Skocz do zawartości

W pogoni za En....


Rekomendowane odpowiedzi

- Przecież to zwykła dziwka - parsknęła śmiechem Megson ocierając usta po wypiciu chłodnej już herbaty.

- Może i dziwka, ale tak jakoś nie w smak mi było kazać jej spać na ulicy - podałem jej chusteczkę higieniczną by otarła kąciki ust.

- Co nie zmienia faktu, że to kolejna małolata w Twoim domu. A przypominam Ci tylko, że jesteś pedagogiem, a to nie wypada. Gdyby ktoś z dyrekcji się o tym dowiedział ...

- Ciii - przyłożyłem palec wskazujący do jej ust - nikt nie musi się o tym dowiedzieć.

Nauczycielka wzruszyła ramionami i oburzona wyszła z pokoju nauczycielskiego zostawiając mnie samego. Chwyciłem za dziennik, przejrzałem szybko ostatnie oceny ze sprawdzianu z socjologii i wyszedłem po chwili za nią. Na korytarzu panował harmider. Minąłem grupkę przekomarzających się dziewczyn, zanurkowałem pod rapującymi chłopakami i dogoniłem Megson.

- Masz bardzo zgrabny tyłek - szepnąłem jej do ucha uśmiechając się zalotnie.

- A ja naiwna myślałam, że powiesz mi coś romantycznego. Ech, faceci, wam tylko rżnięcie w głowie.

- Ekhm, no wiesz, to nie ja się pchałem ...

- Bądź cicho, bo jeszcze ktoś usłyszy, dobrze?

- Nikt nie musi się o tym dowiedzieć, tak? - puściłem oko do kobiety otwierając drzwi do klasy.

 

Po zajęciach poszedłem na stołówkę, by zjeść coś gorącego. Megson siedziała samotnie pod oknem zajadając końcówkę spaghetti.

- Można? - zapytałem spoglądając na krzesło.

- To wolny kraj. A ciało pedagogiczne chyba może przebywać w towarzystwie innego ciała, nieprawdaż?

- Ale za to w towarzystwie jakiego ciała - zaśmiałem się chwytając w dłonie tace. Po kilku przystankach przy pojemnikach na jedzenie usiadłem obok znudzonej oczekiwaniem kobiety. W stołówce wszyscy gapili się na nas jak na małpy w cyrku.

- Tak jak Ci mówiłam, to jest zwykła dziwka. Botnowsky, wiesz, ten nauczyciel od biologii, rok temu wpisał jej niedostateczny na koniec semestru.

- Mhm - przełknąłem kęs twardego jak podeszwa kotleta.

- Dziwnym trafem zmienił zdanie po weekendzie. Podobnie zresztą było w pierwszej klasie. Boże, ile ona miała wtedy lat? 15?

- Mhm - popijałem posiłek zbożową kawą.

- Pamiętam, że zostałam dłużej po zajęciach, bo Kerringam nalegał, żeby sprawdziany zostały sprawdzone do wywiadówki. I wyobraź sobie - Meg schowała twarz w dłoniach przesuwając nimi wzdłuż policzków - że ta dziewucha obsługiwała w klasie od niemieckiego profesora Mullera. Wiesz który, taki grubas po pięćdziesiątce z brodą po łokcie.

- Ciekawe.

- Ja tam nie wnikam. To Twoja sprawa. Rób, co uważasz za słuszne, ale mnie do tego nie mieszaj.

Wyprostowałem się na krześle patrząc z niedowierzaniem na koleżankę po fachu.

- Do czego przepraszam mam Cię nie mieszać?

- Phi - zerwała się z miejsca - a jak będziesz chciał spróbować dojrzałej kobiety, a nie tej - splunęła na ziemię - miernoty, to nie szukaj mnie. Rozumiesz? ROZUMIESZ?

- Rozumiem - przełknąłem głośno ślinę.

- No. To cieszę się, że nie masz z tym problemu, bo ja też nie mam. To cześć.

- Cześć.

 

Wkurwiająca mżawka tworzyła na moim czole dorodne krople. Szedłem przez boisko ściskając pod pachą czerwony dziennik uczniów. Nagle kątem oka zauważyłem ogłoszenie. Podszedłem bliżej, przetarłem zmoczone powieki i przeczytałem :

" Wielcy Mistrzowie Wschodnich Sztuk Walk zapraszają wszystkich na wielki turniej Kumite. Bilety dostępne tylko pod numerem telefonu .... "

- A mieli się z tym nie afiszować - syknąłem.

Kiedy odwróciłem się w stronę parkingu przede mną stanęło trzech czarnoskórych dzieciaków uzbrojonych w noże.

- No, proszę, kogo my tu mamy. Nasz ulubiony belferek - dobrze zbudowany chłopak o rysach twarzy Wanderleia Silvy wyszczerzył swoje śnieżnobiałe zęby.

- Bogaty. Trenuje Wizardsów, to pewnie ma przy sobie trochę mamony. O, mi się podoba ten krzyżyk. Daj mi go - chłopach z czarną chustą na głowie wyciągnął rękę w stronę mojej szyi. Zrobiłem krok do tyłu mówiąc :

- Poważnie sugeruję chłopcy, żebyście się odczepili. Nie szukam problemów.

- O, teraz jesteś grzecznym chłopcem co? - zarechotali - a wiesz, mi też się podoba ten krzyżyk. I twoja bransoleta.

Położyłem dziennik na ziemi, zmierzyłem wzrokiem napastników i czekałem.

- Bierzcie go - skinął głową Silva.

Wszyscy trzej ruszyli na mnie uśmiechając się pogardliwie. Pierwszy został znokautowany wysokim kopnięciem, które trafiło prosto w nos. Krew rozprysła się po szarym betonie. Nie zdążyłem się wyprostować a prawy sierpowy powalił mnie na ziemię. Zwinąłem się w bólu chwytając kurczowo brzuch. Dwa mocne kopnięcia w twarz zamroczyły mnie, a z buzi poleciała krew. Poturlałem się pod ścianę, chwyciłem kurczowo parapetu i stanąłem na nogach robiąc szybki unik. But Silvy wylądował w oknie rozbijając szybę i kalecząc jego kolano. Wskoczyłem na parapet i z całej siły w powietrzu pierdolnąłem chłopaka w twarz. Jego zęby rozsypały się po boisku jak kulki z łożyska. Trzeci napastnik trzymał w dłoniach kij baseballowy uderzając nim w swoją prawą dłoń.

- No misiaczku, ciekawe jak poradzisz sobie z tym.

Zamachnął się, kucnąłem i z całej siły rąbnąłem go w kolano. Noga pękła jak drzazga. Chłopak padł na ziemię drąc się w niebo głosy. Z drzew w okolicy w popłochu odleciało stado kruków. Nagle poczułem jak coś metalowego rozrywa mi udo. Krzyknąłem uderzając napastnika z łokcia prosto w oko. Ten odskoczył ode mnie, ale nóż pozostał w jego dłoniach. Spojrzałem na chłopaka ze złamaną nogą.

