Skocz do zawartości

Czarne złoto, czarny chleb


jabol_1989

Rekomendowane odpowiedzi

FM 2008, początek opka sezon 2011/2012.

 

Wstałem bardzo podniecony. Była 6 rano. Magda spała wtulona w grom poduszek nie zdając sobie nawet sprawy, że za chwilę jej facet idzie po podwyżkę. Prezes Furtok za kilkadziesiąt minut obwieści mi, że w drugiej lidze zarobki idą w górę i nie będę już musiał dorabiać w marketach. A niech śpi... Parząc kawę spojrzałem za okno naszego "M". Słońce wznosiło się tuż nad blokowiskami Katowic, a ja byłem z siebie bardzo dumny. Dostając misję od Furtoka ratowania katowickiej piłki spisałem się wręcz wzorowo. Tuż po niechlubnym spadku do trzeciej ligi, udało mi się, mi żółtodziobowi, w jeden sezon powrócić spowrotem na zaplecze Ekstraklasy, znaleźć sponsora i ogarnąć ten burdel, który wcześniej w klubie niewątpliwie panował. Głowy się sypały, w głowę stukali się ci, którzy nie wierzyli w studenta drugiego roku AWF, że to się może udać. A jednak. Wskoczyłem więc w garnitur i udałem się na spotkanie z prezesem. Był 2 lipca 2011 roku. Janek siedział przy stosie papierów, liczył coś z uśmiechem na twarzy (zresztą ja go jeszcze nie widziałem niezadowolonego, taki typ).

 

- Siadaj Damian, mam dobre wieści.

- Słucham

- Węglokoks, nasz sponsor, chce wejść na giełde z impetem. Zgadnij na czym chcą oprzeć swoją główną kampanię marketingową..?

- Pewnie na GieKSie

- Dokładnie. Po przejrzeniu tej całej makulatury ustaliliśmy budżet na 5,5mln złotych. Powinno nam to narazie wystarczyć, żeby spokojnie bez stresu utrzymać się w lidze

- Super, przecież to podwójny zysk

- Dokładnie, podwójny zysk więc i podwójna pensja. Od dziś zarabiasz nie 3,5tyś, a 7tyś. Składaj drużynę, w przeciągu dwóch lat mamy szansę dostać się w końcu do Ekstraklasy

- Zrobię co tylko w mojej mocy, obiecuję.

 

Furtok kochał ten klub, zresztą tak jak ja. Dla nas obu praca w tym klubie nie była zarobkowym zajęciem, to pasja i wewnętrzne spełnienie. Myślę, że mógłbym tu pracować nawet w roli sprzątaczki. Gdy wróciłem do domu niczego nie spodziewająca się Magda pichciła jakieś wynalazki w kuchni, postanowiłem dobrą nowinę pozostawić na wieczór, wymyślić coś specjalnego. Mówiła mi ostatnio, że chyba pójdzie szukać pracy bo nasz domowy budżet może nie wytrzymać coraz to większych obciążeń. Teraz nie będzie musiała, ma chłopa z jajami hehe. Nie chcąc wzbudzać żadnych podejrzeń przywitałem się tylko, pogadałem chwilę o dupie marynie i zasiadłem do biurka analizując naszą kadrę i najbliższe plany. A kadra wyglądała następująco:

 

BRAMKARZE:

 

Maciej Kijewski - 33 lata. Doświadczony golkiper. "Jedynka" w trzeciej lidze. 2 lata temu sprowadzony z Tura Turek. Grał też trochę na Litwie. Bardzo skoczny.

Piotr Leciejewski - 26 lat. Sprowadziłem go w zeszłym sezonie z Polonii Bytom. W 2004 roku grał już u nas jeden sezon.

Rafał Łopusiewicz - 23 lata. Młody, agresywny. Wyciągnąłem go za friko z Łomży. Czasami zdradza go zbytnia brawura, ale nadrabia refleksem. Takie dziecko "buntu".

Mateusz Sławik - 30 lat. Wychowanek klubu. W czerwcu przyjechał na Bukową prosić o angaż. W Bytomiu nie miał miejsca. Marudziłem, bo bramkarzy to u nas z deka nadmiar, ale to taki sam GieKSiarz jak ja więc go wziąłem. Furtok też nie miał zastrzeżeń. Pamiętam go za młodu, dobry był w sytuacjach "jeden na jeden".

Jarosław Tkocz - 38 lat. Weteran i wychowanek. W 2007 roku powrócił na Bukową z rosyjskich wojaży, niczym syn marnotrawny. Jak sam twierdzi, czuje się dobrze i nie zamierza wieszać butów na kołku. Bardzo opiekuńczy, taki "ojciec" zespołu.

