Skocz do zawartości

Rekomendowane odpowiedzi

Po serii zwycięstw w dobrym stylu, postanowiłem nagrodzić piłkarzy dwudniowym urlopem. Mieli całe 48 godzin, aby odpocząć od piłki nożnej, rutyny treningowej i mojej osoby. Czas mogli spędzić dowolnie - nie miałbym nic przeciwko, gdyby chlali przez te dwa dni, byle by po powrocie każdy był w formie. W pełni rozumiem młodych ludzi, którzy od czasu do czasu potrzebują się wyszaleć. Ważne, aby znać umiar i nie przesadzać. Nie mieszać. Ja sam szalałem nieprzerwanie od 14 do 29 roku życia, mieszając, ćpając i nie znając umiaru. Mam naprawdę dużo szczęścia, zważywszy na fakt, iż jeszcze żyję.

Żeby wyleczyć swój organizm, zmienić tryb życia, a także "ogarnąć się", Hector zaciągnął mnie i Humberto na za miastowy piknik.

Na miejsce wiózł nas sam organizator, karkołomnie prowadząc swojego gruchota marki Peugeot. Dlaczego Kolumbijczyk jeździł francuskim autem, zawsze było dla mnie zagadką.

Siedząc obok kierowcy patrzyłem przez nieco przybrudzoną szybę. Wyjechaliśmy już poza miasto. Aby tego dokonać, krążyliśmy wąskimi uliczkami tak iż straciłem orientację, nie wiedząc w jakim kierunku zmierzamy. Teraz moim oczom ukazały się w oddali jakieś ruiny. Jechaliśmy jeszcze trzy minuty, po czym Hector wyłączył silnik, wysiadł i otworzył bagażnik, z którego wyciągnął piknikowy koszyczek. Trwożliwie rozejrzałem się dookoła, czy w pobliżu nie ma nikogo znajomego. Na szczęście żywej duszy nie było widać w promieniu mili. Gdyby moi kumple bądź nasi kibice zobaczyli mnie z koszykiem w towarzystwie dwóch Latynosów na odludziu, byłbym spalony. Dosłownie.

Zdębiałem jeszcze bardziej, gdy Hector ze śmiertelną powagą wyciągnął kocyk. Dopiero wyciągnięta przez Humberto flaszka whisky nieco mnie uspokoiła. Ruszyliśmy w stronę marmurowego ostańca, postawionego tutaj nie wiadomo kiedy, nie wiadomo przez kogo oraz nie wiadomo po co. Fizjoterapeuta rozłożył kocyk na ziemi, a my usiedliśmy. Powoli otworzył koszyk i zaczął wykładać wiktuały na kocyku.

 

- Boże, Hector, ty tak na poważnie? - jęknąłem, bo zaczynało mnie to irytować.

- Zamilcz chłopcze. Humberto, podaj mi masełko. Zjemy po kanapeczce i zaraz zaczynamy.

 

Ten łotr, mój asystent spełnił polecenie i popatrzył mi w oczy. Widać, że świetnie się bawił. Terapia zaczynała działać. Miałem ochotę rozpierdolić absolutnie wszystko i wszystkich. Nie wiem, czy taki był cel, ale zaczynała działać. Gdy Hector z uśmiechem podał mi pajdkę posmarowaną masłem na którym leżał plasterek sera i pomidor, wybuchnąłem ponownie.

 

- Hector, czy ja się do k***y nędzy dowiem w końcu, co się tutaj dzieje?

- Terapia grupowa to forma leczenia poprzez kontakt z większą ilością osób o podobnej lub jednakowej specyfice problemów. Każdy z nas kiedyś brał kiedyś dragi, każdy kiedyś miał doła, każdy nie mógł zdobyć laski, której pragnął. Jesteśmy tutaj, aby ci pomóc, chłopcze.

- Łaskawie porzuć ten pseudonaukowy, mentorski ton i nie zgrywaj się, bo mnie już to nie bawi. Jestem ci wdzięczny, że uratowałeś mi dupę, fajnie, iż nie obraziłeś się za zmarnowanie czterech najlepszych tabsów, ale czemu, do diabła, wiozłeś nas tutaj? Dlaczego nagle zająłeś się moimi problemami? Dlaczego wreszcie ja się na to godzę, w końcu jestem twoim szefem!

- Uspokój się. Jestem tutaj, żeby ci pomóc. Humberto także. Jeśli nie chcesz mówić, obiecaj chociaż, że będziesz słuchać. Chociaż tyle jesteś nam winien.

- Dokładnie. Wrzuć trochę na luz, Helenio. Ja zacznę od mojej historii. Zanim jednak to zrobię, napijmy się na smaczek.

 

Wypiliśmy po szklance. Skołatane ostatnimi wydarzeniami nerwy nieco się rozluźniły, a ja wziąłem głębszy oddech. Cholera, sypię się. Muszę zacząć panować nad swoimi wybuchami. Morze. Skup się na morzu i kontempluj je.

Humberto nastrojowo odbeknął po kanapce, po czym w zamyśleniu spojrzał w niebo. Hector wyciągnął skądś gitarę i wraz z początkiem opowieści zaczął przygrywać. Czułem się gorzej niż na jebanej grupie AA, czułem się jak czubek.

 

- Dawno, dawno temu, kiedy człowiek był jeszcze piękny i młody, hasał sobie po rodzinnej wiosce. Co niedziela chodziło się na bal do remizji. Strażaków nie było, bo to była mała wieś, ale remizja była, ho ho i to jeszcze jaka! Takich imprez jak w remizji nie było nigdzie. Poznałem tam pewną zacną dziewoję. Chybka w tańcu była, a głos miała niesamowity - rzekłbyś srebrne dzwoneczki. Piersi niczym dwa jabłuszka, a w biodrach taka szeroka, że mogła siła dzieciów rodzić. Przyszła tedy człowiekowi ochota na żeniaczkę, bo wiadomo - młody, głupi... Tak i jak głupim był, że myśl takowa w mojej głowie zagościła.

Z tancerzy powiatowych żaden mi dorównać nie potrafił, włosy miałem błyszczące, gębulinę zaś szczerą. Tak sobie mówiłem stojąc przed lustrem, gdy szykowałem się na coniedzielną potańcówkę. Jakżeż ona, mówiłem sobie, może się w tobie nie zakochać? Toć chłop z ciebie jak lalka.

Zbyt pewny siebie byłem. I gdy obróciłem ją w jakimś flamenco czy oberku, uległem pokusie i prasnąłem ręką w ten jędrny tyłeczek. Ona obracając mnie dała mi w gębę. Czerwony na ryju byłem, więc nie wyglądałem już przepięknie.To koniec tej rzewnej historii. I zapamiętaj sobie na całe życie:

Baby złe są, baba rozkocha cię, zdradzi, a na koniec jeszcze po twarzy da.

 

Tą sentencją zakończył swoje opowiadanie. Czułem się źle, bardzo źle.

Podszedłem ku marmurowemu ostańcowi, który okazał się półkolistą bramą. Panowie H i H oparli się o łuk. Ja stanąłem naprzeciwko.

Pogoda była piękna - szykował się akurat zachód słońca. Przez dziurę, która nieznany artysta wykuł na środku bramy, oświetlił mnie błysk czerwonego światła, promyka zachodzącego słońca z gatunku tych, co grzeją najmocniej.