- Zamknij pysk - powiedziałem i potężnym low kickiem pozbawiłem go przytomności. Powietrze świszczało od noża przelatującego co chwila obok mojego ciała.

- Zginiesz skurwysynu - krzyczał chłopak starając się wbić nóż ponownie w moje ciało. I kiedy zamachnął się tak, że o mało co nie poleciał na ziemię chwyciłem go za bark, drugą dłonią ścisnąłem mu nadgarstek i wbiłem z impetem ostrze noża w jego krocze. Napastnik upadł na ziemię wrzeszcząc jak krojone prosie. Splunąłem na ziemię, chwyciłem dziennik, poprawiłem podarty rękaw i kolanem pozbawiłem go trzech przednich zębów i przytomności.

 

- O mój Boże - krzyczała Megson patrząc na czterech murzynów w kałuży krwi - co tu się stało? Paweł - chwyciła mnie kurczowo za ramię - nic Ci nie jest?

Spojrzałem na rozdarte, jasne jeansy. Krew zdążyła już zabarwić nogawkę po samą kostkę.

- O mój Boże. Chodź, w kanciapie jest apteczka - chwyciła mnie za ramię i szarpnęła. Kuśtykałem całą drogę odwracając się co chwila w stronę nieprzytomnych.

W kanciapie rzeczywiście była apteczka, lecz jej wnętrze pozostawiało wiele do życzenia.

- Mam tu wodę utlenioną, środki przeciwbólowe, gazę - wyliczała wyrzucając wszystko na podłogę - ściągnij spodnie. Spróbuję zatamować krwotok.

Nie czekając na ponaglenie rozpiąłem rozporek i zsunąłem jeansy obnażając ranę na trzy centymetry. Megson ucisnęła mi udo bandażem, wlała całą zawartość wody utlenionej w rozcięcie i dała mi trzy tabletki przeciwbólowe.

- To nie zaszyje rany, ale pozwoli Ci w spokoju poczekać na pogotowie - mówiąc to chwyciła za telefon.

Odstawiłem kubek z wodą na stół, oparłem głowę o kant oparcia i ...

- Może to poprawi Ci humor i przestaniesz choć na chwilę myśleć o bólu - Meg zsunęła mi slipki i wessała pewną część mojego ciała.

- Tak to ja mogę być cięty co dzień - wyrzuciłem z siebie.

- Nie przeszkadzaj.

Odnośnik do komentarza

Ale co, mam wkleić swoje zdjęcie ? Odnalezienie mnie i En w internecie wbrew pozorom nie jest takie trudne :-)

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

- Jakoś pan niespecjalnie cierpi - ostatnia pętelka jaką zawiązał chirurg zakończyła zszywanie rany. Skalpel, nożyczki i reszta nici wylądowały na metalowym, wysterylizowanym blacie stolika.

- A wie pan jak to jest. Pół życia spędziłem na siłowni, boisku i ringu. To kwestia przyzwyczajenia. Pan chyba tez nie ma już odruchów wymiotnych, kiedy widzi rozdarte ciało, bebechy i te wszystkie inne okropności.

- Ale jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło zszywać kogoś na żywca - zaśmiał się pod nosem poklepując mnie po ramieniu. Dwie gazy opatuliły moje udo. Cztery bandaże oplotły nogę usztywniając mi ją w biodrze.

- No. Może pan iść do domu. Proszę się pojawić jutro na zmianie opatrunku. A na dzisiaj to tyle. Powiedziałbym, że już po krzyku, ale w pańskim wypadku było by to co najmniej nietaktem.

- Dziękuję doktorze - zsunąłem bolącą nogę na ziemię, zarzuciłem płaszcz na ramię i kuśtykając doszedłem do drzwi, za którymi Megson zeżarła już tipsy i zaczęła obgryzać nagniotki.

- I co? I jak? Panie doktorze pan mi powie, bo Miśkiewicz zaraz będzie coś kręcił, coś mącił, on to tak zawsze, ja bym chciała wiedzieć od razu, pierwsza, najlepiej wszystko, powoli i z najdrobniejszymi szczegółami.

- Niech się pani uspokoi - ordynator położył obie dłonie na ramionach kobiety - Rana nie jest głęboka. Myślę, że najdalej za dwa tygodnie pozostanie po niej tylko blizna. A teraz przepraszam państwa, muszę iść do sali obok.

Uścisnąłem dłoń chirurgowi, oparłem ramię na karku Meg i ruszyliśmy w stronę zaparkowanego zaraz za karetką suwa. Trzydzieści metrów nie miało końca.

 

Moczenie nogi w rivanolu w towarzystwie Megson i Trish było gorsze od bólu jaki czułem zaraz po przecięciu mięśnia.

- Sama jesteś dziwka suko!

- Patrz się na siebie dupodajo!

- To nie ja obciągałam Kerringanowi żeby zostać nauczycielką!

- To nie ja rżnęłam się z połową szkoły!

Podobne dialogi nie miały końca. Zatykałem uszy palcami nucąc sobie coś pod nosem. Kiedy obie zauważyły, że jestem zdenerwowane, jak by nigdy nic siadały obok pytając, czy wszystko w porządku. Najczęściej odpowiadałem że nie, że coś mnie boli. Trzeba umieć wykorzystać kobiety. Cokolwiek to znaczy.

 

Pod wieczór pod dom zajechał czarny Maybach. Ze środka wysiadł Arsene z Mortenem i w eskorcie dwóch osiłków udali się wprost do mojego domu, by omówić szczegóły dotyczące kumite.

- Turniej odbywa się na przełomie lipca i sierpnia. Jest to spowodowane faktem, iż co po niektórzy leczą kontuzje - Arsene spojrzał na żółty bandaż ociekający wodą - Co się stało?

- A takie tam, małe nieporozumienie. Kilku uczniów zapomniało odrobić zadanie domowe.

- Powiedziałem Ci już. Nie wiem jak to zrobisz, ale na turniej masz być w życiowej formie. Guzman postawił na Ciebie okrągłe trzy bańki.

- Kto?

- Velasquez będzie Cię miał na muszce, na wypadek, gdybyś się rozmyślił i zdezerterował. Nie mam do Ciebie zaufania przyjacielu - fotel zaskrzypiał pod ciężarem Arsene, który poklepał mnie po przedramieniu - a, byłbym zapomniał. Jesteś mi coś winien za Amaru i Merry.

- Za Amaru?

- Po jego śmierci całe Bloods chciało Cię dopaść. Pogadałem z kim trzeba, wpłaciłem odpowiednią sumkę i póki co, jesteś bezpieczny.

- W co Ty mnie wrabiasz?

- Ja ją kochałem - przerwał nasz dialog Morten - była dla mnie najważniejsza - szarpnął mnie za nogawkę. Noga spadła ze stołka uderzając piętą o podłogę. Na mojej twarzy pojawił się grymas bólu.

- Uspokój się - Arsene złapał chłopaka za prawą dłoń - chyba na dzisiaj Paweł ma już dość emocji. Chodźmy - skinął głową na ochroniarzy, którzy stali obok z założonymi rękoma.