 

OBROŃCY:

 

Krzysztof Bodziak - 24 lata. Lewo-środkowy defensor. Przybył 3 lata wstecz z Hutnika Kraków. Podoba mi się w nim, że zawsze zachowuje zimną krew, taki rozsądny boiskowo.

Mariusz Gancarczyk - 22 lata. Lewy obrońca. W Zabrzu był niepotrzebny, u nas póki co też się nie nagrał. Ale jak wrzuca piłkę z autu to ta potrafi czasami przelecieć boisko wszerz.

Marcin Wojtkiewicz - 22 lata. Kreatywny, może grać na lewej, w środku, nie narzeka gdy wystawi się go na defensywnego pomocnika. Lubi pociągnąć z piłką pod pole karne rywala. Wziąłem go z Lechii Gdańsk, gdzie z melodii przyszłości stał się outsiderem, ale ja w niego wierze bo tWypatrzyłro "buntownik", a ja takich lubię. Ma za sobą występy w kadrze U-19.

Kamil Cholerzyński - 22 lata. Wychowanek. Środkowy obrońca. Do tej pory nie spełnia pokładanych w nim nadziei, choć przyznać mu trzeba, że talent posiada. Może to kwestia nikłego doświadczenia..?

Łukasz Wijas - 26 lat. Wychowanek. Środkowy obrońca, alternatywnie defensywny pomocnik. Sytuacja jak z Cholerzyńskim, z tą różnicą, że Łukasz jest już starszy. Kiedyś nadzieja, dziś średniawka, potrafi przytrzymać piłkę, uspokoić grę, ale nic poza tym. Jego tata jest u nas trenerem.

Marek Gajowski - 25 lat. Wychowanek. Lewy defensor z napędem na cztery koła. Lubi włączać się w akcje ofensywne. Ma dryg do wykonywania rzutów rożnych i autów. Walczak.

Paweł Tomczyk - 30 lat. Prawy obrońca, ofensywny, może też grać na prawej pomocy. Obieżyświat z Lublina, stamtąd też trafił do Katowic w 2007 roku. W sumie przeciętny, ale doświadczony.

 

POMOCNICY:

 

Łukasz Małecki - 20 lat. Prawy pomocnik. Sprowadziłem go z krakowskiej Wisły, której jest wychowankiem. Bardzo ambitny, melodia przyszłości.

Maciej Pławiak - 25 lat. Starszy kolega tego wyżej, też z Wisły. Przed moją kadencją podstawowy skrzydłowy w GieKSie. U mnie grzeje ławę. Jakoś mnie nie przekonuje, taki zbyt matowy jakiś.

Sławomir Riebandt - 23 lata. Ta sama sytuacja co z Pławiakiem tylko ten akurat gra na środku. Wychowanek Amici, kształcony w Lechu.

Mateusz Sroka - 24 lata. Wychowanek. Ofensywny prawy skrzydłowy. Kiedyś się wyróżniał, teraz jakby trochę przygasł. Jego walorem jest siła, ale musi odnaleźć starą formę.

Hubert Jaromin - 32 lata. Ofensywny prawy i środkowy, może grać też w napadzie. I właśnie w ataku go wystawiam. Dziwny typ zawodnika. Niby umiejętności takie se, ale w praktyce trzyma poziom, ot taki rzemieślnik.

Tomasz Urbaniak - 34 lata. Ofensywny prawy pomocnik + napastnik. Solidny, ale czuć, że zżera go powoli wiek i traci swój blask.

Krzysztof Zaremba - 23 lata. Taki młody Urbaniak, ale będzie od niego lepszy. Góral z Podbeskidzia. Ciekawy piłkarz, będą z niego ludzie.

Michał Stolarz - 34 lata. Ofensywny lewy i środkowy. Jak na swój wiek to całkiem całkiem. Z nie jednego pieca chleb jadł więc doświadczony i solidny. A ściągnąłem go z Wodzisławia akurat.

Paweł Kaźmierczak - 23 lata. Ofensywny środkowy. Ja go nie chciałem, ale to znajomy mojego asystenta. Średniak, ale asystent dał ręke pod nóż i wzięliśmy go z Polkowic. Narazie mój pomagier łapę ma w całości bo klapy nie ma.

Robert Sierka - 35 lat. Ofensywny środkowy. Mózg zespołu, razem z Tkoczem ogarniają szatnię. Dalej solidny rzemieślnik, mam do niego zaufanie. Bezcennie doświadczony.

 

NAPASTNICY:

 

Damian Pawlak - 20 lat. Wypatrzyłem go w poznańskiej Warcie. Młodzian, a grał tam pierwsze skrzypce, jak Warta spadła do trzeciej ligi to chytrze go łupłem do Katowic. Pod czujnym okiem trenerów może zajść daleko.

