na przerwę usłyszałem głuche uderzenie. Amerykanin upadł na ziemię wprost pod moje nogi.

- Się k***a nauczy gnój - rzekł Hartman przechodząc po ciele kolegi z drużyny.

W drugiej połowie w 50 minucie z wapna wyrównał Marinelli. W 70 drugie trafienie zaliczył Colombano. Piłka po jego strzale zatrzepotała w prawym okienku golkipera. Niestety sen o trzech punktach prysnął jak bańka mydlana, bo pod koniec meczu ponownie po błędzie środkowego pomocnika Lloyd wyrównał na 3:3 i tym samym ustalił wynik spotkania. Po ostatnim gwizdku pana Herona Jack zwiał do szatni nie czekając na pochwały ze strony bramkarza.

Colorado Rapids 3:3 Kansas City

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...