- A Ty koleżanko - Morten zwrócił się w stronę Trish - nie próbuj go okraść, tak jak zrobiłaś to z Botnowskym. Jego też kochałaś. Krótko co prawda, ale kochałaś.

Dziewczyna parsknęła śmiechem, odwróciła się na pięcie i zniknęła w ościeżnicy kuchni.

- Mówiłam Ci, że to szmata - rzuciła Megson przekręcając głowę na bok.

Po chwili talerz z sałatką przeleciał przez całą długość pokoju lądując wprost w dekolcie nauczycielki.

- Szefie, czy mogę - jeden z ochroniarzy pochylił się nad nią wsadzając palec w majonez.

- Wychodzimy! - powtórzył Arsene chwytając za laskę.

- Ja też już pójdę. W domu czeka na mnie maleństwo - urażona Megson wycierała piersi i szyję kawałkiem obrusa.

- Tak będzie lepiej dla wszystkich - stłumiony głos z kuchni ponaglał ją.

 

Po pięciu minutach zostałem z Trish w moim domu. Nareszcie mogłem odpocząć. Założyłem obie nogi na stołek, odchyliłem się do tyłu i wyciągnąłem się jak długi wzdychając głośno.

- Chcesz troszkę - dziewczyna weszła do pokoju trzymając w dłoni talerz z kurczakiem.

- Nie, dziękuję. Możesz mi podać cygaro.

Po chwili dym kubańskiego tytoniu unosił się w powietrzu łechtając podniebienie. Chwyciłem Trish za rękę :

- Usiądź, proszę. Powiedz mi, dlaczego nie poszukasz sobie jakiejś pracy?

- Myślałam, że Ci nie przeszkadzam.

- Nie przeszkadzasz. Ale zrozum, masz naście lat, a ja jestem już mężczyzną dojrzałym i ...

- Już Ci się nie podoba moje nastoletnie ciało? Ty się mną brzydzisz?

- ?!

- No, że miało mnie tylu facetów.

- Głupia - pogładziłem jej policzki palcem - nie brzydzę się.

- Obiecuję wyprowadzić się jak najszybciej. Znajdę jakieś lokum na przetrzymanie.

- A co potem?

- Carpe Diem. Idę się kąpać. Może masz ochotę?

Uśmiechnąłem się łapiąc za laptopa.

- Nie, może innym razem. Teraz chciałbym pobyć sam.

 

" Droga Dasho. Nie wiem czy wytrzymasz z Crisem do wakacji, ale jeśli tak, to zapraszam się na kilka dni do siebie. Dowiedziałem się całkiem niedawno, że Real ma przyjechać na tournee do USA. Jeśli chcesz, mogę przyjechać do Nowego Jorku, czy Los Angeles do Ciebie. Daj tylko znać, czy będziesz.

 

Paweł "

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

Przez przypadek natknąłem się na Twoje kolejne opowiadanie. "W pogoni za En..." po prostu wgniotło mnie w fotel. Nie mogłem się od niego oderwać. Tego jeszcze nie czytałem, ale z pewnością w najbliższych godzinach zacznę (trochę już późno), choćby po to, by porównać poziomy. :) P.S. widzę, że i tym razem nie rozpieszczasz zbytnio czytelników i muszą sporo czekać na kolejne części. :> Oczywiście życzę powodzenia, zapału i weny. :)

Odnośnik do komentarza

Wszem i wobec oświadczam, że opowiadanie będzie kontynuowane, co by mi jakiś moderator nie zamknął i nie wypieprzył go do archiwum :)

Muszę jedynie zaskoczyć w nowej pracy, bo jak wracam do domu, mam w sobie akurat tyle energii by się wykąpać i dojść do łóżka.

Na przykrycie kołdrą już jej nie starcza.

Także cierpliwości.

Odnośnik do komentarza

Te nowe style są o kant dupy rozbić. Tu się nie da pisać, że nie wspomnę już o czytaniu:/. Tragedia. Nie powrócicie już do dawnego designe?

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

 

Czarna myszka wędrowała po piankowej podkładce przerywając momenty ciszy głuchym, podwójnym kliknięciem. Na monitorze laptopa co róż pojawiało się nowe zdjęcie. Chwyciłem za czerwony kubek Nescafe, odpaliłem Lucky Strike i kłęby dymu wypełniły przestrzeń pokoju. Po ostatnim spotkaniu z Arsene i Velasquezem nie mogłem oprzeć się pokusie sprawdzenia pewnych niezwykle istotnych faktów z życia gangu Jumbara. Po śmierci kilku wysoko postawionych rangą biznesmenów przemyt narkotyków przez granicę z Meksykiem zakwitł na nowo. Wszelkiej maści bojówki partyzanckie, dowodzone przez żołnierzy obrzydliwie bogatych ludzi rozpadły się w pył, co pozwoliło Arsene nawiązać żywą współpracę z gangiem Joaquin "Shorty" Guzmana. El Catolico podróżował bezkarnie pomiędzy USA a Meksykiem działając na zlecenie obu mafiozów.

W Tijuanie policja odnalazła ciała 9 osób zamordowanych w bestialski sposób. Sam prokurator stanowy - Pan Rommel Moreno - oświadczył ponoć, że to rezultat porachunków rywalizujących ze sobą przywódców gangu narkotykowego Arellano Felix.

Byłem zdruzgotany. Siedziałem po uszy w tym gównie.

Kliknąłem na odnośnik do strony i przeczytałem :

 

"Meksykańskie władze od miesięcy apelowały do USA o współpracę i dostrzeżenie drugiej strony medalu, którą jest gigantyczne zapotrzebowanie na kokainę, metaamfetaminę i marihuanę w Stanach Zjednoczonych. Do tego w porachunkach między gangami, w większości używano broni pochodzących nie z Meksyku a z Ameryki – szacuje się, że może to być nawet 90% broni.

 

Clinton zapowiedziała, że USA wzmocnią ochronę swojej południowej granicy, co będzie jednak niezwykle trudne, ze względu na jej długość. Zapowiedziała również wysłanie większej ilości agentów i wsparcie Meksyku od strony logistycznej i finansowej. Prezydent Felipe Calderón już wysłał w rejony walk około 45 tys. żołnierzy."

 

Po chwili w głowie pojawiła się jedna myśl - może pomóc policji w ujęciu gangu Jumbara? Z jednej strony uwolniłbym się od ciężaru, jaki nosiłem na plecach. Z drugiej zaś naraziłbym się na zemstę ze strony żołnierzy zarówno amerykańskich, jak i meksykańskich karteli.

Odstawiłem kubek na blat czarnego biurka i wyjrzałem za okno. Na ulicy przejeżdżał właśnie czerwony Fors Mustang. Gówno amerykańskiego burdelu śmierdziało intensywniej od włosko-angielskiego.

- Ech, ja to mam przejebane - westchnąłem głośno wędrując do kuchni. Na zegarze wskazówki pokazywały 9 rano. Czas, by zebrać wszystkie graty w jedną kupę, pożegnać ciszę domowego ogniska i ruszyć na kolejny trening. Ogarnąłem pokój wpychając nogą brudne ubrania po łóżko. Wychodząc z domu odwróciłem się na pięcie by jeszcze jeden raz delektować oczy cudownym widokiem.