Tadeusz Tyc - 27 lat. Podstawowy snajper. Przez ostatnie kilka sezonów stał się nawet ulubieńcem kibiców. Maszynka do zdobywania goli to nie jest, ale póki co nie ma alternatywy więc to taka nasza "9".

Odnośnik do komentarza

A wieczorem to już była pełna sielanka... Stolica województwa śląskiego wypełniła się imprezowiczami i wracającymi z "fedry" przodowymi hajerami ;) Lubej kazałem się wypachnieć, ubrać tak, żebym był z niej dumny i udaliśmy się uczcić podwyżkę na sam szczyt Altusa do restauracji gdzie browar kosztuje więcej niż 10zł. A co się będę... Wchodząc do środka spotkałem prezesa naszego głównego pieniędzodawcy, czyli Węglokoksu. Dowiedziałem się, że napastnicy mają strzelać jak metan pod ziemią, a reszta być twarda jak główni szybowi na 12-godzinnej zmianie. Cóż, chyba przewrażliwienie zawodowe. Co faktu nie zmienia, że zaryzykowałem obietnicą, iż właśnie tak będzie. A potem to szmery bajery, romantico i tak dalej. Przynajmniej z babą spokój na kilka miesięcy ;)

 

Lipiec przepracowaliśmy dość pracowicie. Mój asystent Artur Bochenek wyciskał z chłopaków siódme poty. W połowie miesiąca zwolniłem dwóch piłkarzy. A mianowicie Riebandt i Urbaniak dostali dyscyplinarki. A było to tak. Przychodzę ja sobie do klubu, któregoś ranka jak zwykle. Przechodzę obok szatni, a tam światło oświecone i otwarte. Myślę sobie pani Gienia sprząta. Ale co ona tak dyszy jak koń wyścigowy? Na nockę miała czy co? Wchodzę ja do środka, a tam Riebandt posuwa jakąś nieletnią, najebany w sztok i na środku narzygane. Tak głośno to krzyczałem ostatnio jak mi dentysta zęby kanałowo leczył bez znieczulenia. Gołąbeczki wytoczyli się z szatni prawie na czworaka, znaczy ona na czworaka, a on tak trochę jakby na jakimś kucu siedział. Sławek już się w klubie nie pojawił i słusznie. A Urbaniaka wywaliłem nazajutrz, bo z ciekawości przejrzałem film z monitoringu w tejże szatni. Dorobili sobie klucze, wyrwali jakieś nastki i w czwórkę zrobili sobie tam imprezkę, choćby bezdomni byli jacyś. Jak na treningu Urbaniak się dowiedział, że ja wiem to karierę przy Bukowej kończył z ksywką "pedofil". Nie będzie mi w mojej świątyni nikt nierządu uprawiał! Riebandta trochę szkoda bo umiał z dystansu dobrze przysadzić, po Urbaniaku zbytnio nie tęskniłem nawet. A ogólnie to rozegraliśmy 6 sparingów przed sezonem i wyglądało to w skrócie tak:

 

Warta Poznań 2-2 GKS Katowice

GKS Katowice 2-2 NK Nafta

TOR Dobrzeń Wielki 2-2 GKS Katowice

Odra Opole 3-1 GKS Katowice

GKS Katowice 1-3 Viktoria Zizkov

GKS Katowice 1-1 Obilić Belgrad

 

Czyli nie najlepiej bo bez żadnego zwycięstwa. Ale do sparingów nigdy nie przywiązywałem większej wagi, to tylko taki ostrzejszy trening przecież. A 30 lipca czekała na nas już ligowa inauguracja. Pierwszy mecz zagramy w Gliwicach z Piastem, a więc takie mini-derby. Dzień przed nie spałem ani minuty. Zresztą to taka chyba już stała przypadłość. Zawsze myślę co powiedzieć, jak ustawić, co poprawić. Schemat mniej więcej wygląda w ten sposób, że najpierw jest seks, potem taktyka, potem test taktyki w łóżku, następnie plan odprawy, potem odprawa w łóżku, a jak myślę o ostatnich szlifach to już ich na wyrze praktykować nie muszę bo i tak wszystko robię dobrze. Chyba... Może kiedyś sprawdzę i to.

