Skocz do zawartości

Sylwetki


verlee

Rekomendowane odpowiedzi

«El Cacereño se ha llevado al delantero Abdoulaye Sidibé sin tener que pagar dinero por el traspaso.

Sidibé había estado a prueba en el Príncipe Felipe, y parece claro que pudo convencer al técnico del Cacereño Przybyszewski para que le fichase definitivamente.»

 

At. Granadilla — Cacereño 0:5

 

2' Victor Salas 0:1

13' Abdoulaye Sidibé 0:2

16' Jalid 0:3

30' Matías Saad 0:4

73' Victor Salas 0:5

Odnośnik do komentarza

申花官网消息,8月17日晚2013中超联赛第二十一轮,上海申花主场迎战青岛中能。第42分钟,达迪接哈蒂布右路传中头球中柱而出;第50分钟青岛队朱建荣侧身凌空扫射也是中梁而出;第67分钟,莫雷诺接哈蒂布右路传中头球得分。最终上海申花主场1-0战胜青岛中能。

Odnośnik do komentarza

„W meczu sparingowym CP Cacereño pokonało czwartoligowy CD Castellón 1-5. Dwa gole zdobył nowy nabytek klubu z Cáceres, malijski napastnik Abdoulaye Sidibé, za pierwszym razem popisując się ładnym uderzeniem z dystansu, a następnie — przytomnością umysłu, dzięki której głową zdołał przelobować bramkarza gospodarzy. Kolejne dwa trafienia dołożył Matías Saad, który, asystując również przy pierwszej bramce Sidibé, wyrósł na centralną postać meczu. Castellón walczyło dzielnie o honor, a nawet zdołało pokonać Vargasa, kiedy w zamieszaniu w polu karnym piłkę za linią bramkową umieścił Sabatino Callicó, ale chwilę później Cacereño za sprawą testowanego od tygodnia prawego obrońcy Jalida dobiło rywala i odniosło kolejne zwycięstwo podczas okresu przygotowawczego. Jak na razie nowy trener może się pochwalić dobrymi wynikami, choć sparingpartnerzy nie stanowili dotąd poważnego wyzwania dla Klubu. Będziemy oczywiście informować naszych czytelników o dalszych przygotowaniach lokalnych piłkarzy do walki o udany sezon w trzeciej lidze. Tymczasem mieszkańcom Cáceres pozostaje czekać, aż drużyna wróci z wyjazdowego obozu treningowego i zaprezentuje się kibicom na własnym stadionie”.

 

Castellón — Cacereño 1:5

 

2' Abdoulaye Sidibé 0:1

12' Matías Saad 0:2

21' Abdoulaye Sidibé 0:3

57' Matías Saad 0:4

59' Sabatino Callicó 1:4

64' Jalid 1:5

 

Cacereño: Vargas — Jalid, Juli Ferrer, Rafael, Toni — Opiyo, Checa, Konaté — Salas — Saad, Sidibé

Odnośnik do komentarza

„Nikt nie lubi poniedziałków. Na osłodę trudnego początku tygodnia wybrałem się do pobliskiej Burriany na sparing miejscowej drużyny amatorskiej z trzecioligowym Cacereño. Poniedziałek wieczór, co za nietypowa pora. Nie jestem pewien, czy można to traktować jako wyjazd. Burriana znajduje się w odległości zaledwie dziewięciu kilometrów od Nules. Ostatnio opisywałem na blogu same mecze rozgrywające się w innych prowincjach. Taki powrót do zwiedzania okolicznych municipios wyszedł bardzo odświeżająco.

Nie liczyłem na jakiś doping kibiców. Stadion okazał się ciekawy. Ma jedną trybunę, która jest kryta. Obiekt ten ładnie się prezentuje.

Na miejscu czekały mnie dwie niespodzianki. Obie związane z moim hobby. Pierwszą było to, że na meczu pojawiło się około stu fanów gospodarzy. Burriana wydaje się znudzona obijaniem pobliskich wsi w lidze regionalnej. Za rok chcieliby znaleźć się na czwartym poziomie rozgrywek. Wywieszono piękną flagę z herbem zespołu. Trzy korony, pod nimi piłka nożna na tle czerwono-złotych barw Walencji.

Drugą niespodzianką był przyjazd zorganizowanej grupy kibiców Cacereño. Około dwudziestu osób prowadziło głośny doping przez całe spotkanie. Bueno.