 

Nagle poczułem łupnięcie. Gdzieś w głębi mojej duszy, w świadomości albo i nawet pod nią. Potem błysk. Wizja: noc, sznur, błyskawica, żuraw, strzał. Déjà vu.

 

I już wiedziałem, co mam robić.

Odnośnik do komentarza

Tymczasem w lidze szło nam naprawdę wybornie. Przed wyjazdowym meczem z drugim zespołem Osasuny byłem spokojny o wynik. Życie pokazało, że miałem do tego podstawy - już po kwadransie gry prowadziliśmy 1:0. Trójkowa akcja naszych napastników - Mujika podał z lewej strony na prawą, Lambarri z prawej do środka, a Mono tylko dopełnił formalności. Uspokoiliśmy grę. Poziom gry nawet jak na trzecią ligę był niski. Osasuna B skupiła się na wybijaniu piłek jak najdalej od bramki, my zaś spokojnie budowaliśmy ataki pozycyjne. Niestety, nie procentowało to golami. Po jednej "setce" zmarnował każdy z naszych napastników. W przerwie nakazałem szturmować dalej bramkę gospodarzy.

W drugiej połowie nie stworzyliśmy żadnej okazji, podobnie jak Osasuna B. W 70 minucie gola głową strzelił dla nas Martin Diaz, po rozegraniu rzutu rożnego schematem, który od początku sezonu wałkujemy na treningach. Nie zagraliśmy porywająco, ale liczą się trzy punkty.

 

16.10.2011

Segunda Division Grupa 2 [10/38]

Osasuna B 0:2 CD Mirandés (MONO, DIAZ)

MoM: Naxto Garro 7.7 (CD Mirandés)

 

CD Mirandés: Nauzet - Ińaki Garmendia, Álvaro Corral, Martín Díaz, Ińigo Sarasola (k)('88 <-> Ernesto) - César Caneda, Natxo Garro, Víctor Ormazábal('69 <-> Mikel Martins) - Ander Lambarri, Mono, Hartiz Mujika('69 <-> Jamil Adam)

 

Mniej pewny zwycięstwa byłem przed ligową konfrontacją z Ponferradiną. Otuchy dodawał fakt, iż graliśmy u siebie. Tego dnia na Munipical Anduva przyszło prawie pięć tysięcy ludzi, czyli średnio co ósmy mieszkaniec naszego miasta.

Zagraliśmy świetny mecz, w szczególności obrona. Już w dwudziestej drugiej minucie objęliśmy prowadzenie. Zza pola karnego huknął Lambarri. Asystował bohater poprzedniego spotkania, Naxto Garro. Aż do gwizdka oznajmiającego koniec pierwszej połowy kontrolowaliśmy grę.

Rozmowy motywacyjne przy nikłym prowadzeniu należą do tych najtrudniejszych. Zgodnie ze wcześniejszą umową z Humberto, tego dnia postawiliśmy na nowatorskie podejście do odprawy na drugą połowę.

Chwilę po tym gdy piłkarze zeszli do szatni i usiedli na ławkach, popijając izotoniki poprosiłem o ciszę. Chwilę później zjawił się mój asystent przynosząc mi moją ukochaną gitarę, VGS Eruption. Do uszu moich graczy doleciały pierwsze nuty starego przeboju Deep Purple "Smoke on the water". Za wokal wziął się Humberto, rycząc co chwilę łamanym angielskim "Smooooke on the waaater". Na koniec zagrałem solówkę niczym Ritchie Blackmore. Czułem się jak Jurgen Klinsmann, który przed meczem z Polską na przedostatnim mundialu puszczał swoim graczom filmy dokumentalne o szturmie żołnierzy Wehrmachtu.

Jako, że muzyka przemawia nawet do zwierząt, moi grajkowie po zbiorowym "łaaaał" wybiegli na boisko i zaczęli drugą połowę, bardzo dobrą w ich wykonaniu.

Naciskaliśmy, nie dawaliśmy podejść do bramki, stwarzaliśmy okazje. W 74 minucie długie wybicie Corrala przejął Mono. Położył bramkarza, po czym pewnie skierował piłkę do siatki. Odetchnąłem z ulgą, bo wynik 1:0 nie był wynikiem ani bezpiecznym, ani satysfakcjonującym. Niespełna 180 sekund później wzorowo rozegraliśmy rzut wolny. Lambarri dograł z boku pola karnego, a strzał nadbiegającego Ormazábala mało nie rozerwał siatki.

 

23.10.2011

Segunda Division Grupa 2 [11/38]

CD Mirandés 3:0 Ponferradina (Lambarri, Mono, Ormazábal)

MoM: Ander Lambarri 8.2 (CD Mirandés)

 

CD Mirandés: Nauzet - Ińaki Garmendia, Álvaro Corral, Martín Díaz, Ińigo Sarasola (k)('87 <-> Ernesto) - César Caneda, Natxo Garro('87 <-> Aitor Blanco)

, Víctor Ormazábal - Ander Lambarri, Mono, Hartiz Mujika('74 <-> Jamil Adam)

 

Udają nam się mecze z drugimi zespołami drużyn Ligi BBVA. Tak było również w spotkaniu z Bilbao Ath. Nie zdążyłem się jeszcze dobrze rozsiąść na ławce rezerwowych, a już prowadziliśmy 1:0. Po rzucie rożnym piłkę wybitą przez defensywę gospodarzy przejał Naxto Garro. Przyjął, podprowadził i podkręcił tak, iż ręce same złożyły mi się do oklasków. W 10 minucie gola na 2:0 podarował nam Jon Garcia, który przecinając dośrodkowanie Sarasoli skierował łaciatą do własnej bramki. Mecz był już w zasadzie przesądzony.

W drugiej połowie znów zadziałał nasz schemat rozgrywania rzutów rożnych. Tym razem strzelcem był Raul Garcia. Lekko się zaniepokoiłem, gdy straciliśmy bramkę na 3:1, ale nadal kontrowaliśmy przebieg meczu. Kiedy wydawało się, że nic więcej się nie wydarzy, Diego Rojo skosił w polu karnym strzelca trzeciej bramki, za co wyleciał z boiska. Jedenastkę wykorzystał Naxto Garro. Deklasacja - to było właściwe słowo. Zwycięstwo okupiliśmy kontuzjami Corrala i Canedy, którzy nie zagrają odpowiednio przez 6 i 8 tygodni.

 

30.10.2011

Segunda Division Grupa 2 [12/38]

Bilbao Ath. 1:4 CD Mirandés (GARRO, sam. Jon Garcia, R. GARCIA, Erik Moran, GARRO kar.)

'88 cz.k Diego Rojo

MoM: Naxto Garro 9.0 (CD Mirandés)

 

CD Mirandés: Nauzet - Ińaki Garmendia, Álvaro Corral('30 <-> Berto), Martín Díaz, Ińigo Sarasola (k)('89 <-> Ernesto) - César Caneda('40 <-> Raul Garcia), Natxo Garro, Víctor Ormazábal - Ander Lambarri, Mono, Hartiz Mujika

 

Zbliża się półmetek sezonu, a my wciąż urągamy przewidywaniom ekspertów, zajmując pierwsze miejsce w tabeli.