 

Droga na trening była dłuższa niż zwykle. Mile korków ulicznych doprowadzały do szewskiej pasji wszystko i wszystkich. Szitowanie i madafakowanie było tu tak prozaiczne jak ćwierkanie wróbelków w polskim poranku. Po prawej stronie baunsował meksykański rap. Po lewej skryty w pedantycznym Voyagerze Elvis Presley czarował zbliżających się wiekiem do dinozaurów ludzi nostalgicznym Love Me Tender. Przede mną w zdezelowanym Fordzie Capri para młodych ludzi połykała języki. Za mną w czarnym GMC siedział ktoś. Ale nie mogłem dostrzec kto, bo czerń szyb zasłaniała pasażerów.

Nim dojechałem na Arrowhead minęła godzina. Wszyscy piłkarze pod okiem trenerów rozgrzewali się już w najlepsze nie zwracając najmniejszej uwagi na mnie. Usiadłem spokojnie na ławce trenerskiej pociągając zdrowo z plastikowego dziubka napoju izotonicznego.

Odnośnik do komentarza

La Naranja, jak popularnie nazywana jest drużyna z Houston, okazała się nad wyraz łatwym przeciwnikiem. Pomimo absencji kilku podstawowych graczy udało się nam wywalczyć cenne trzy punkty. Do bramki trafiali kolejno – Lopez, Wolff i Moreno, z czego pierwszy gol był najpiękniejszy. Piłka poszybowała delikatnym lobem ponad głowami obrońców wpadając za kołnierz zdezorientowanego bramkarza. Sam byłem zdziwiony. Prawa fizyki czasami tez potrzebują iść do kibla najwidoczniej.

Kansas City 3:0 Dynamo Houston

 

- ch** Ci w dupę! – zaklął szpetnie Claudio Lopez kopiąc w dupę kota pani Rubert, sprzątaczki. Zwierzak przeleciał przez pół korytarza uderzając po drodze w plastikowe krzesełko, wazon z kwiatkami i metalowe drzwi. Lopez patrzył z pogardą na kota, który przed momentem obszczał jego wypolerowane lakierki.

- Nauczy się sierściuch, oj nauczy – warczał schylając się z chusteczką higieniczną w dłoni.

Nerwowa atmosfera udzielała się wszystkim. Lance Watson rozrywał sedes ciężarem własnych odchodów. Obstrukcja nie miała końca, toteż musiałem zrezygnować z młodego grajka w przeddzień spotkania z Atlante. Marinelli karmił raka skrytego w paczkach papierosów, Wolff pożerał zgrzewki środków przeciwbólowych. Hartman był najdzielniejszy z całej drużyny. Zamiast stresować się spotkaniem ze znienawidzoną ekipą, wydłubywał z nosa kawałki kóz, zlepiał je w kulki i rżał jak koń usiłując ulepić z nich jakiś kształt. Jak by tego było mało biegał po boisku pokazując wszystkim ogrom włożonej pracy.

- Trenerze! – krzyknął Hartman podnosząc rękę w górę – patrz, bałwanek!

 

Pierwszy, finałowy mecz z meksykańską drużyną Atlante rozegrany został na Arrowhead. Na trybunach zasiadło 20500 kibiców rządnych emocji… co prawda związanych z promocją na hamburgery i moczone parówki, ale jednak.

Wyszliśmy w następującym składzie : Hartman, Forko, Espinoza, Marquess, Wahl, Watson, Marinelli, Victorine, Colomano, Lopez, Wolff.

Ekipa z Meksyku murowała dostęp do własnej bramki czekając na szybkie kontrataki środkiem boiska. Espinoza z Marquessem nie mieli dużo do roboty, dlatego też postanowiłem, że boczni skrzydłowi mogą włączać się do akcji ofensywnych. Marinelli dostał wolną rękę w podejmowaniu decyzji i w ustawieniu na boisku. Pierwsza bramka padła już w 12 minucie, kiedy to w sytuacji sam na sam z bramkarzem nie pomylił się Claudio Lopez. Kilkanaście minut później Carlos Ochoa wyrównał uderzając piłkę z główki tuż przy prawym słupku. Po przerwie straciliśmy drugą bramkę. Podobnie jak przed kilkudziesięcioma minutami w roli głównej wystąpił Ochoa. Napastnik dobiegł do bezpańskiej futbolówki, minął balansem ciała Forko i wychodząc na czystą pozycję rąbnął z całej siły wprost w interweniującego Amerykanina. Hartman nie zdążył wyprostować rąk i piłka zmiażdżyła mu wargę nokautując go na linii rzutu karnego. Ochoa podbiegł do piłki i lekkim pyknięciem wyprowadził przyjezdnych na prowadzenie. Rzucałem kurwami na lewo i prawo usiłując zmienić coś w taktyce. Zawędrowaliśmy tak daleko i głupio by było wbić sobie jeszcze jedną bramkę przed rewanżem. Co nie udało się moim piłkarzom, udało się Lashowi. Potężny obrońca przez przypadek wbił piłkę do własnej bramki usiłując wykopać ją na rzut rożny. Kropkę nad i postawił Colombano zdobywając trzeciego gola z rzutu wolnego.

Kansas City 3:2 Atlante

 

- Trenerze - usłyszałem za plecami smutny głos Hartmana, który po omacku szukał czegoś, na czym mógłby się podeprzeć.

- Hm? - odparłem piękną, staropolską liryką.

- Bo ja tak się zastanawiałem ...

- Porozmawiamy o tym jutro dobrze? Jestem zmęczony i chciałbym już pójść spać.

- Ale to nie zajmie panu dużo czasu.

- No mów. Byle szybko.

- Czy jak oglądałem zdjęcia kolegi, na których wypinał się w stronę robiącego zdjęcie, to znaczy, że jestem gejem?

Podrapałem się po głowie, poklepałem bramkarza po ramieniu i wyszedłem z szatni nie mówiąc ani słowa.

Odnośnik do komentarza

W liceum od samego rana panował ogromny harmider. Podążając w stronę drzwi wejściowych co róż napotykałem wlepione we mnie oczy, a gdy przechodziłem obok, za moimi plecami odzywały się tłumione szepty. W szkole panowało ogromne poruszenie. Chwyciłem za klamkę drzwi do pokoju nauczycielskiego i wszedłem do środka. W pomieszczeniu na moment czas jak by się zatrzymał. Wszyscy przestali wykonywać swoje czynności patrząc na mnie jak na niezwykle rzadki okaz egzotycznego pająka.

- Jestem gdzieś brudny? Dziwnie wyglądam? – zapytałem odkładając stos sprawdzianów na blat brązowego biurka.

- Jesteś naszym bohaterem – odparła Megson podchodząc do mnie zalotnym krokiem.

- Bohaterem?