Mecz okazał się jednostronny. Do przerwy utrzymywał się wynik 1:2 dla gości. Przewaga Cacereño była miażdżąca. Szwankowało wykończenie akcji. W drugiej połowie trzecioligowiec strzelił kolejnego gola i przypieczętował zwycięstwo. Piłkarze Burriany zawiedli miejscowych. Oddali tylko dwa strzały w trakcie całego spotkania. Czeka ich jeszcze wiele pracy, zanim powalczą o czwartą ligę.

Za tydzień wybieram się na mecz Teruel — Sant Andreu. Spotkanie to będzie ciekawe pod względem kibicowskim. A także piłkarskim. Dlatego dawno zaznaczyłem je w moim kalendarzu, w którym rzadko coś planuję z wyprzedzeniem. W tamtym sezonie Teruel było na jedenastym miejscu, a Sant Andreu na dziesiątym. O wyglądzie tabeli decydował bezpośredni mecz między tymi drużynami. Sant Andreu wygrało. Teraz to Teruel będzie chciało się odegrać”.

 

Burriana — Cacereño 1:3

 

3' Matías Saad 0:1

12' Matías Saad 0:2

26' Arturo Gutiérrez 1:2

85' Elías 1:3

Odnośnik do komentarza

Alberto Aguilar obwołał się cesarzem Hiszpanii, kiedy skończył czterdzieści pięć lat.

Urodził się w Madrycie dwa lata po wojnie; w 1949 jego rodzice opuścili ojczyznę, by spróbować szczęścia na emigracji. Na prawie trzy dekady, jakie minęły, zanim Aguilar powrócił do kraju, trzeba niestety spuścić zasłonę milczenia; sam Alberto nie mówił o nich właściwie wcale. Raz tylko, kiedy się napił i był w lepszym humorze, napomknął, że matka i ojciec, który był kupcem, umarli ze starości i z konieczności zostali pochowani na obczyźnie, nigdy już nie zobaczywszy ponownie Madrytu. Na pytanie, do jakiego kraju wyjechali, Aguilar nie odpowiadał wcale. Ci, których dopuszczał przed swoje oblicze, a którzy często nie mieli nic lepszego do roboty niż słuchać jego dekretów, zgadywali różnie. Portugalia, Meksyk, Brazylia. Może Francja. To ostatnie wydaje się zresztą całkiem właściwe; trudno o odpowiedniejsze miejsce dla przyszłego cesarza.

Pewne jednakże jest tylko to, że w roku 1978 Alberto Aguilar powrócił do Hiszpanii i osiadł w Cáceres, skąd pochodziła jego matka.

Korzystając z pokaźnej sumy pieniędzy, którą przed śmiercią zgromadził ojciec, Aguilar zajął się fachem, jakim od pokoleń zajmowali się mężczyźni w jego rodzinie: handlem. Przede wszystkim — nieruchomości i okazyjnie intratne kontrakty hurtowe. Dobre inwestycje w posiadłości dookoła Cáceres, miasta mającego wkrótce osiągnąć liczbę ponad dziewięćdziesięciu tysięcy mieszkańców, pomnożyły znacznie jego majątek i Aguilar — który wraz z kroplą żydowskiej krwi odziedziczył po ojcu także skłonność do pesymizmu — po raz pierwszy w życiu budził się rano z przekonaniem, że życie wcale nie jest takie złe. I to nie dlatego, że — jak mawiała jego babka — w każdej chwili mogło stać się jeszcze gorsze.

Podświadomie nie ufał jednak takiemu stanowi rzeczy. Umów zawsze trzeba dotrzymywać, tego nauczył go jeszcze jego dziad. Problem w tym, że z Bogiem żadnej umowy Alberto nie zawierał. A przynajmniej nie osobiście.

I rzeczywiście: dobra passa nie potrwała długo. Dwa lata po powrocie do Hiszpanii Alberto Aguilarowi odebrano cały dobytek. Jeśli o życiu na emigracji mówił mało i niechętnie, to o tej klęsce nie rozmawiał w ogóle — dlatego też nie wiadomo do końca, co było jej powodem. Najbardziej prawdopodobną opcją wydaje się seria złych inwestycji: zwykły pech kupiecki połączony z nierozsądnym uporem godnym hazardzisty, który wierzy, że odkuje się w następnym rozdaniu. Ci z miejscowych ze skłonnościami do fantastyki plotkowali nawet o tajemniczych konszachtach Alberta z półświatkiem pobliskiego Badajoz. (Bo też po pewnym czasie o Aguilarze wspominało się w Cáceres wyłącznie wówczas, gdy można było poplotkować z turystami, którzy z rzadka przyjeżdżali go oglądać; traktowany był jak rzeźba, lokalne dziwo). Tak czy owak — bez względu na powód rezultatem okazała się nie tylko utrata pieniędzy, lecz również wszystkich nieruchomości, skonfiskowanych za długi.