Odnośnik do komentarza

Chociaż nie chciałem się do tego przyznać sam przed sobą, wspólne wyjście, a nawet kretyńska powiastka Humberto dobrze na mnie wpłynęła. Po ostatnich zdarzeniach miałem zamiar pić na umór, możliwie jak najdłużej. Hector jednak, chyba w nagłym przypływie instynktów ojcowskich, zarekwirował mi alkohol. Nie mając co zrobić z pieniędzmi, udałem się do najbliższego sklepu komputerowego. Kupiłem nie znaną mi przedtem grę, ponoć bardzo realistyczną. Nazywała się Football Manager. Od początku mi się spodobała na tyle, iż ostatnio stałem się prawdziwym no-lifem, siedzącym 24 godziny przed monitorem.

Z tego obłędu wyrwał mnie prezes. Nie, nie mówię o Ramiro. Mianowicie prezes prowadzonego przeze mnie Realu Madryt, który "wziął sprawy w swoje ręce" i sprzedał Cristiano Ronaldo do Manchesteru City za marne 200 mln funtów. Jako że nauczyłem się nawet w chwilach szaleństwa minimalizować straty, połamana została tylko płytka. Laptop został cały i całe szczęście - nie miał jeszcze dwóch miesięcy, a hiszpańskie serwisy komputerowe nie przyjmowały reklamacji z argumentacją "wkurwiłem się i wziąłem rozjebałem to gówno". Skrót z pulpitu wylądował w koszu, podobnie jak połamana płyta. Na zewnątrz zmieniała się pogoda i ciśnienie, a ja czułem że pora zmienić moje życie.

Ostatnio w ramach rozrywki, a także powrotu do świata realnego, Humberto zabrał mnie do klubu. Ni z tego ni z owego, były tam świętowane urodziny jakiejś jego znajomej. Kompletnie mnie tym zaskoczył, bo do Mirandy nad Ebro przyjechał później niż ja. Poza tym do tej pory uważałem go za kompletnie aspołecznego typa. Cóż, rzeczywistość lubi nas zaskakiwać na różne sposoby.

Po przebrnięciu przez uściśnięcia ręki i całusy w policzek, które są nieodzowną częścią wszystkich powitań, usiadłem z moim asystentem i jego bliższymi przyjaciółmi przy jednym stoliku. W tle leciał głównie blues, przeplatany czasem przebojami mojego ulubionego

. Mimo całej tej przyjemnej atmosfery, nie byłem w stanie się zrelaksować. Co chwila przychodził ktoś, chcący koniecznie mnie poznać. Bowiem po ostatniej serii zwycięstw stałem się kimś popularnym w tej małej, cichej mieścinie. Niestety, głównie byli to goście pokroju Humberto, a więc starsi ode mnie o kilka lat. Zbyt mało bym ich szanował, zbyt wiele, bym z nimi się nie nudził. Co gorsza, każdy przychodził z żoną, narzeczoną, dziewczyną czy sekretarką. Tłumy napalonych na mnie lasek wciąż siedziały w świecie wyimaginowanym i o dziwo nie chciały się przedostać do rzeczywistego. Spełniłem dwa toasty, za zdrowie jubilatki oraz szanownych gości, po czym znudzony dyskusja przy moim stoliku, ruszyłem na parkiet.

Zatańczyłem kilka wolnych z zupełnie przypadkowymi partnerkami, wdając się w trywialne gadki-szmatki, jak to zwykle przy tańcach wolnych. W przysłowiowym międzyczasie przeczesywałem oczami strefę do tańczenia, w poszukiwaniu tego, czego naprawdę szukałem.

Była chyba młodsza ode mnie. Blond włosy, ułożone w grzywkę schodzącą na prawo, sięgały jej nieco poniżej ramion. Gdy odrzuciła włosy ruchem typowym dla Marliyn Monroe, zobaczyłem że ma zielone oczy, ale zupełnie zieloniutkie. Na sobie miała krótkie, dżinsowe spodenki, białą bokserkę z jakimś napisem. Piersi, których rozmiar z daleka szacowałem na C, przykrywało czarne bolerko.

Gdy wybrzmiały już ostatnie dźwięki piosenki, podziękowałem mojej dotychczasowej partnerce. Następny był utwór w klimatach twista. Nie mieszkając, zbliżyłem się do wypatrzonej przeze mnie dziewczyny. Stając przed nią dostrzegłem, że jestem od niej wyższy o dobrą długość głowy. To dodawało pewności siebie, a także pokazywało mi całkiem przyjemną perspektywę za każdym razem, kiedy zapragnąłem spojrzeć w dół.

- Tańczy pani twista? - zapytałem, ujmując jej rękę, aby szarmancko ją w nią pocałować.

- Chętnie? Pan jest...?

- Helenio. A pani?

- Elen. Może przejdźmy na ty, będzie prościej - powiedziała z miłym uśmiechem.

- Bardzo chętnie - odpowiedziałem roześmiany.

 

Didżej puścił kolejny utwór. Zaczęliśmy tańczyć.

Do tej pory uważałem się za dobrego tancerza. Latynoskie pochodzenie nie było tutaj bez znaczenia. Tym niemniej to, co wyprawiała w tym twiście Elen, kazało mi zmienić moje poglądy. Ona po prostu fruwała. Poruszała się z gracją Brazylijek podczas karnawału w Rio. Widząc co wyczynia, wziąłem się do roboty, chcąc skupić się całkowicie na tańcu, by się nie ośmieszyć. Było naprawdę trudno. Grzywka, bolerko, biust - to wszytko fruwało razem z nią.

Pamiętam, że potem była przerwa, więc poszliśmy do baru, gdzie postawiłem jej drinka. Potem cały czas tańczyliśmy razem. Zdążyliśmy co nieco obgadać tak, iż trochę się o niej dowiedziałem.

Po ostatnim wolnym, podczas którego wtuliła się we mnie jakbym był jakimś jebanym pluszowym misiem, nagle znikła. Powiedziała, że musi na chwilę wyjść. Już nie wróciła.

Topiłem smutki w kolejnych szklankach whisky. Miałem już nieźle w czubie, gdy przyszedł Humberto. Czas było odpływać do chaty. W taksówce wręczył mi karteczkę z jej numerem. To dziwne. Humberto, były przemytnik kokainy, gangster, mający na sumieniu życie pewnie kilkunastu osób ma tak delikatne ręce.

Nie pasują zupełnie do całej jego postaci.

Odnośnik do komentarza

Tydzień pełen imprez musiał przynieść swoje pokłosie. Do meczu z Lemoną, zespołem z aspiracjami do awansu, przystępowaliśmy w sporym ustawieniu - Corral i Caneda byli kontuzjowani, a ja i Humberto na kacu. Jako że obaj decydowaliśmy o tym co mówimy zespołowi w szatni oraz jakie instrukcje wydajemy, nasz stan nie wróżył niczego dobrego.