Odnośnik do komentarza

Dochodziła 15.00 i na Okrzei w Gliwicach pojawiły się na murawie zespoły Piasta oraz GKS-u. Postanowiłem zagrać 3-5-2, a do gry desygnowałem taki oto skład: Sławik - Gajowski, Bodziak, Cholerzyński - Pławiak, Stolarz, Wijas, Sierka, Zaremba - Jaromin, Tyc. Przed spotkaniem bukmacherzy zapowiadali remis, stawiając za lekkiego faworyta naszych rywali. Mecz rozpoczął się z impetem i gra była bardzo dynamiczna. Już w 6 minucie plas Sierki z około 15 metrów sprawił golkiperowi Piastunek sporo problemów. Chwilę później prawą flanką popędził Zaremba, znalazł w szesnastce Tyca, który jednak ustrzelił tylko boczną siatkę. Kilkanaście sekund później do głosu doszli Gliwiczanie. Z narożnika pola karnego uderzał Błaszczyk, ale skopiował wyczyn Tadka. Minuty upływały, a gospodarze mieli w tym czasie mnóstwo stałych fragmentów gry (głównie wolne i rogi). Na nasze szczęście ćwiczyli refleks Pana Boga. Do szatni schodziliśmy więc z bezbramkowym remisem. Po zmianie stron, w 51 minucie, centra trafia do Wysockiego, którego strzał z pierwszej paruje Sławik, ale przy dobitce jest już bezradny i tracimy gola. Nasi zawodnicy protestują Trochimiakowi sugerując spalony, było to w sumie takie pogranicze, można było uznać bądź i nie. W 62 minucie kunsztem bramkarskim ponownie wykazał się Sławik, a potem to gra się bardzo wyrównała. Im bliżej końca tym głośniej krzyczałem, żeby bardziej napierać i tak ostatnie minuty trwały pod polem Piasta, który jak tylko miał okazję to wychodził z kontrą. Z huraganowej ofensywy nic niestety nie wynikło i musiałem pogodzić się ze skromną, inauguracyjną porażką w stosunku 0-1, choć z przebiegu gry remis należał nam się jak nic. Cóż, jak to mówią: "pierwsze koty za płoty, weź się łajzo do roboty".

 

1. KOLEJKA: Piast Gliwice 1-0 (0-0) GKS Katowice

(Wysocki 51')

 

A za tydzień na powitanie drugiej ligi w Katowicach podejmiemy przy Bukowej ŁKS Łomża i przyjdą znajomi i przyjdzie rodzinka i trzeba będzie wygrać, bo jak nie to będzie wstyd i takie tam inne niedogodności.

Odnośnik do komentarza

Przed pierwszym meczem na własnym terenie wypadł mi Pławiak na co najmniej miesiąc, doznając kontuzji na treningu. Postanowiłem nie zmieniać wyjściowego ustawienia. Zostajemy przy 3-5-2. Do gry zamiast Pławiaka desygnowałem Tomczyka, z tym że zamieniłem go miejscami z Gajowskim tak, że ten pierwszy będzie grał w defensywie, a drugi w pomocy. Wyjściowa "jedenastka" prezentowała się więc następująco: Sławik - Cholerzyński, Bodziak, Tomczyk - Gajowski, Stolarz, Sierka, Wijas, Zaremba - Jaromin, Tyc. Przy Bukowej 2700 chopa na trybunach, w tym pół mojej rodzinki, matka, ciotki, wujki, kuzyni i kuzynki. Nie wiem po cholerę się ich tylu nazłaziło. Pewnie po to, by po nieudanym meczu znowu ględzić między sobą, że mógłbym się wreszcie zająć w życiu czymś innym niż GKS Katowice. Standardowo była też Magda, której musiałem zarezerwować miejscówkę na VIP na cały sezon, bo piłkę lubi, mnie lubi więc nie miałem innego wyjścia. A ja nie lubię jak ona jest na meczach, bo na mój honor pracuje wtedy 11 zawodników, a nie ja sam. Mam nadzieję, że tym razem będę dumny. Jasiu Furtok skołował nawet orkiestrę górniczą, która trochę potrąbiła na wejście obu drużyn. Według wszelakiej maści mediów byliśmy faworytem i równo o 15.00 rozpoczęły się zawody. Ruszyliśmy z impetem, jak konie mechaniczne w dobrym BMW. W 3 minucie z lewej dośrodkowuje Gajowski, wprost na głowę Jaromina, który niestety miał tym razem zwichrowany celownik. W ósmej torpeda Łomżan z dystansu i Sławik z trudem, bo z trudem, ale przenosi nad poprzeczkę. W 16 minucie krótka wymiana piłek pomiędzy Sierką i Tycem, uderza ten ostatni, jednak minimalnie niecelnie. Po kolejnym kwadransie i strzale z narożnika pola ratuje nas boczna siatka. W 38 minucie Zaremba ciągnie prawą, zgrywa na środek do Sierki, ten wysuwa sobie leciutko do przodu i ładuje z 20 metrów taki pocisk, że bramkarz ŁKS-u szans piłki zobaczyć nie miał żadnych. 1-0!!! Z takim też wynikiem zeszliśmy na przerwę. Po chwilowym odpoczynku wróciliśmy na boisko zwarci i gotowi. Zalecałem oczywiście przede wszystkim koncentrację. I tak w 51 minucie najpierw zatrudnia golkipera Stolarz, wywalczając tym samym korner. Po rzucie rożnym futbolówka sunie po ziemi na przedpole w kierunku Sierki, a ten bardzo precyzyjną, płaską i mocną lufą ładuje piłeczkę do siatki i mamy 2-0!!! Łomża w tym momencie ruszyła do odrabiania strat, ale conajmniej trzy klarowne próby mijały słupki strzeżone przez Sławika. Z naszej strony w 72 minucie z piętnastki próbował Cholerzyński, ale troszkę za wysoko. W 90 minucie zaś, Wijas idealnie wypuścił w uliczkę Jaromina, ten wjechał z piłką w pole karne niczym Hołowczyc w wydmę na Rajdzie Dakar i dokładną lufą w światło bramki ustalił wynik meczu na 3-0!!! Tuż przed końcowym gwizdkiem okazję do wykazania się miał jeszcze Sławik, po czym sędzia Kubas zakończył to spotkanie. Było ono niewątpliwie wyrównane i ŁKS ma czego żałować, ale w tej grze wygrywa ten kto zdobywa więcej goli.