Alberto Aguilar, jeszcze przed chwilą król tak wielu mieszkań i domów, został więc bez dachu nad głową.

Pierwszą noc, jak i wiele kolejnych, spędził w jednym z miejskich parków. Inni bezdomni próbowali mu pomóc, widząc, że jest nowy i nie ma pojęcia, jak sobie poradzić — lecz on unosił się dumą, ignorował rady, izolował się od nich. Myśleli, że wciąż nie może się pogodzić z sytuacją, w której się znalazł, że pogardza i nimi, i sobą. On jednak rozmyślał o czymś zupełnie innym.

To wtedy obwołał się cesarzem Hiszpanii.

Publicznie za swoje niepowodzenia obwinił niekompetencję nowego, demokratycznego porządku społecznego, jaki nastał po śmierci generała Franco — a przede wszystkim panowanie nowego króla Jana Karola I, któremu tym samym wypowiedział posłuszeństwo. W listach, rozesłanych do wszystkich liczących się w kraju redakcji, Aguilar samozwańczo obwołał się imperatorem Półwyspu Iberyjskiego, jak również protektorem Meksyku i Karaibów, a następnie wezwał parlament do samorozwiązania i przekazania mu uzurpowanej odtąd władzy w celu uporządkowania spraw wewnętrznych kraju.

Oszalałeś, mówili mu.

Ripostował spokojnie: nie, to świat oszalał, skoro porządni ludzie kończą na ulicy.

Pytany o to, czemu tak postąpił, odpowiadał dziwnie, że co to za umowa społeczna, której warunków władza nie ma zamiaru dotrzymywać. On, jako były kupiec, będzie dotrzymywał. Bo na czym jak na czym, ale na umowach akurat się zna.

Jakie to warunki? „Naturalne i przyrodzone każdemu człowiekowi, to chyba jasne”.

Nikt poza Cáceres nie zwrócił na jego proklamację większej uwagi. Choć nigdy nie otrzymał żadnej politycznej władzy, udało mu się wyemitować własną walutę na tanim papierze, którą, o dziwo, przez jakiś czas przyjmował jeden jedyny sklep w mieście, prowadzony przez daleką krewną jego matki. Choć przez pierwszych kilka miesięcy wyśmiewano go bez litości, potem wszyscy przyzwyczaili się do niego; umieszczono go nawet w lokalnym przewodniku turystycznym. Po latach nikt już nie mówił: „Alberto Aguilar”. Mówili: „nasz cesarz”. Drwina była oczywista, lecz mimo wszystko cesarz — to cesarz. Nawet taki, który sypia na klatkach schodowych.

Jednym z kilku zwyczajów urzędującego w Cáceres władcy stało się uroczyste inaugurowanie nowego sezonu lokalnej drużyny piłkarskiej. Od ponad trzydziestu lat, jakie minęły od wolty przeciwko rządzącym krajem elitom, Aguilar nie opuścił ani jednego meczu otwarcia; uważał, że jako imperator pełni niezwykle ważną funkcję reprezentacyjną dla całego regionu. Chociaż z sympatii bądź z litości mówiono mu, że może zasiadać na trybunach za darmo, on zawsze wyciągał z kieszeni dziesięć peset własnej waluty (euro odrzucał jako demokratyczną bzdurę) i sumiennie płacił, co się należało. Umów — powtarzał, wręczając należność chłopakowi przy wejściu — zawsze należy dotrzymywać, bez żadnych wyjątków. Nigdy nie pozbawiłby pieniędzy kogoś, kto na nie uczciwie zapracował.

Potem zasiadał w miejscu, które mu przydzielono, i oglądał mecz.