Z musu musieliśmy wystawić całkiem nowy środek bloku defensywnego - tworzyć go mieli: Raul Garcia, strzelec bramki w ostatnim meczu, razem z młodziutkim i niedoświadczonym Berto. W środku pola dokonaliśmy jednej konkretnej zmiany, której nie powstydziłby się sam Jose Mourinho - mianowicie defensywnego pomocnika miał grać etatowy stoper, Martin Diaz. Oprócz tego, podstawowa jedenastka była niemalże taka sam jak w poprzednich meczach:

Nauzet - Iñaki Garmendia, Berto, Raul Garcia, Iñigo Sarasola (k) - Martín Díaz, Natxo Garro, Víctor Ormazábal - Ander Lambarri, Mono, Jamil Adam

 

Pierwsze dwadzieścia minut to typowe piłkarskie szachy. Pierwszego gola straciliśmy po karnym - faulował Raul Garcia, gdy wrzutkę z rogu pola karnego otrzymał Rojas. Nieprzyjemne było to wejście. Piłkę na wapnie ustawił Jon Orbegozo. Nasz golkiper wprawdzie próbował przestraszyć go, rozkładając szeroko ręce i wpatrując się w niego krwiożerczym wzrokiem. W swojej czarnej bluzie bramkarskiej wyglądał niczym wielki nietoperz. Na nasze nieszczęście Jon był krótko widzem, więc się nie przestraszył. Pewnie uderzył piłkę, która niemalże zdjęła pajęczynę z górnego rogu naszej bramki. Tym niemniej jednak do końca spotkania pozostało sporo czasu, także specjalnie nie ganiłem moich podopiecznych za tę bramkę.

To był pierwszy błąd.

Pięć minut po stracie bramki, jej autor szarżował na naszą połowę. Wbiegł w pole karne, pociągnął aż do linii końcowej, gdzie został skoszony. Przez kogo? zapytacie. Cóż, przez Raula Garcię. Pechowy człowiek, znów interweniował w tym samym miejscu. Znów sędzia podyktował jedenastkę. Znowu Nauzet próbował swoich zdolności hipnotyzerskich. Znów mu nie wyszło, a Orbegozo strzelił swojego drugiego gola. "Raul strzelił ostatnio bramkę, dziś z kolei zawalił już dwie, zostawię go na boisku, może coś trafi i bilans będzie na zero" - pomyślałem.

To był drugi błąd.

Na szczęście, po tej stracie nie powtórzyłem błędu numer jeden i wygarnąłem zza linii bocznej, co myślę o umiejętnościach mojej drużyny. Darłem się tak długo, na ile pozwalało mi moje przepalone wódką gardło. Poskutkowało.

Zaczęliśmy od środka. Szybko straciliśmy piłkę, aby jeszcze szybciej ją odzyskać. Sarasola podał Adamowi, który zagrał prostopadłą piłkę. Doszedł do niej Mono i strzelił obok bramkarza, tuż przy słupku. Nie wszystko było jeszcze stracone.

W przerwie chciałem być stanowczy, lecz uległem argumentacji Humberto, przypominającego mi cały czas naszą akcję bramkową. Dlatego też tym razem nie zrobiłem "suszarki". Na drugą część spotkania wyszliśmy w niezmienionym składzie.

To był trzeci błąd.

Już po dwóch minutach przeklinałem swoją uległość. Lemona nie mogła przełamać naszej obrony, więc pomógł jej Raul Garcia, wypracowując im bramkę. Iście baskijska gościnność.

Aby ją w pełni docenić, zaprosiłem Raula na ławkę rezerwowych. Zmienił go Aitor Blanco.

Po godzinie gry żółtą kartkę złapał Martin Diaz. Zważywszy na pozycję, na której grał, nie należało zbyt długo ryzykować. Chwilę później zastąpił go Mikel Martins.

Goście postawili na obronę, a my byliśmy żenująco nieporadni jeśli chodzi o ofensywę. Dopiero sześć minut przed końcem regulaminowego czasu gry gola dla nas wypracował Mono - chyba najjaśniejsza postać tego spotkania. Na listę strzelców trafił Lambarri. Mimo naszych rozpaczliwych prób, wynik nie uległ już zmianie i druga ligowa porażka stała się faktem. Co ciekawe, na wyjeździe jeszcze nie przegraliśmy. Byle nie zapeszyć.

 

06.11.2011

Segunda Division Grupa 2 [13/38]

CD Mirandés 2:3 Lemona (kar. Orbegozo, kar. Orbegozo, MONO, Rojas, LAMBARRI)

MoM: Jon Orbegozo 8.2 (Lemona)

 

Niestety, mamy obowiązek grania w głupim wynalazku pod tytułem Puchar Federacji. Potrzebne nam to jak dziura w moście. Co gorsza, ciężko odpaść z takich rozgrywek, gdyż przeciwnicy prezentują żenujący poziom. Finał ma się odbyć w terminie zbliżonym do arcyważnych baraży, w których mamy nadzieję wystąpić. Z tych powodów specjalista od zadań specjalnych, Humberto dostał misję numer dwa: odpaść z honorem z Pucharu Federacji. Łatwo nie będzie, zważywszy na rywala - Toledo.

Zważywszy na cel, zdecydowaliśmy się na mocno rezerwową jedenastkę:

 

Bruno Costa - Raúl García, Aitor Blanco, David Charcos, Ernesto - Mikel Martins (k), Víctor Ormazábal, Natxo Garro - Pablo Infante, Asier Barahona, Alain Arroyo

 

10.11.2011

Puchar Federacji [Runda wstępna, pierwszy mecz]

Toledo 2:2 CD Mirandés (BARAHONA, Sanz, Sanz, INFANTE)

MoM: David Sanz 8.8 (Toledo)

 

Meczu nie śledziłem, zajęty wysyłaniem smsów do Elen. Z początku dziwił mnie kolor jej włosów - blond nie leży w Hiszpańskiej naturze. Wytłumaczenie było prozaiczne - kraj pochodzenia ojca, który okazał się być Szwedem. Jednak po naszych rozmowach, zarówno podczas urodzin, a także tej smsowej nie miałem żadnych wątpliwości - Elen zdecydowanie wdała się w matkę, przejawiając nawet cechy charakteru typowe dla Latynosek. Lubię to.

 

Nie udało się przegrać tego spotkania. Rezerwy były głodne gry i pełne chęci pokazania się z jak najlepszej strony. Bramkowy remis to korzystny wynik przed rewanżem. Zbyt korzystny.

Odnośnik do komentarza

Połowa listopada w Hiszpanii nie należy do najcieplejszych. W tej porze roku, w okolicach Burgos, średnia temperatura wynosi około 6 stopni Celsjusza. To nie są warunki do egzystowania dla Latynosa. Liście pożółkły, zbierając się do samobójczego skoku na ziemię. Chodniki pokrył gęsty, żółto-buro-brązowy dywan. Miastowi zaczęli chodzić w granatowych płaszczykach, ostatnim krzyku mody. Aura zmusiła również mnie, do przejścia się po miejscowym centrum handlowym. Po długich i jakże nużących namowach ze strony sympatycznej pani z obsługi klienta, zdecydowałem się na elegancki, czarny płaszcz, sięgający mi niemal do kolan. Gdyśmy wybrali się nad jezioro w ramach terapii grupowej, nie krzyczały już żurawie. Zimno jak skurwysyn, cytując mojego dziadka.

 

Poważnie zacząłem się zastanawiać, czy w zimę nie trenować na hali. Wprawdzie temperatura nie spadnie poniżej zera, a nawet jeśli to mamy podgrzewane boisko. Jednak futsal i gra na małej przestrzeni potrafiła szybko podnieść zdolności techniczne. W tej ogórkowej lidze, w której obrońcy nie osiągali połowy prędkości przeciętnych napastników, szybka gra piłką mogła mieć kluczowe znaczenie.