- Widzisz? – Glass odchyliła kratkę żaluzji obnażając widok szkolnego boiska – u nas w szkole nigdy grali w piłkę nożną.

- Co w tym dziwnego? Przecież to dzieciaki.

- Widać, że jesteś z Polski. U was na boiskach grają w football i baseball?

Pokręciłem przecząco głową.

- A u nas nigdy nikt nie grał w piłkę nożną. Zobacz co zrobiłeś z tymi gówniarzami. Zamiast handlować białą śmiercią wolą pokopać ten kawałek przetworzonej skóry. Jestem pod wrażeniem – Glass chwyciła za dziennik uczniów, poklepała mnie po ramieniu i zniknęła za drzwiami pozostawiając za sobą dziwne podniecenie.

Kiedy spojrzałem na resztę nauczycieli zauważyłem, że każdy wlepia wzrok w kilkunastu uczniów usiłujących wpakować piłkę do bramki rywala. Byłem z siebie dumny.

- Może spróbujemy stworzyć drużynę? Rozgrywki międzyszkolne co prawda zaczynają się za niespełna pół roku, ale to by był idealny czas, na nauczenie tych wyrostków zasad piłki nożnej – wygłosił przemówienie Kerringam.

- Jakich wyrostków k***a? – zdenerwowana Megson syknęła w stronę dyrektora.

- No, droga koleżanko, chyba nie powiesz, ze to wybitnie uzdolnieni ludzie, którzy za kilka lat będą się szczycić stopniem doktora?

- Słuchaj no, koleżko. Każdy jest inny, ale każdy ma swoją szansę. Nie uważam ich za wyrostków, tylko za zagubionych, młodych ludzi, którzy wzorce czerpią z otoczenia.

- Handlują narkotykami.

- Ale przez takich jak Ty kończą później w rynsztoku.

- No no no, moja droga, chyba się zagalopowałaś. Nie zapominaj kim jestem – Kerringam rąbnął pięścią w stół.

Meg zmierzyła go wzrokiem, parsknęła śmiechem i kręcąc biodrami w lewo i w prawo podzieliła los Glass.

- Ekhm – przerwałem chwilę milczenia – to może ja już pójdę na zajęcia?

- Słuchaj no. Jeśli masz możliwość, podrzuć mi kilka informacji dotyczących zasad gry. Spróbuję je przestudiować. Jeśli nie masz dla nich czasu, może ja spróbuję ich czegoś nauczyć? – Kerringam wydawał się być poruszony pomysłem zbudowania drużyny.

- Ty? A Ty masz jakiś autorytet wśród uczniów? – zapytał Logan, nauczyciel geografii.

- ?

- Przypomnij sobie ostatnią próbę zorganizowania zajęć pozalekcyjnych z wychowania do życia w rodzinie. Ile osób przyszło? Dwie. A dlaczego? Bo obie chciały dostać darmowe podpaski, które miały być prezentem za zajęcia.

Zbaraniałem. W pokoju zapanowała nieprzyjemna atmosfera. Kerringam wyglądał jak rozjuszony byk szykujący się do natarcia na torreadora.

- Pomyślę – wyrwało mi się – nad tą drużyną.

- Pomyśl – dyrektor opadł bezwładnie na stary, wysłużony fotel.

 

Zajęcia socjologii wyglądały zupełnie inaczej, niż poprzednio. Wszyscy uczniowie siedzieli grzecznie w ławkach uśmiechając się do mnie i notując wszystkie moje słowa. Skrupulatnie i systematycznie. Nie zaprosiłem na lekcję żadnego z piłkarzy. Nie chciałem ryzykować kontuzji ani kota, ani innych Bogu ducha winnych istot.

- Problem "czym jest prawo" nie stanowi głównego przedmiotu dociekań socjologów prawa. Jest to jednak problem istotny, leżący u podstaw wielu teorii i badań empirycznych – mówiłem spacerując pomiędzy ławkami - Socjologia prawa od początku swego istnienia sprzeciwiała się formalizmowi prawniczemu, cechującemu np. pozytywizm prawniczy.

- Panie profesorze – z głębi sali dobiegł głos jakiegoś ucznia – czy może nam pan opowiedzieć, jak to jest być sławnym?

W klasie zapanował znany mi do tej pory hałas. Wszyscy szurali krzesłami odwracając się do tyłu.

- Ale ja tego nie wiem John – odparłem opierając ciało o dłonie na blacie ławki.

- Mój tata mówił, że był pan kiedyś słynnym trenerem na Wyspach Brytyjskich. Podobno grał pan przeciwko Manchesterowi United.

- Manco? – zapytała czarnoskóra dziewczyna ściskając w dłoni cyrkiel.

- Manchester United głupia. Nie wiesz co to jest? Najsłynniejszy klub piłkarski na świecie!

- Jak mnie nazwałeś? Obrażasz mnie? Nie masz do mnie szacunku? Jestem dla Ciebie czarnym śmieciem? – dziewczyna zerwała się z krzesła celując w małego Johna ostrzem szpikulca.

- Spokój k***a! – rąbnąłem pięścią w stół – wszyscy na miejsce!

Po tych słowach zapanowała cisza jak makiem zasiał. Przerażone dzieciaki usiadły na dupach wlepiając we mnie wielgachne oczy.

- Nie wiem jak to jest być sławnym. Wiem natomiast, że do wszystkiego dochodzi się ciężką pracą. Nie jest sztuką dostać coś od rodziców. Sztuką jest udowodnić wszystkim, a przede wszystkim sobie, że móc to chcieć. Każdy z was ma swoją szansę w życiu. Każdy z was może być sławnym w ten, lub w inny sposób.

- A czy do tego potrzeba pieniędzy? – szedł w zaparte John.

- Nie, do tego potrzeba serca, chęci i woli walki. Bo takich jak ja na świecie są tysiące.

- To dlaczego akurat pan był trenerem Leeds, a nie ktoś inny?

- Widzisz przyjacielu, życie to pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz jaka Ci się trafi. Kiedy przyleciałem na wyspy nie miałem w planach zostać trenerem. Rok wcześniej co prawda skończyłem odpowiednie kursy, ale one nie gwarantowały mi pracy.

- To po co pan poleciał na wyspy? Dla zabawy?

- Poleciałem by zabrać do domu moją drugą połowę. Musicie wiedzieć, że bez uczuć życie traci kolory. To dzięki przyjaźni i miłości stajemy się dobrym człowiekiem. Tylko te wyższe uczucia ukształtują w nas normy postępowania.

- A pan jest zakochany? – zapytała dziewczyna z cyrklem.

- Kiedy wyleciałem do Anglii wierzyłem w to, że być przy kimś, kogo się kocha, jest największym szczęściem na świecie. Jesteście jeszcze młodzi i jeszcze całe życie przed wami. Ja miałem wtedy dwadzieścia kilka lat, czyli byłem niewiele starszy od was. Będąc już w Anglii dostałem całkowicie przez przypadek ofertę pracy, którą po długiej rozmowie z moją drugą połową, przyjąłem.