 

2 KOLEJKA: GKS Katowice 3-0 (1-0) ŁKS Łomża

(Sierka 38', 51', Jaromin 90')

 

Po meczu musiałem niestety pozbierać gratulacje od wszystkich obecnych mi pokrewnie bliskich. Później odebrałem gratulacje od Magdy, która ładując mi język w podniebienie prawie była mnie udusić. Tak mi gratulowała, no.. A potem wziąłem ekipę i poszliśmy na piwo.

 

I na piwie się nie skończyło, a w klubie na imprezie i jak rano wstałem to za łeb się złapałem i zacząłem analizować jakiego kipiszu narobiłem. W prasie pisali o kapitalnym meczu Sierki, a na Youtubie krążył filmik z mojego powrotu do domu. Tak polubiłem krawężniki, że nie wiedziałem, który mam wybrać i truchtałem od jednego do drugiego, a z ust mych leciała melodia "Ra ra ra ra ra paaaatologiaaa". Furtok chyba YT nie przegląda, reszta internetu milczy, coś mi się przyfarciło chyba. Magda zostawiła kartkę, że jest na zakupach więc polazłem dalej w kimę. Ale to nie koniec historii. Wchodzę ja sobie na poniedziałkowy trening, a tam cała kadra na mnie palce, szczerzą zęby jak jacyś głodni murzyni w Afryce o banana i śpiewają mojego hita z YT. No to się wkurzyłem, że mój autorytet cierpi i dawaj dawaj, 5 kółek dookoła boiska każdy i śpiewać dalej. Jak ktoś przestanie to następne, karne pięć okrążeń. I tak biegali i śpiewali "Ra ra ra ra ra paaatologiaaaa". A i Magda mi jeszcze zrobiła dym, że straszyłem taką sąsiadkę co to jej życiowym hobby są wizjery w drzwiach. Przylazła, bo groziłem, że jej "patologia" wizjer niezmywalnym markerem zamaluje. Podobno serce jej wtedy do przełyku podskoczyło z obawy przed moim niedoszłym występkiem. Alkohol to jednak zło. A w środę gramy w Płocku z tamtejszą Wisłą.