 

Zauważyłem, że Hector ostatnio zrobił się nieco aspołeczny. Za każdym razem, kiedy wracam z treningu, siedzi i coś smaruje. Smaruje, w sensie pisze. Zastanawiające, biorąc pod uwagę, iż pisze to w jakimś notesie, podczas gdy ma otwartego laptopa. Jak tak dalej pójdzie, poruszę ten problem na terapii grupowej.

 

Tymczasem ja cały czas noszę komórkę przy dupie. Smsy z nią, od niej, do niej, stały się już rytuałem, częścią dnia, czymś, co tworzy mój dzień. Wiem już całkiem sporo o Elen, świetnie nam się pisze. Niedługo przyjdzie czas na kolejne spotkanie.

 

Nie mając nic lepszego do roboty, wybrałem się do knajpy Estebana. Na grzbiet naciągnąłem płaszcz, zapiąłem go pod szyję. Portfel wylądował w kieszeni.

Wiało chłodem. Mimo to, ostatnimi czasy optymistycznie patrzyłem na świat. Z nieba uśmiechało się jesienne słońce - te które nie praży, nie grzeje, ale jedynie świeci. Po parku, przemierzanym przeze mnie, uwijały się wiewiórki, zaaferowane gromadzeniem zimowych zapasów.

 

Gdy otworzyłem drzwi oberży "Pod Wesołym Wisielcem" uderzył mnie w twarz obłok ciepłego powietrza. W środku panowała błoga leniwa atmosfera. Tylko ogień energicznie trzaskał w wielkim kominku. Przed moim wejściem nie było tu żadnego gościa. Esteban stał za ladą i kwiecistą ścierką przecierał szklanki. Na głos dzwonka, który za każdym razem obwieszczał przybycie nowego klienta, podniósł oczy znad swojej roboty.

- O, Helenio! Dla każdego barmana to dobry widok, taki gość! Napijesz się czegoś?

- ¡hola Esteban. Chętnie, twoją trucizną nigdy nie gardzę, stary trucicielu. Jak tam idzie interes?

- Jakoś idzie, bez fajerwerków. Ostatnio przyszedł tu twój pracodawca utopił sporo pieniędzy w naszej whisky. - powiedział tłusty szynkarz, nalewając mi bourbonu.

- Ramiro? Jesteś pewien? Zawsze wyglądał mi na abstynenta od urodzenia.

- Może i był abstynentem, ale przed wizytą u mnie. Wypił całkiem sporo, a potem żalił się Benito, miejscowemu moczymordzie, którego nazwisko okupuje połowę mojego zeszytu. Co i rusz pije na kreskę. Nie wiem skąd ten facet bierze pieniądze, ale zawsze oddaje. Tym razem mu się poszczęściło, bo w ramach podzięki za wyrozumiałość, zapłacił za niego twój prezes.

- Dobrze mieć haki na swojego pracodawcę - wyszczerzyłem zęby w pełnym zadowolenia uśmiechu. - ja jeszcze lepiej mieć dobrych przyjaciół, którzy dzielą się z tobą takimi szlagierami.

- Pytasz co u mnie, to opowiadam. Właśnie, lepiej ty opowiadaj: co tam w szatni? czemu przegraliśmy z Lemoną?

- Niech to pozostanie między nami. Tydzień imprez, kaca miałem, w dodatku poznałem fajną dziewczynę.

- O, i takie wytłumaczenie potrafię zrozumieć. Tylko żeby z Alaves tak nie było!

- Racja, to już w tym tygodniu. Wybierasz się na mecz?

- Kpisz sobie? Od dwudziestu lat ani jednego domowego spotkania nie opuściłem. Tym razem bądź trzeźwy. Zwycięstwo musi być.

- Łatwo nie będzie, Alaves to dobry zespół. Defensywnie grają, trudno im będzie strzelić.

- Nie bój nic, uda się. Czuję to w kościach.

 

Na takich pogawędkach czas szybko zleciał. Co jakiś czas Esteban dolewał.

Pod wieczór, lokal zaczął się zapełniać. Gośćmi byli głównie młodzi ludzie, studenci którzy zamiast pić najtańszą wódkę w pobliskim parku, woleli przyjść pod Wesołego Wisielca, by cofnąć się w czasie o dobre kilkadziesiąt lat. Do baru podeszła również jedna osoba, nie pasująca do całej reszty, siłą rzeczy zwracająca na siebie uwagę.

Była bardzo młodą cyganką. Miała charakterystyczne dla swojego narodu czarne włosy, które czasem pobłyskiwały mahoniowymi odcieniami. Ciemna karnacja, długi, wąski nos. Najbardziej zagadkowe były oczy - ciemne jak węgiel, a zarazem połyskliwe.

Strój również wzbudzał ciekawość. Romka włożyła bowiem na siebie pstrokatą szmatę, mi przypominającą koc.

Nie wiedzieć czemu, zbliżyła się do mnie.

- Senor, posłuchaj wróżby na temat przeszłości, teraźniejszości i przeszłości, nim przeszłość cię przerośnie, teraźniejszość zabije, a przyszłość zapomni. - powiedziała zagadkowo.

Esteban, dbały o reputację swojej gospody, chciał ją przepędzić, lecz go powstrzymałem. Odezwała się we mnie chyba latynoska wiara w voodoo, macumbę i inne takie historie. Powodowany intuicją, wręczyłem Madam Simzie 10 euro i nastawiłem uszu.

 

- Ten, na którym ciąży dziedzictwo motywów, pnie się w górę. Kruche są stopnie jego drabiny, oj kruche. Źli ludzie, którzy pomagają mu się wspinać knują.

Wspinający się poszukuje szczęścia. Trzykroć będzie musiał być zawiedziony. Żółć zastąpi brąz, a brąz zastąpi rdza. Lecz gdy stanie na ostatnim szczeblu, gdy sierota okaże się mieć ojca, gdy przyjaciele staną się wrogami, a szczur zacznie gonić kota, odnajdzie swoje szczęście. Odnajdzie to, czego szuka od początku...

 

Do domu wracałem przepełniony różnymi dziwnymi myślami.

Odnośnik do komentarza

Na mecz z Deportivo Alaves zaprosiłem Elen. Przeczuwając, iż możemy długo walić głową w mur, wykupiłem jej miejscówkę po tej stronie stadionu, przy której nie było ławki rezerwowych. Miałem jedynie nadzieję, że doping zagłuszy moje bluzgi. Zgodnie z tym, co powiedziałem Estebanowi, na Alaves wyszliśmy nastawieni na ofensywę. Finaliści Pucharu Uefa z sezonu 2000/01 nie mieli kreatywnych zawodników w przednich formacjach, a ich napastnicy byli nieskuteczni. W naszym zespole postanowiłem dać jeszcze jedną szansę Alainowi Arroyo, który gdy zagrał ostatnio, zebrał idiotyczną czerwoną kartkę. Do grona jedenastu wspaniałych zostali wytypowani:

 

Nauzet - Iñaki Garmendia, Berto, Martín Díaz, Iñigo Sarasola - Mikel Martins (k), Naxto Garro, Víctor Ormazábal - Ander Lambarri, Mono, Alain Arroyo

 

Rozpoczął się mecz. Początkowo mieliśmy trudności z przejęciem inicjatywy. Gospodarze szanowali piłkę, klepiąc nią głównie między liniami środkową i defensywną. Naszym, widać słabo przeze mnie zmotywowanym, nie kwapiło się do wysokiego pressingu. Ów pressing był moim znakiem firmowym, a ostatnio zacząłem bardzo dbać o mój image. Poderwałem się z ławki, zaczynając głośno zachęcać piłkarzy do walki.