Tym razem było to spotkanie pucharowe. Cesarz niestety nie bardzo kojarzył tę drugą drużynę; starość powoli dawała mu się we znaki. Nie nadążał już za wszystkimi nowinkami. Połowy zawodników Cacereño w ogóle nie znał; z kolei tym nowym trenerem, o którym kilka tygodni temu pisali w gazecie, okazał się młodzik bez żadnego doświadczenia. Rzeczywiście nie wyglądał na Hiszpana, Alberto miał okazję przyjrzeć mu się dokładnie, wchodząc na trybunę. (Śpieszyło mu się reprezentować swoich poddanych; nie zamienili ani słowa). Gdzie odeszły czasy, kiedy piłkarzy powierzano siwowłosym nestorom takim jak on, wzbudzającym w młodzieży respekt i autorytet?

Pierwszą bramkę dla Cacereño Alberto Aguilar niestety przespał, ale udało mu się zostać naocznym świadkiem pozostałych dwóch.

Kiedy tak patrzył na młodych i pełnych siły zawodników pędzących po murawie, było mu tylko żal, że sam nie pozostawi żadnego dziedzica dla swojego imperium.

 

Cacereño — Noja 3:0

 

6' Juli Ferrer 1:0

46' Matías Saad 2:0

80' Juli Ferrer 3:0

Odnośnik do komentarza

Jeśli któryś z przechodniów chciałby przystanąć i wypocząć w okolicach rynku, musi opuścić Ciudad Monumental, które jest przestrzenią zabytkową, gdzie wszystkim rozporządza ekipa konserwatorów o siwych poglądach, a ceny są o połowę wyższe niż gdziekolwiek indziej — następnie zaś powinien skręcić w jedną z bocznych uliczek odchodzących od rynku i udać się do centrum Cáceres, które od średniowiecza przesunęło się poza targowisko. Tam każdy w spokoju, pogrążywszy się na nowo w miejskiej samotności, może zasiąść w ogródku którejś ze znanych sieciówek, zapłacić za kawę i z oddali przyglądać się starożytnym murom, sponad których spozierają wieże starego miasta.

Każdy przechodzień, który by tak postąpił, z pewnością spotkałby również Ignazia Varonę.

Bardzo prosto go rozpoznać, ponieważ zachowuje się zawsze tak samo: najpierw, wychynąwszy już z któregoś zaułka, rozgląda się po placu, uważnie obserwując wszystkich przechodniów po to, by rozpoznać miejscowych i oddzielić ich od turystów, będących jego prawdziwymi celami. Potem podchodzi do tych, którzy dla odpoczynku zdecydowali się przysiąść — czy to na ławkach, ustawionych po środku placu, czy to w cieniu altanek umiejscowionych po obu bokach; w ten sposób jest pewien, że nie będą mogli po prostu odejść, przyśpieszając kroku. Kiedy już wybrany rozmówca podnosi głowę znad frytek, kawy lub piwa, i patrzy na niego pytającym wzrokiem, Ignazio, korzystając ze swojej popisowej zagrywki, z kieszeni brudnej, zużytej kurtki wyciąga kartkę, na której napisane jest, co następuje:

„Czołem, przyjacielu! Jak mija Ci dzień? Mam nadzieję, że świetnie. Bardzo chętnie zapytałbym o to sam, ale przed laty straciłem mowę w wypadku podczas pracy. Od tego czasu żyję w smutnym świecie ciszy, odcięty od innych ludzi. Nie mam pracy, ponieważ nie mogę pójść na żadną rozmowę kwalifikacyjną. Nikt się mną nie opiekuje, ponieważ nie mam jak poprosić o pomoc. Została mi tylko ta wymięta kartka papieru; codziennie szukam ludzi dobrej woli, którzy doczytaliby ją chociaż do końca. Czy to Ty zostaniesz tą właśnie osobą?”.

Razem z notatką pod nos turysty wędruje także papierowy kubek po coli — stary, wymięty.

Ignazio Varona dziękuje entuzjastycznym potakiwaniem, gdy do kubka wleci kilka monet; w rzadkich chwilach, kiedy datkiem okazuje się papierowy banknot, składa ręce jak do modlitwy, robi znak krzyża, a następnie palcem wskazuje osobę, z którą rozmawiał, obiecując tym samym, że codziennie będzie opowiadał Bogu o jej dobroci. Kiedyś Ignazio próbował podawać rozmówcom dłoń, ale prędko zrozumiał, że czuli się wówczas niekomfortowo, szczególnie, jeżeli akurat jedli. Gdy do kubka nie trafia jednak żaden datek, Ignazio nie obraża się, nie złorzeczy, nie robi zawiedzionej miny; przytakuje tylko głową ze zrozumieniem, mając dziwnie smutny wyraz twarzy.