- A dlaczego musiał pan rozmawiać z tą kobietą o tym, czy pracować? Przecież każdy wie, że bez pracy nie ma pieniędzy.

- Bo rozmowa jest największym darem, jaki dostaliśmy od stworzyciela. To dzięki niej możemy się porozumiewać, toczyć dyskusje na różne tematy. A kiedy dzielisz życie z kimś, kogo kochasz, jego zdanie jest dla Ciebie bardzo ważne.

- Szkoda, że ja nikogo nie kocham – westchnęła dziewczynka wbijając szpikulec w blat.

- Bycie sławnym jest, tak mi się zdaje, czymś bardzo męczącym. Oprócz pieniędzy dostajecie w pakiecie wieczną inwigilację. Nie macie życia prywatnego, bo gdzie się nie pojawicie zaraz zbiera się grupa fotografów i dziennikarzy, którzy chcą z wami zrobić wywiad.

- To też ich praca proszę pana.

- John, chciałbyś, żeby ktoś robił Ci zdjęcie jak siusiasz?

Chłopak poczerwieniał, a cała klasa ryknęła śmiechem.

- Panie profesorze, a co się stało z tamtą kobietą?

Poczułem, jak zimny dreszcz przebiega po moim ciele. Kolana ugięły się pod ciężarem własnego ciała. Usiadłem na blacie zakładając nogę na nogę.

- Z tamtą kobietą? Odeszła.

- To znaczy, że pana nie kochała?

- To znaczy, że wybrała inną drogę w życiu.

- To znaczy jaką?

- Kiedyś wam o tym opowiem. Teraz zapiszcie sobie zadanie domowe.

 

Kiedy dzwonek przerwał chwilę zadumy i wszyscy wyszli na korytarz zamknąłem drzwi od klasy, usiadłem przy parapecie i spojrzałem w niebo. Szare słońce skryte za chmurami płakało wspomnieniami. Dawno nie czułem się tak jak teraz. Stare rany rozdrapane przez nastoletnie dziecko paliły na nowo nacierane solą pytań.

- En – westchnąłem głęboko – czemu mnie opuściłaś…

Po policzku spłynęły dwie krople.

Odnośnik do komentarza

W dniu narodowego święta w Polsce przyszło nam zmierzyć się w lidze z Los Angeles Galaxy. 3 maja, godzina 17:45, stadion Arrowhead i niespełna 19 tysięcy sprzedanych biletów. Wkurwiony Lopez szalał w szatni na kilka chwil przed wyjściem do tunelu uderzając co chwila pięścią w ścianę. Nie reagowałem, bo ściana mogła się zamienić miejscami z moją twarzą, a to już by było niekomfortowe położenie.

Cuevas - Forko - Marquess - Espinoza - Hohlbein - Victorine - Marinelli - Jewsbury - Colombano - Lopez - Wolff. Tradycyjne 4-4-2 nie zawodziło w ostatnich meczach. Kierując się myślą szkoleniową fenomenalnego Dżaka Gmocha, postanowiłem nie zmieniać zwycięskiego ustawienia.

Po pierwszym gwizdku pana Wiliamsa piłka powędrowała ze środka boiska do Jewsburego. Ten oddał ją do Espinozy, Espinoza do Marinelliego. Argentyńczyk posłał długie podanie na klatkę piersiową do Lopeza, który nie zastanawiając się długo rąbnął wprost w spojenie słupka z poprzeczką. Na trybunach zawrzało. Jeden z łysych grubasów zakrztusił się kawałkiem sera z sandwicha i zwymiotował po chwili wprost na nogi piekielnie seksownej brunetki.

Na pierwszą bramkę musieliśmy czekać aż 39 minut. W roli głównej wystąpił środkowy pomocnik Marinelli. Wkręcając w ziemię dwóch defensorów wystawił futbolówkę Colombano, a ten z zimną krwią wpakował ją do pustej bramki przeciwnika. Niespełna 6 minut później składną akcję przeprowadziła drużyna Galaxy. Beckham wrzucił futbolówkę na głowę Berniera, a ten uderzeniem w okienko doprowadził do wyrównania.

Po przerwie wkurwiony Lopez udowodnił wszystkim, że pomimo wieku nadal jest piłkarzem nietuzinkowym. W 57 minucie meczu sam wywalczył piłkę na połowie boiska. Nie widząc partnerów do składnej akcji ruszył przed siebie jak kolej syberyjska dryblując, mijając jak tyczki slalomowe przeciwników. Kiedy wpadł w pole karne spiker już krzyczał, że mamy drugą bramkę. Piłka wylądowała w prawym rogu, w siatce. Jak by tego było mało, dziewięć minut później ponowie Lopez zdobył trzeciego gola, tym razem bezpośrednio z rzutu wolnego.

Kansas City 3:1 Los Angeles Galaxy

 

Cztery dni później nadszedł wreszcie pierwszy, wymarzony, międzynarodowy finał, w którym wystąpić miała drużyna Kansas City Wizards. Rewanżowe spotkanie z meksykańską Atlante było szansą na zdobycie pierwszego trofeum w historii.

Estadio Cancun 86 przywitało nas gwizdami i chamskimi przyśpiewkami. Nie zwracałem na to żadnej uwagi, ale wkurwiony Lopez miał ochotę zdemolować kilka istnień, przez co wchodziliśmy do szatni przez specjalny rękaw.

- To stado baranów, pierdolić Meksykanów - śpiewał radośnie Hartman obgryzając paznokcie.

- Panowie. Dzisiejszy dzień na stałe może zapisać się w historii piłki nożnej w Kansas. Stoicie przed szansą wywalczenia pierwszego pucharu. Tylko od was zależy, czy Kansas City Wizards będzie znane również poza granicami Stanów Zjednoczonych.

- Teraz wiem, jak to jest - szepnął Colombano do Wolffa.

- Jak co jest? - zapytałem.

- Jak to jest być podopiecznym wielkiego trenera szefie.

Powietrze pachniało wilgocią. Włosy rozczesywał grzebień wiatru. Stanąłem przy ławce trenerskiej, oparłem się o metalową rurę okalającą dach i nabrałem powietrza w płuca.

- Tak pachnie zwycięstwo - powiedziałem sam do siebie ściskając w dłoni czarny notatnik.

Pan Jorge Gasso był arbitrem głównym tego spotkania. Po przywitaniu się z kapitanami obu drużyn pan Gasso podrzucił monetę, uśmiechnął się szelmowsko pod wąsem i wskazał na środek boiska. Pierwszy gwizdek i obie drużyny ruszyły do ataków. W pierwszej połowie żadna ekipa nie oddała ani jednego celnego strzału. Piłka wędrowała w środku boiska zmieniając właściciela co kilka sekund. W drugiej połowie ściągnąłem zmęczonego Lopeza, który schodząc z murawy klepnął w pośladki pana Gasso, co spotkało się z ciepłym aplauzem ze strony homoseksualnej grupki cycastych mężczyzn na trybunach. W jego miejsce wbiegł Mark Wiliams. Obraz meczu nie uległ zmianie, podobnie jak i wynik. Kiedy pan Gasso gwizdnął po raz ostatni cały sztab szkoleniowy wbiegł na murawę drąc się w niebo głosy. Biegnąc w stronę piłkarzy na nowo poczułem w sobie tą niezwykła moc, jaką miałem trenując Leeds.