Odnośnik do komentarza

10 sierpnia 2011 roku w godzinach porannych wyjechaliśmy w podróż do Płocka na mecz 3 kolejki drugiej ligi. Po spotkaniu z Łomżą chłopaki zebrali dobre recenzje tak więc postanowiłem zwycięskiego składu nie zmieniać. Zamieniłem jedynie miejscami Gajowskiego z Tomczykiem. Marka jestem z deka pewniejszy, a defensywa w tym pojedynku musi być szczelna. O 19.00, przy sztucznym oświetleniu pan Bartosik wyprowadził obie jedenastki na obiekt im. Kazimierza Górskiego. Nasza jedenastka prezentowała się następująco: Sławik - Gajowski, Bodziak, Cholerzyński - Tomczyk, Stolarz, Sierka, Wijas, Zaremba - Jaromin, Tyc. Już w 5 minucie Zaremba zgrywał w środek do Sierki, a ten w swoim stylu załadował sprzed pola karnego, jednak golkiper Wisły zdołał sparować to uderzenie. W 11 minucie Zawadzki wrzucił piłkę w obręb naszej szesnastki, dopadł tam do niej Grzelak i szczurem w długi róg zaskoczył Sławika. Mieliśmy 0-1. Odpowiedzieliśmy strzałem Tyca z dystansu, ale riposta była za słaba o jakieś kilka centymetrów. Napór płocczan rósł. Do końca pierwszej części kilka razy głowę zawracano Sławikowi, ale Mati dzielnie wszystko na klatę poprzyjmował. Do szatni schodziliśmy więc z jednobramkowym bagażem, a ja musiałem postawić jeszcze większe zasieki obronne, bo Wiślacy dziś byli bardzo groźni. Po zmianie stron, w pierwszym kwadransie obraz gry niewiele się zmienił, Wisła atakowała i nasz bramkarz miał pełne ręce roboty. Jednak wyprowadzaliśmy dość sprawne kontry. Niezłą sytuację zmarnował Tyc, dostając piłkę na jedenastym metrze trafił wprost w golkipera. Próbę z dystansu wykonał też Jaromin, ale obił tylko futbolówką głowę jednego z kibiców. W 58 minucie zza pola karnego kropnął Zawadzki w poprzeczkę, piłka spadła pod nogi Ząbeckiego, a temu wystarczyło dobić ją z paru metrów do siatki i było już 0-2. Gospodarze szli za ciosem, ale w kolejnych minutach do głosu wreszcie doszedł GKS. W 70 minucie Sierka ładnie wypuścił Jaromina, który przymierzył i trafił niestety tylko w słupek. W 73 minucie, wprowadzony na boisko Chałas (z drużyny U-21, wziąłem go na mecz z polecenia asystenta) zagrał na przedpole do Jaromina, ten minął obrońcę jak tyczkę i tym razem jego strzał skierował piłeczkę wprost do bramki. 1-2!!! Po wznowieniu gry czerwoną kartkę zarobił Grzelak i Wisła grała w dziesiątkę. Nakazałem się odkryć i atakować bo rosła nadzieja na remis. Ruszyliśmy do przodu niczym Husaria na Wiedeń, nadziewając się też na niezłe kontrataki. Najlepszą sytuację zmarnowaliśmy w doliczonym czasie meczu. Z prawej centrował Bodziak, głową uderzył Tyc, piłka leciała w samo okienko, ale golkiper wyciągnął się jak człowiek guma i przeniósł ją niestety nad spojenie. Przegraliśmy i byłem wściekły bo mieliśmy słupek i tą sytuację pod koniec. Ale trzeba oddać Wiśle to, że dziś po prostu byli najzwyczajniej od nas lepsi.

 

3. KOLEJKA: Wisła Płock 2-1 (1-0) GKS Katowice

(Grzelak 11', Ząbecki '58 - Jaromin '73)

 

Nazajutrz wybrałem się do Warszawy, na losowanie 1. rundy Pucharu Polski. Tam to były jaja. Wchodzę ci ja do siedziby PZPN i na wejściu jakiś dziad co waliło od niego jakimś tanim winem bełkocze, że szkoła to jest obok, a tu jest związek piłki nożnej. Gadam, że ja trener GKS-u Katowice, a ten się na mnie zatoczył i łupnęliśmy na ziemię z trzaskiem, tak, że dwa kafelki odleciały i zwróciliśmy na siebie taką uwagę choćby obraz Picassy na wystawie malarskiej. Do dziadunia podszedł drugi dziadunia, podniósł go za bety i mówi "Zbyniu, idź do biura się przespać, bo dzisiaj to już za dużo posekretarzyłeś, a za chwilkę masz samolotem lecieć. A Zbyniu mu się wyrwał i udając samolot w turbulencjach pomknął w biurowe przestworza. Potem wylosowali nam Pelikan Łowicz na wyjeździe, a ja stolicy zwiedzać nie pozwiedzałem, bo terminarz napięty, roboty dużo i za 3 dni w sobotę podejmujemy przy Bukowej Stal Stalową Wolę. Aha, i jak wracałem to w radio coś przebąkiwali, że ktoś z PZPN-u burdel w jakimś samolocie robił pod wpływem alkoholu. To jakiś łajdak musiał być, bo przecież tam sami porządni ludzie pracują...