Ignazio Varona nie zbiera pieniędzy po to, by mieć za co żyć. Przez lata spędzone na ulicy — a przebywał na niej, odkąd tylko pamiętają niektórzy mieszkańcy Cáceres — nauczył się jak przetrwać bez żadnych funduszy czy dachu nad głową. To — jeśli już ktoś znał się na rzeczy — było akurat najłatwiejsze; trudniej było nie wykorzystywać nadmiaru wolnego czasu do myślenia o sobie, życiu, świecie. (Największym błędem było rozmyślać zbyt wiele. To zawsze kończyło się źle). Ignazio był jednak weteranem. Zdarzało się, że osoby, którym pokazywał swoją karteczkę, prowadziły go do miejscowego ośrodka opieki społecznej. Czasami źle oceniał, kto jest turystą, a kto tutejszym, i zaczepiał nieznanych mu mieszkańców Cáceres, a ci, jeśli akurat byli dobrymi ludźmi, oferowali mu pomoc lub nawet miejsce do spania. Z uprzejmości zawsze akceptował te oferty, tak jak dawał się prowadzić do ośrodka, chociaż bywał tam już wiele razy. Zwykle mijało parę dni i Ignazio Varona z powrotem włóczył się po centrum miasta ze swoim kubkiem po coli. Jak dziki kot, którego nie można oduczyć chodzenia po dachach.

Jedyną regularną rzeczą w jego życiu było uczęszczanie na niedzielne mecze Cacereño — i to właśnie w celu zakupienia biletów, które pozwalały mu oglądać ulubioną drużynę, zbierał pieniądze przez cały tydzień. Niektórzy powiedzieliby pewnie, że to niezwykła ekstrawagancja jak na kogoś o jego pozycji społecznej. Ignazio może nawet przyznałby im rację — nie wiedzieli jednak, że na stadion miejski zabierali go co tydzień, kiedy wciąż jeszcze żyli, jego ojciec i matka, przez co oglądanie Cacereño stało się dla niego jedynym sposobem na to, by choćby na chwilę poczuć się znowu jak w domu. Starał się nie opuszczać żadnego meczu, lecz czasem nie udawało mu się uzbierać na bilet; tak było na przykład kilka dni temu, podczas pierwszego oficjalnego spotkania Cacereño w tym sezonie, czyli pojedynku z Noją w ramach Pucharu Hiszpanii. Tym bardziej chciał więc obejrzeć inaugurację ligi, na którą do Cáceres przyjechał faworyt do walki o awans, Cartagena.

Kiedy rywale strzelili pierwszą bramkę, a stadion jednym głosem wydał donośny jęk zawodu, Ignazio Varona milczał jak zaklęty. Gdy Cartagena dorzuciła drugiego gola, a z trybun posypały się przekleństwa, również się nie odzywał.

Ale kiedy sędzia odgwizdał spalonego przy trafieniu dla Cacereño, a sąsiad na miejscu obok rozdarł się w niebogłosy, w niewybrednych słowa oskarżając arbitra o stronniczość, Ignazio po prostu nie wytrzymał.

— Niechże pan się uspokoi! — zawołał, próbując przekrzyczeć awanturnika. — Każdy, nawet kibic Cacereño, musiał widzieć, że spalony faktycznie był. Również chciałbym, żeby go nie było, ale skoro był, to nie pozostaje nam nic innego, jak przytaknąć sędziemu. Rozumiemy się, amigo?!

Po czym na nowo zamilknął, zadowolony z tego, że przez chwilę bronił prawdy — jakkolwiek niepopularnej.

W gruncie rzeczy był przecież uczciwym człowiekiem.

 

Cacereño — Cartagena 0:2

 

75' Florian Taulemesse 0:1

89' Mariano 0:2

Odnośnik do komentarza

W sumie to fajne jak młodzi bywalcy kącika bez żadnej taryfy ulgowej traktują verlee i po początkowym "eee, co to ma być???" zaczynają zbierać szczęki z podłogi. Jedyny problem z opowiadaniami verlee to to, że potrafią narobić apetytu i... autor je porzuca ;) Może do końca sezonu zdążymy poznać wszystkich oryginalnych kibiców Cacereño?

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...