 

- Berto, Martin, wyżej podejdźcie, wyżej! Mikel, cofnij się nieco między stoperów! Alain, dostałeś szansę, masz zapierdalać! Pressing, panowie, pressing!

 

Również Humberto, powodowany solidarnością plemienną, zaczął krzyczeć. Chłopcy chyba zrozumieli, że bez przewagi nie ma po co pokazywać się w szatni. Ruszyli na rywali z animuszem, niczym Pudzianowski na Najmana.

Mimo to, Alaves przeprowadzało akcje zaczepne. Po jednej z nich wywalczyli rzut rożny. Ichni skrzydłowy zagrał piłkę w pole karne, lecz skutecznie wybił ją Arroyo. Koło linii środkowej przyjął ją Mono. Natychmiast zaczął przebijać się skrzydłem. Za akcją podążyli kolejni zawodnicy. Nagle, zupełnie niespodziewanie, Mono ściął do środka i zagrał do wychodzącego na czystą pozycję Lambarriego. Pamiętając, że z trybun patrzy na mnie Elen, powstrzymałem się od radosnego wślizgu na boisko, poprzestając na przybiciu piątek z rezerwowymi i sztabem. Prowadziliśmy 1:0.

Chwilę potem mogło być już pozamiatane, jednak wyśmienitą okazję zmarnował Arroyo. Zanotowałem ten fakt w pamięci. Do przerwy więc wynik pozostał bez zmian.

Krótko po przerwie, z boiska ściągnąłem naszego kapitana. Za niego wszedł Aitor Blanco, środkowy obrońca. Jako rygiel defensywy miał grać Martin Diaz, od niedawna szkolony przeze mnie na tę pozycję.

W 65 minucie Alaves miało swoją okazję. Geni wyszedł sam na sam, lecz strzelił wysoko ponad bramką. Gospodarzy mógł dobić wprowadzony przeze mnie Mujika, ale nie starczyło mu zimnej krwi i uderzył prosto w bramkarza. W doliczonym czasie gry drugą kartkę złapał Pablo Gallardo, obrońca miejscowych.

Sędzia zagwizdał koniec meczu, a my cieszyliśmy się z ważnego zwycięstwa. Świetnie zagrał blok defensywny. Ofensywa rywali, niejako zgodnie z oczekiwaniami, nie oddała ani jednego strzału w światło bramki.

 

13.11.2011

Segunda Division Grupa 2 [14/38]

Alaves 0:1 CD Mirandés (LAMBARRI)

'90+4 cz.k Pablo Gallardo

MoM: Berto 7.4 (CD Mirandés)

 

Jako że nie musiałem się wstydzić przed Elen za grę zespołu, pochwaliłem chłopaków, a sam udałem się na kolację z nią. Czułem, że jest zakochana we mnie po uszy. Pomny czynów dziadka i ojca, musiałem to wykorzystać.

Długo rozmawialiśmy, aż doszliśmy do wniosku, że na noc wynajmiemy pokój w hotelu. Chętnie opisałbym co się w nim zdarzyło, ale boję się że moje wspomnienia przeczytają kiedyś moje dzieci. Nie mam dzieci, ale po tym wieczorze jest to coraz bardziej prawdopodobne. Działo się.

 

Kolejne dni miałem równie zajęte. Zbliżał się bzdurny Puchar Federacji, lecz nie zaprzątałem sobie nim głowy. Z Humberto ustaliliśmy, iż to on będzie prowadził nasz zespół w tych rozgrywkach. Niektórzy gracze mieli wypocząć, więc skład był mocno rezerwowy. Jak poradziły sobie rezerwy, przekonajcie się sami.

Odnośnik do komentarza

Jednego z kolejnych dni, po meczu z Toledo, nie miałem nic do roboty. Elen wyjechała na weekend do babci, która mieszkała gdzieś daleko, piłkarze akurat dostali dzień odpoczynku, a Hector i Humberto nie zapowiadali żadnej libacji. Póki co Football Manager nie wrócił jeszcze do łask. Wiało nudą. I chyba te okoliczności sprawiły, że postanowiłem wyjść poszwendać się po mieście bez konkretnego celu. W tym tygodniu ociepliło się i termometry pokazywały 17 stopni Celsjusza. Dobry dzień na spacer.

Opuściłem klatkę schodową i skierowałem się w tę część miasta, której jeszcze nie zwiedziłem, to jest na obrzeża. Mimo względnego ciepła dął mocny wiatr, więc dobrze że wziąłem płaszcz. Idąc wąskimi uliczkami, rozmyślałem.

W lidze szło nam bardzo dobre. Chociaż nie graliśmy do tej pory ze wszystkimi rywalami, wiedziałem już kogo się obawiać. Drogę do mistrzostwa mógł nam pokrzyżować tylko Real Union, zespół z największym potencjałem ofensywnym w tej lidze. Jeśli odpowiednio się zepniemy, powinniśmy zakończyć sezon z przewagą dwóch-trzech punktów. Zaskakiwaliśmy wszystkich naszym śmiałym, nastawionym na frontalny atak, stylem gry. Do ewentualnych baraży podchodziłem optymistycznie. Skoro zajdziemy tak daleko, chyba nie zmarnujemy tego, co osiągnęliśmy do tej pory?

Z Elen układało się też nieźle. Nie zadeklarowałem wobec niej swoich uczuć, ale mimo to po ostatnim razie wydawała się być bardzo zadowolona. Zauważyłem, że jest trochę zwariowana, nie bierze zbyt wielu rzeczy na poważnie. Takiego lekkoduchowi jak ja to bardzo odpowiadało. Póki nasze relacje określiłbym jako luźny związek.

Nie wiedzieć czemu przypomniała mi się córka prezesa. Dlaczego jednym ruchem, słowem, gestem zrobiła na mnie takie wrażenie? Z jakiego powodu była wtedy u Estebana? Co ją tam sprowadziło w tym samym czasie, gdy miałem deja vu? Przeznaczenie?

Roześmiałem się głos. Mijająca mnie pani obejrzała się zdumiona, po czym wyjęła lusterko, szukając przyczyn mego śmiechu na swym obliczu.

W coś takiego jak przeznaczenie, nie wierzyłem już od dawna.

Teraz nasunęła mi się przepowiednia Cyganki. Sama Cyganeczka miała coś w sobie, w tym łobuzerskim, a jednocześnie tajemniczym spojrzeniu czarnych oczu. Dlaczego dałem się namówić? Czy w ogóle warto wierzyć w takie tanie wróżbiarstwo? O czym ona mówiła? Do trzech razy sztuka? Szczur goniący kota? Bzdury. O co jej, do k***y nędzy, chodziło? Powinienem mieć jakieś skojarzenia? Spróbujmy. Wyłączę całkowicie świadomość, przywołam w myślach przepowiednie i będę nasłuchiwał pierwszej myśli.