Odnośnik do komentarza

W sobotę 13 sierpnia o 15.00 przyszło nam podjąć przy Bukowej gości z Podkarpacia, mianowicie ze Stalowej Woli. Wyjściowa jedenastka pozostała bez zmian i prezentowała się w ten oto sposób: Sławik - Cholerzyński, Bodziak, Tomczyk - Gajowski, Stolarz, Sierka, Wijas, Zaremba - Jaromin, Tyc. Mecz rozpoczął się w ten sposób, że Stal grała, a my patrzyliśmy jak grają. I tak hasali sobie przy naszym polu karnym jak sarenki po łące, aż w 5 minucie Stefanik wyłożył Janikowi, a ten tak walnął, że zająca z łąki do lasu pogonił i było 0-1. Nie zdążyłem opanować nerwów i złożyć jakiegokolwiek zdania, a tu w 10 minucie faul na linii pola karnego, rzut wolny, strzela Mysiak w sam róg i ładuje piłkę do siatki. Jest 0-2, nikt nie wie co się dzieje, łącznie ze mną i wszystkimi na trybunach. O tym, że moi zawodnicy też, to już chyba wspominać nie trzeba. Wybuchłem w momencie jak Etna co kilka lat i wydzieram ryja głośniej niż fani na "Blaszoku" gdy awans świętowali. A potem gra się ożywiła i oba zespoły strzelały na bramki jak z karabinów maszynowych. "Stalówka" nie odpuszczała, ale ich pistolety tarcz nie dosięgały. U nas w 15 minucie Sierka przyłożył i bramkarz miał przy tym sporo roboty. Następnie dwukrotnie futbolówka mijała minimalnie słupki po próbie Stolarza z wolnego (jakieś 25m.) i Zaremby z narożnika pola. Tak to trwało do przerwy, goście pudłowali niemiłosiernie, a Sierka walił sprzed szesnastki, niby celnie, ale nie skutecznie. Przyzwolenie na swobodne rozgrywanie piłki gościom grało na moich nerwach jak Chopin za swych świetnych lat na fortepianie czy tam pianinie, w tym momencie nieistotne. Po pierwszej połowie przegrywaliśmy 0-2. W szatni zrobiłem terror, atmosfera była gorąca jak w Afryce przy Równiku. "k***a mać, jak nie zobaczę w drugiej części dyscypliny na boisku to głowy polecą! Tu jest GieKSa, rozumiecie?! GieKSa! Chcę widzieć ambicję i obudźcie się do chuja pana bo śpicie jak susły!" Grzmiałem tak dobre 15 minut. Podziałało tylko częściowo. Bo po wznowieniu gry Stal dalej grała piłką jak chciała i raz po raz tworzyli zagrożenie, na całe szczęście nie celowali w bramkę. Nasi zaczęli więcej biegać i tak w 51 minucie Wijas nieznacznie się pomylił nad poprzeczkę. A w 60' Stolarz obok słupka. Chwilę później Rosłoń otrzymał czerwo i goście grali resztę meczu w "10". Zmieniłem ustawienie na ultraofensywne, Stal się cofnęła i oczekiwałem rezultatów. A było ich jak na lekarstwo. W 73 minucie Tyc znalazł się w sytuacji sam na sam i trafił prosto w bramkarza. A później zmarnował jeszcze dwie szanse. W 77' identycznie miał przed sobą tylko golkipera, uderzył raz, bramkarz odbił, uderzył drugi raz i chyba zamiast gola chciał nos bramkarzowi rozwalić. W doliczonym czasie gry ponownie Tyc, ładnie zabrał się w pole karne, ale trafił w siatkę nie od tej strony co trzeba. I przegraliśmy zasłużenie i nie wiedziałem co mam zrobić i gdzie się ruszyć. Tym bardziej, że za tydzień gramy w Bielsku z Podbeskidziem, przy którym wyglądamy jak mały Dawidek przy wielkim Goliacisku. A jak wiadomo biblijne czyny bywają trudne do przełożenia na dzisiejszy grunt.

 

4. KOLEJKA: GKS Katowice 0-2 (0-2) Stal Stalowa Wola

(Janik 5', Mysiak 10')

 

Wybiegłem z Bukowej uderzając pięścią w blachę tak, że przez chwile z bólu tego żałowałem. Wybiegła za mną Magda wołając, żebym zaczekał. Nie chciało mi się na nic i nikogo czekać, waliłem prosto przed siebie. Dogoniła mnie po chwili i pyta gdzie idę. Mówię, że pić i wrócę późno. "Nie rób tego" powiedziała spoglądając na mnie wymownie. Znam ją 2 lata. Gdy ją poznałem byłem alkoholikiem, który pod naporem wszelakich trudności życiowych walił wódę w bardzo dużych ilościach. Wyciągnęła mnie z nałogu za co jestem jej bardzo wdzięczny, tak też zaczęła się nasza wspólna przygoda i mieszkanie razem. To dało jakąś stabilizację i względny spokój. Gen tej choroby jednak jakiś we mnie został bo choć nie potrzebuję już procentów na co dzień, to większy impuls znowu wyzwala pragnienie sztucznej ulgi. Po chwili złapała mnie za rękę i powtórzyła "nie rób tego". Pozostałem nieugięty i zniknąłem jej z oczu w gąszczu pobliskiego blokowiska.