Atlante 0:0 Kansas City

Odnośnik do komentarza

Echo uderzania podeszwy o mokry beton roznosiło się po całej okolicy. W oknach nie było szyb. Zabite deskami otwory w ścianach były wspomnieniami o szczęśliwym, rodzinnym życiu. Spojrzałem w górę. Urwana rynna zwisająca pod dachem płakała kroplami deszczu. Obok, na spróchniałym parapecie siedział wielki, czarny kot. Lustrował mnie swoimi ogromnymi ślepiami. Przyspieszyłem kroku skręcając w boczną uliczkę. Tu, pod metalowym koszem na śmieci wciśniętym pomiędzy dwie ściany budynków leżało dwóch kloszardów. Pierwszy miał na sobie wytarty, brązowy płaszcz, z którego kieszeni wystawał tani sikacz. Ściskając jego szyjkę prawą dłonią mamrotał coś pod nosem, a krople deszczu spływały mu po nosie. Drugi pocierał dłoń o dłoń usiłując rozgrzać zmarznięte ciało. Przechodząc obok wyjąłem z kieszeni dwie monety i rzuciłem na ziemię, tuż obok nogi kloszarda. Nie podziękował. Pochwycił miedziaki, wrzucił do kieszeni i zaczął łokciem szturchać kolegę mówiąc mu do ucha :

- Znalazłem lekarstwo na naszego kaca!

Na zegarku wskazówki pokazywały 21:45. Pomiędzy budynkami co kilka chwil przejeżdżał radiowóz.

- Śledzą mnie? - powiedziałem do siebie wspinając się na metalową siatkę oddzielającą dwa podwórza. Gdy zeskoczyłem na ziemię usłyszałem szczekanie psa. Było coraz głośniejsze, a kolejna siatka wydawała się być kilometr stąd. Nie zastanawiając się długo wskoczyłem na kubeł na śmieci, a z niego na dach altanki. Świńśki Pitbull wpadł na podwórze tocząc pianę z pyska. Widziałem wyraźniej śmierć wychylająca się z jego źrenic. Podbiegł do kubła na śmieci, chwycił kłami jego wieczko i po kilku sekundach metal przypominał część maski samochodu po czołowym zderzeniu ze ścianą.

Przełknąłem głośno ślinę i na kucaka przeszedłem kilka kroków po dachu zeskakując po chwili na ziemię po drugiej stronie siatki. Pogładziłem kantem dłoni marynarkę, nabrałem powietrza w usta i ruszyłem przed siebie. Pies jeszcze długo ujadał usiłując przegryźć siatkę.

Blask niebieskiego neonu przedzierał się przez mrok dzielnicy. Wielki napis " Joint " wgryzał się w powieki jak pitbull w dupę. Przystanąłem na chwilę przy ścianie bloku, oparłem się o zagrzybiały tynk i wyciągnąłem z kieszeni papierosa. Powietrze pachniało deszczem. Zaciągnąłem się dymem i zmrużyłem oczy. Zapach deszczu działał na mnie kojąco. Był jak paracetamol podczas gorączki podawany przez mamę w mroźne, zimowe wieczory. Niewinne krople ginące od uderzenia w wytwór ludzkiego umysłu krzyczały na długo przed śmiercią. Słyszałem to skomlenie. A w głowie szumiał las.

Syk zatopionego żaru przerwał moment nostalgicznej zadumy. Sprawdziłem jeszcze, czy w kieszeni mam portfel i telefon, poprawiłem mankiety i przeszedłem na drugą stronę podziurawionej zębami czasu jezdni. Przy wejściu do klubu stał ochroniarz rozmiarów Jaya Cutlera. Niski mężczyzna z barkami długości przeciętnego lotniskowca łypał na mnie spode łba zagryzając wykałaczkę. Zatrzymałem się dokładnie trzy metry przed ludzką ścianą i wyjąłem z portfela dowód osobisty.

Przez moment powietrze pachniało śmiercią. Ochroniarz zakasał rękawy, chwycił za plastik i patrzył raz na mnie, raz na zdjęcie, raz na mnie, raz na zdjęcie.

Czułem, jak ślina próbuje przecisnąć się przez przełyk rozpychając spięte mięśnie.

- Pierwszy raz? - zagadnął mutant oddając dowód tożsamości.

- Pierwszy - odparłem niepewnie wyciągając nogę przed siebie by ruszyć w stronę drzwi.

- I bardzo k***a dobrze.

Mijając neon miałem wrażenie, że coś się za chwile wydarzy. Drewniane drzwi okraszone kołatką były piekielnie ciężkie. Chwyciłem metal w obie dłonie i z całych sił pociągnąłem do siebie. Stare zawiasy zaskrzypiały przeraźliwie. W środku śmierdziało spoconym rzeźnikiem. Armin van Buuren z Sharon den Adel wtłaczali w głowy tańczących dzikie rytmy. Światła stroboskopów błyskały w szaleńczym tempie gwałcąc gałki oczne. Basy w głośnikach przestawiały szklanki na blatach stołów. Młode dziewczyny w miejscu źrenic miały same białka. Ich delikatne ciała wygięte w nienaturalny sposób kołysały się w rytm housa. Pod filarem podtrzymującym strop budynku stało trzech czarnoskórych chłopaków dzierżących w dłoniach szklanki z drinkami. Jeden z nich wyglądał jak Jermaine Beckford. Chciałem ruszyć w ich stronę, ale drogę przeciął mi Morten.

- Jesteś wreszcie - krzyknął przedzierając się przez nuty łupiącej muzyki.

Chwycił mnie za przegub prawej ręki i ruszyliśmy po stopach tańczących w stronę schodów. Co róż łokciem zahaczałem zaćpane ciała usiłujące wydobyć z muzyki coś więcej. Białe ścieżki toczące się wzdłuż i wszerz blatów nie miały końca. W klatkach zawieszonych ponad głowami imprezowiczów tańczyły nagie kobiety. Nad barem na linie zwisała wytatuowana brunetka. Wijąc się w górę i w dół szczuła cały testosteron w klubie.

- Chodź, później sobie popatrzysz - Morten szarpnął mnie mocno za rękę gdy zatrzymałem się na moment podziwiając dzieło Stworzyciela.

Przy białych schodach prowadzących na piętro stał znany mi już Azjata - ten sam, który zdemolował moje drzwi niespełna rok temu. Widząc nas zbliżających się do niego odstąpił kilka kroków w bok pozwalając nam przejść obok. Jak się później okazało za nami to samo chciało zrobić dwóch chłopaków. Kiedy odwróciłem się w stronę tańczących jeden z nich miał zderzenie czołowe ze ścianą. Drugi właśnie uginał się z grymasem bólu pod podeszwą buta.