Gdy tak zrobiłem, ze zdziwienia niemal potknąłem się o wystającą płytę chodnika. Skojarzyły mi się bowiem... ręce Humberto.

 

Potknięcie nieco wyrwało mnie z zamyślenia. Znalazłem się tuż obok starych, opuszczonych piwnic, w których niegdyś mieścił się miejscowy browar. Chociaż mieszkałem tutaj raptem kilka miesięcy, zdążyłem już usłyszeć plotki o zdarzeniach związanych z tym miejscem.

Niezmiernie zaciekawiony, zszedłem po pokruszonych kamiennych schodkach, aby zajrzeć co jest w środku.

Za wejściem ujrzałem długi, ciemny korytarz. Co kilka metrów po obu stronach było widać prześwity - pozostałości po pomieszczeniach, najprawdopodobniej zasłanianych kiedyś przez drzwi. Hall wydawał się nie mieć końca - koniec tonął w mroku. Po moich plecach przebiegł dreszcz - już sam widok wprawiał mnie w niesamowity, pełen grozy nastrój.

I pewnie na tym nastroju by się skończyło. Postałbym tam jeszcze chwilę, potem wyszedł, spacerem wrócił do domu, zaparzył herbatę, odpalił fejsbuka, może popisał z Elen. Stałoby się tak, gdybym się nie zamyślił. O czym myślałem, nie pamiętam. Za to do końca życia zapamiętam dźwięk, który mnie z rozmyśleń wyrwał.

Było to coś podobnego do wysokiego wycia, jednak trudno nazwać coś takiego krzykiem rozpaczy czy bólu. Osłupiałem jeszcze bardziej, gdy wycie okazało się być początkiem... chorału gregoriańskiego. Tego wiecie, najbardziej znanego.

Ucho podpowiadało, że śpiew dobiega z jednego z dalszych pomieszczeń. Najprawdopodobniej tego za barierą ciemności. Zaczynałem się autentycznie bać.

Ale ciekawość zwyciężyła. Przez przypadek wziąłem ze sobą broń, która zawsze spoczywała w ukrytej, wewnętrznej kieszeni płaszcza. Dodawała ona odwagi. Z ręką w tej kieszeni, zacząłem ostrożnie skradać się w głąb korytarza.

Tu i ówdzie walały się sterty porozbijanych butelek i zużytych strzykawek. Śpiew stawał się coraz głośniejszy.

W końcu, przemieszczając się cały czas przy ścianie, dotarłem w pobliże miejsca, gdzie kiedyś znajdowały się drzwi. Niewątpliwie to tam ktoś śpiewał. Wstrzymałem oddech i bardzo ostrożnie zajrzałem.

Widok był co najmniej dziwny. Do starego rupiecia, który przypominał krzesło, przywiązany był człowiek wyglądający na kloszarda. W pomieszczeniu znajdowały się jeszcze dwie osoby - dwóch na czarno ubranych mężczyzn. Na szczęście wszyscy byli zwróceni do mnie tyłem. Jeden z nich nucił chorał gregoriański skrzekliwym głosem. Drugi natomiast stał za betonowym stołem, wmurowanym w podłogę. Na stole leżała kupka drwa nasączona jakąś gęstą, rubinową cieczą. Prawdopodobnie, była to krew martwego kota, którego ktoś rzucił na stos.

Po chwili, ten przy stole wyciągnął zapalniczkę, jakąś gazetę i kawałek drwa. Błysnęła iskra. Po chwili drzewo, a siłą rzeczy także kot, zaczęły płonąć. Śmierdziało na potęgę. W mojej głowie pojawiła się myśl, że jestem świadkiem satanistycznych obrzędów, zwanych popularnie czarną mszą.

Kiedy stos spłonął doszczętnie, obaj mężczyźni opuścili spodnie, dogaszając mały pożar własnym moczem.

 

- Teraz - powiedział jeden z nich. - pora na drugi obrzęd. Ściągaj nachy, czas abyś poznał pałę szatana! - ryknął zwracając się do związanego.

 

Obaj dorwali się do bezdomnego. Jeden zgarnął rękawem resztki drwa ze stołu, drugi rzucił na niego kloszarda. Ich intencje nie pozostawiały złudzeń.

Nie znoszę pedałów. Postanowiłem wkroczyć. Wyciągnąłem berettę. Bezlitośnie wymierzyłem w jądra pierwszego. Huknął strzał, który odbił się potężnym echem w całych podziemiach. Drugi z satanistów miał więcej szczęścia - dostał w kolano.

 

- Zboczuchy i zjeby - splunąłem.

 

Uwięziony zaczął coś bełkotać, prosząc o łaskę. Kazałem mu się zamknąć, rozplątałem jego więzy i wyprowadziłem na korytarz.

- Panie, to jakieś popaprańce! Ja tu chciałem butelki zebrać, słyszę jakiś ryk. Wchodzę zerknąć kto to się wydziera, patrzę nad kotem się znęcają. Chciałem uciekać, ale dorwały mnie, związały i dalej ryczeć! Zgwałcić mnie chciały, szatanisty jedne! Panie, gdyby nie pan...

- Cicho. Mniejsza z tym. Niczego tu nie widziałeś, nie znasz mnie, nie było cię tutaj. Zapamiętasz, ...

- Tito, panie. Tito Gatito się nazywam. Zapamiętam.

- To teraz odejdź.

Gdy odszedł, wróciłem do pomieszczenia, w której leżało tamtych dwóch. Obaj byli nieprzytomni. Zawinąłem dłoń w chusteczkę, aby nie zostawić śladów i sięgnąłem do kurtki jednego z nich. Z portfela wydobyłem dowód. Postrzelony w kolano nazywał się Jordan Rata, miał 33 lata i był Hiszpanem. Odłożyłem wszystko na swoje miejsce. Tyle mi wystarczyło.

Wyszedłem, nawet się nie oglądając. Dla takich ludzi nigdy nie miałem litości.

Odnośnik do komentarza
  • 1 miesiąc później...

Dawno nie pisałem, ale dzisiaj kreślę ostatnie zdania mojego pamiętnika. Warto, aby to, czego padłem ofiarą zostało ocalone dla potomnych.

Pewnego dnia dobrałem się do notatek, na których skrobaniu już kilka razy przyłapałem Hectora. Akurat nie było nikogo w domu, Elen znowu gdzieś

pojechała, a piłkarze mieli wolne. Zresztą, ostatnimi czasy zacząłem konsekwentnie ją olewać. Najzwyczajniej w świecie miałem dosyć. Już od

samego początku wiedziałem, iż nie jest to jakaś wielka miłość na całe życie. Ot, jedna z wielu, kolejna z wielu. Znudziła mi się. Od dłuższego

czasu naumyślnie daję jej coraz więcej pretekstów do tego, aby przestała się mną interesować. Liczę że jej przejdzie, bo nie chcę jej ranić.

Rozstania po miesiącu bywają czasem bardzo drastycznym wspomnieniem.

Humberto też nie było. Powiedział, że idzie na miasto i wróci późno. Ten dawny bandzior miał w sobie coś z Casanovy - o ile wypłata była w

terminie, zawsze po jego wypadach "na miasto" słyszałem dziewczęcy śmiech w sąsiednim pokoju. Jebaką chyba się trzeba urodzić.