Na piętrze było ciszej niż na dole. Na ścianach wisiały zdjęcia znanych osób, przy których stał Arsene. Starodawne świeczniki wciśnięte w cegły ścian dodawały uroku. Mijałem fotografie odprowadzające mnie wzrokiem. Słyszałem swój oddech odbijający się od ścian korytarza. Po kilku chwilach zatrzymaliśmy się przed złotym portalem.

- Ja nie wchodzę - wyszczerzył zębiska chłopak klepiąc mnie po ramieniu.

Przełknąłem głośno ślinę i zacisnąłem pięści.

- No idź. Nie będą czekać wieczność. I tak jesteś już spóźniony.

Wchodząc do środka jeszcze raz spojrzałem na piękny korytarz. Jak by to miał być ostatni widok czegoś pięknego w moim życiu.

Odnośnik do komentarza

Rytmiczne skurcze mięśnia sercowego nabierały tempa. Przekraczając próg wyciągnąłem przed siebie lewą rękę, by nie uderzyć w ścianę. W środku panowały egipskie ciemności. Poczułem zapach palonego tytoniu. Kłęby dymu gromadziły się przede mną jak stado sępów oczekujących na wykrwawienie się ofiary.

- Jestem - powiedziałem donośnym głosem zatrzymując się przed jakąś przeszkodą.

- Usiądź - usłyszałem znany mi głos Arsene dobiegający z głębi. Pochwyciłem oparcie krzesła i starając się trafić w siedzenie opadłem na nie. Oczy powoli przyzwyczajały się do zmroku. Po chwili widziałem już kontury kilku postaci stojących przy oknie. Jedna z nich trzymała w ręku coś długiego, kształtem przypominającego miecz. Siedziałem obok drzwi prowadzących do innego pomieszczenia. Po chwili w szczelinie między krawędzią a podłogą zabłysło na moment światło. Nabrałem powietrza w usta, przetarłem dłonią po twarzy i czekałem. Cisza trwała jeszcze kilkanaście sekund.

- Kiedy zaczynamy? - zapytał ktoś łamaną angielszczyzną.

Uderzanie bambusowej pałeczki o cięciwę czegoś, co przypominało łuk rozpoczęło nasze spotkanie. Rytmiczne dźwięki wprowadzały mnie w dziwny nastrój. Kręciło mi się w głowie od intensywnego smrodu tytoniu, który pachniał nieco inaczej, niż ten papierosowy. Po chwili do instrumentu dołączył bęben. W pomieszczeniu zapanowało lekkie zamieszanie. Ktoś odpalił pochodnię. Spojrzałem w stronę ognia. Czarnoskóry mężczyzna wytatuowany od głowy po stopy uderzał bambusowa pałeczką w berimbau. Obok, na drewnianym podwyższeniu siedział nieco mniejszy mężczyzna i z zamkniętymi oczami uderzał opuszkami palców w naciągniętą na bęben świńską skórę. Arsene stał przed nimi spoglądając w stronę okna. Przy ościeżnicy klęczał dobrze zbudowany mężczyzna. Wytężając wzrok zauważyłem, że miał ręce związane z tyłu sznurkiem. Ściany pomieszczenia pokryte były wizerunkami wojowników. Po prawej stronie, tuż przy wejściu, kilku neandertalczyków wbijało w bizona dzidy. Tuż obok tygrys szablo zębny trzymał w pysku młode dziecko. Tam, gdzie stał Arsene namalowany był człowiek z głową tygrysa. Trzymał pod pachą ciało mężczyzny. W dłoni wisiała jego głowa ociekająca strużką krwi.

- Co ja tu robię? - zapytałem poruszony usiłując zrozumieć powagę sytuacji.

Arsene skinął głową w kierunku brodatego staruszka, który chwycił w dłoń miecz. Uderzenia w bęben zaczęły być coraz szybsze. Po chwili drzwi do pokoju otwarły się na oścież i do środka weszło kilku dobrze zbudowanych mężczyzn. Pierwszy wyglądał jak Ronnie Coleman. Drugi, rudowłosy Azjata miał na twarzy wytatuowaną kostuchę z kosą. Kolejny, owłosiony olbrzym z długim, sięgającym kolan warkoczem. Wstałem z krzesła odchodząc kilka kroków w tył. Świński blondyn o rysach twarzy grubego Clinta Estwooda wyszczerzył do mnie swoje śnieżnobiałe zęby napinając po chwili mięśnie klatki piersiowej.

- Wchodźcie. Zapraszam - Arsene ustawiał przybyszów wzdłuż linii usypanej z jakiegoś proszku. Po kilku minutach naliczyłem w środku dwudziestu pięciu wojowników. Ja byłem dwudziesty szósty. Kiedy stanąłem obok zapaśnika sumo, siwobrody staruszek podszedł do klęczącego na ziemi mężczyzny.

- Wstań Rufusie!

Nieborak uniósł się z ziemi spoglądając na nas. Dopiero teraz zauważyłem, że jego twarz była pokryta głębokimi nacięciami. Jak by go ktoś pobił.

- Turniej kumite rządzi się swoimi zasadami. Nie ma tu miejsca na litość i współczucie. Słabi przegrywają. Śmierć jest nagrodą dla tych, którzy są niegodni noszenia czarnego pasa. Ja, Alvaro Ramirez Trzeci skazuję Cię Rufusie na karę śmierci, za splamienie honoru rodziny Tanaka - po tych słowach staruszek uniósł ostrze miecza w górę i spojrzał na Arsene. Gangster skinął głową. Świst przecinającego szyję metalu przyprawił mnie o mdłości. Głowa Rufusa upadła przy linii na której stali wojownicy. Nikt, prócz mnie nie spojrzał na nią nawet przez sekundę.

- Każdy, kto został wybrany, a splami honor rodziny Tanaka, poniesie taką samą karę.

Ciało mężczyzny skrępowane linami legło przy stopach staruszka.

- Macie dwa miesiące na przygotowania.

Po tych słowach Arsene podpalił proszek i cała linia buchnęła ogniem. Dźwięk bębnów był już tak szybki, że krew w mózgu zaczęła rozrywać naczynka krwionośne. Brzęczenie berimbau pozwoliło choć na chwilę zapomnieć o egzekucji. Odpływałem.

Ramirez podchodził do każdego trzymając w dłoniach czarkę z napojem. Za nim kroczył Arsene niosąc kociołek z wywarem. Każdy z nas musiał wypić kilka łyczków i poprzysiąc wierność rodowi Tanaka. Kiedy dotarli do mnie w głowie miałem helikopter. Pamiętam tylko smak wywaru. Pachniał sfermentowanym sokiem z gruszek. Później film mi się urwał.

 

Zbudziłem się we własnym łóżku przykryty czystą, świeżą kołdrą. Za oknem promienie słońca przebijały się przez chmury rozświetlając poranek. Nie bolała mnie głowa. Zrzuciłem nerwowo z siebie pościel. Leżałem w szarym szlafroku z czarnym smokiem na piersi wijącym się wzdłuż samurajskiego miecza.

- Czy to był sen ? - zapytałem sam siebie wkładając na stopy pluszowe kapcie.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...