Było koło południa. Skończył mi się alkohol, więc zrobiłem mały rajd po sąsiednich pokojach. Od Humberto zgarnąłem moje ulubione whiskey. W

poszukiwaniu lodu zajrzałem do pokoju Hectora.

Nie wiedzieć czemu, zajrzałem do szuflady. Tam leżało coś wyglądającego na notatki. Myśląc, iż dowiem się czegoś ciekawego o moich piłkarzach,

zrobiłem sobie drinka, rozwaliłem się na sofie i wziąłem się za lekturę.

Rozczarowałem się. Całe akta mówiły o przypadłościach człowieka nazywającego się HARRIOL RELHE.

Ów gość miał sporo problemów. Szantażował pracodawcę, wskutek czego żył w niepewności, czy tamten nie wynajmie płatnych morderców. Kierował grupą

ponad trzydziestu osób.

Przyłapał mnie Hector. Zmieszał się, potem mnie zrugał, że naraziłem go na złamanie tajemnicy lekarskiej. Następnie zamknął się w pokoju i przez

dwie godziny rozmawiał z kimś przez telefon.

Tydzień później rzuciłem Elen. Na szczęście nie płakała.

Jednak za każdym razem, gdy była taka możliwość, zakradałem się i czytałem notatki o HARRIOLU. Wciągały jak dobra powieść.

Miesiąc później poznałem J. Od początku wywarła na mnie silne wrażenie. Była naprawdę szalona. Spędziłem trzy tygodnie, podczas których nie

trzeźwiałem, lecz bawiłem się z nią. Zespół prowadził Humberto. W końcu się udało - zdobyłem ją. Kolejny miesiąc był najdłuższym

alkoholowo-narkotykowo-seksualnym ciągiem w moim życiu, ledwo z niego wyszedłem. Rzuciła mnie. Po raz pierwszy to ONA mnie rzuciła. Przez kolejny

miesiąc nie było łatwo. Potem znalazłem Anję, rudą rosjankę. To była jedyna uczciwa dziewczyna, którą miałem. Miałem, bo po dwóch miesiącach nie

mogłem już z nią wytrzymać.

Pewnego dnia pojechałem z butelką whisky pod łuk, gdzie odbyło się piewrsze spotkanie terapii grupowej. Oparłem się o ścianę i co i rusz

pociągałem z gwinta. Była ciepło, wódka smakowała dobrze. W pewnym momencie bezmyślnie napisałem patykiem na piasku wielkimi literami HARRIOL

RELHU.

Potem przypomniała mi się wróżba cyganki, a następnie TITO GATITO. Tamten satanista nazywał się RATA. Te nazwiska też sobie napisałem na piasku.

Ponoć ganiał później biednego Tito. Whisky wyostrzała zmysły, lepiej mi się dzięki niej myślało. Co mówiła cyganka? Pamiętam jak dziś:

 

Ten, na którym ciąży dziedzictwo motywów, pnie się w górę. Kruche są stopnie jego drabiny, oj kruche. Źli ludzie, którzy pomagają mu się wspinać

knują.

Wspinający się poszukuje szczęścia. Trzykroć będzie musiał być zawiedziony. Żółć zastąpi brąz, a brąz zastąpi rdza. Lecz gdy stanie na ostatnim

szczeblu, gdy sierota okaże się mieć ojca, gdy przyjaciele staną się wrogami, a szczur zacznie gonić kota, odnajdzie swoje szczęście. Odnajdzie

to, czego szuka od początku...

 

Wspinający. Czemu nie ja? Miałem dwukrotnie deja vu, może na mnie ciążyć dziedzictwo. Trzykroć zawiedziony. Z Mirandes przegraliśmy więcej niż

trzy razy. Pewnie chodzi o życie prywatne. Proste. Od przybycia do Hiszpanii, miałem trzy dziewczyny. Zgadza się. A żółć, brąz i rdza? Sprawdza

się dalej: Elen była blondynką, J. miała włosy brązowe, a Anja rude. Złych ludzi nie mogłem rozgryźć.

Pozostał szczur i kot.

Odstawiając po kolejnym łyku, spojrzałem na piasek. Oczywiście. Przecież to wszystko było tak proste - Gatito znaczy kotek, a Rata szczur. Szczur

ganiał kotka. Idźmy dalej, co wtedy ma się stać? Co mówi przepowiednia?

Odnajdę swoje szczęście, sierota znajdzie ojca, przyjaciele będą wrogami.

Ach tak, nie pisałem o moim szczęściu. To Domi, którą znam od gówniarza, z Urugwaju. Od trzech dni jesteśmy razem. Rzuciła chłopaka dla mnie.

 

Czułem się wyjątkowy. Dziś nie było jej ze mną, bo musiała się zająć matką. Chorą.

Kolejny łyk i kolejny rzut oka na piasek. Zostało tylko jedno nazwisko. HARRIOL RELHU. H A R R I O L R E L H U. Harriol. Mityczna postać z

zapisków Hectora, która przeżywała te same perypetie co ja. Chcąc, żeby to wszystko okazało się kłamstwem, zacząłem powoli skreślać litery i

sprawdzać, czy wyjdzie to, czego się spodziewałem. Wyszło. Wielkimi wołami na piasku widziałem swoje imię i nazwisko.

Życie potoczyło się dalej. Udawałem przed moimi lekarzami, bo tak ich trzeba nazwać, Hectorem i Humberto, że o niczym nie wiem. Przyszło mi to z

trudem. Tymczasem z Mirandes awansowaliśmy ligę wyżej, po ciężkich barażach. Domi wiedziała o tym, że ja wiem. Mówiłem jej o wszystkim.

Pewnego dnia, Hector i Humberto w ramach terapii grupowej zabrali mnie na dobrze osłoniętą polanę. Po pół godzinie przybył tam zastęp po zęby

uzbrojonych Latynosów. Po chwili wylądował tam wielki helikopter, z którego rozwinięto długi, czerwony dywan. Latynosi ustawili się szpalerem. Na

końcu dywanu stałem ja.

Z helikoptera wysiadł otyły jegomość, w doskonale skrojonej marynarce. W zębach trzymał wielkie cygaro. Podszedł, stanął naprzeciwko mnie i długo

patrzył mi w oczy. W jego oczach pojawiły się łzy, a ja czułem dziwny niepokój, coś zaczynało grać...

- Synu. - powiedział.

 

Tak odzyskałem ojca, który okazał się być szefem największego kartelu narkotykowego w Ameryce Południowej. Ja byłem chory na częściową amnezję i

psychozę depresyjno-maniakalną. Pobyt w Miradzie nad Ebro mnie uzdrowił. Stojąc na polanie, zadzwoniłem po Domi, która przyjechała tam

niezwłocznie z matką. Wsiedliśmy wszyscy do helikoptera i polecieliśmy w stronę zachodzącego, hiszpańskiego słońca...

Parę miesięcy później objąłem klub, który kupił mi tata, w podarunku za te stracone lata.

Ale to już zupełnie inna historia...

12.11.2012 r. Paweł Bojanowski

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dziękuję tym wszystkim, którzy mnie czytali. Nie wszystko miało się skończyć tak szybko, lecz niezależne ode mnie okoliczności to wymusiły. Mam nadzieję, że była choć jedna osoba, która przebrnęła przez mój toporny styl pisania i przeczytała do końca.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...