 

Wieczór był ciepły. Siedzieliśmy z Krzysztofem i Marcinem na starej miejscówce. Jedna butelka stała już pusta, druga się otwierała. Krzysztof i Marcin to moi przyjaciele od piaskownicy. Z nimi zawsze ramię w ramię szedłem przez życiowe zakręty. To oni byli ze mną gdy wyprowadzałem się na żywą "ulicę" od patologicznych rodziców. Z nimi przeżywałem wszystkie wzloty i upadki. Sukcesy i porażki. Panowała między nami taka akceptacja wszystkich zachowań i działała w każdą stronę.

 

- To tylko jeden mecz, jesteście beniaminkiem więc normalne, że ligi nie zawojujesz, jak tak będziesz przeżywał każdą porażkę to ja tego nie widzę najlepiej - wyjechał Krzysztof

- Widzisz, bracie, ja to traktuję trochę inaczej. Wyobraź sobie, że każdy mecz to taki pewien okres twojego życia. I gdy tracisz gola to popełniasz błąd, który przybliża cię do dna. Gdy przegrywasz mecz to jesteś na dnie. Spadasz z ligi - umierasz z powodu własnych błędów. Identycznie było ze mną. Traciłem gole, przegrywałem mecze z kretesem, na całe szczęście obroniłem się przed spadkiem. A ten klub to cały mój świat i musi żyć - wyfilozofowałem na lekkiej bani

- A co jak spadniesz? - zapytał Marcin

- ... - przemilczałem.

 

Tej nocy nie wróciłem do domu. Chciałem oszczędzić Magdzie przykrych widoków. Wysłałem tylko sms "śpię dziś u Marcina, dobranoc."

Odnośnik do komentarza

Dzięki, zrobię co w mojej mocy ;)

 

 

Ocknąłem się z samego rana, patrzę na zegarek i dochodzę do wniosku, że spóźniłem się na trening. Podniosłem łeb z materaca i wziąłem zimny prysznic. Marcin zaproponował, że mnie odwiezie więc wrzuciłem w żołądek dwie kromki i pojechaliśmy na Bukową. Przed oczami pojawiały się i znikały czarne plamy, głowa ważyła z 50 kilo. Wchodzę na zajęcia prowadzone przez Bochenka, a tam oprócz niego i piłkarzy stoi jeszcze Furtok z prezesem Węglokoksu. Myślę sobie, że zbiorę rugi i to nie małe. Witam się z wszystkimi, a ci do mnie, że jest sprawa taka, że mam się spojrzeć w stronę trenujących bramkarzy, bo trzeba coś obgadać. I rzeczywiście widzę tam takiego dryblasa co to do dwóch metrów mu dużo nie brakuje, twarz nieznana.

 

- Ee, no nie potrzebujemy więcej bramkarzy. Mamy aż pięciu, a Sławik widać, że w formie - odparłem

- To mój bratanek - rzekł sponsor

- Rozumiem, że o rodzinę trzeba dbać, ale w tym momencie golkiperów mamy nadmiar

- Tkocz ma kontuzję pół roku, Łopusiewicz jeszcze będzie się leczył kilka miesięcy, spójrz chociaż na niego bo jest bardzo ciekawy - i prowadzi mnie Furtok bliżej

 

Rzeczywiście na pierwszy rzut oka wydawał się ów człek na duży talent. Łapał co się dało, sam na sam też nie odpuszczał więc pytam sponsora o szczegóły personalne. A ten, że nazywa się Marcin Pająk, ma 24 lata, jest wychowankiem łódzkiego ŁKS-u, z tym, że zaliczył tylko kilka występów w Ekstraklasie i nie wpisał się w politykę kadrową nowego trenera.

 

- Mamy na tyle kasy? - zwróciłem się do Jasia

- Ja będę opłacał jego pensję w klubie, tylko przyjmijcie go na Szyb Kopalniany, bo mnie brat udusi - wtrącił się Pająk-senior, szef Węglokoksu

- Dobra, zrobimy tak, będą mu chłopaki strzelać karne. 10 prób, jak obroni co najmniej 3 to zostaje - postanowiłem ot tak dyplomatycznie

 

I obronił 7, co moją dolną szczękę teleportowało wprost w kępkę murawy. I podpisał 2-letni kontrakt. A po treningu wróciłem do domu i Magda przestała się do mnie odzywać. Tym razem nie pomogła dyplomacja więc czułem, że nadeszły ciche dni. Cóż poradzić, może z tej ciszy coś się pożytecznego wyklaruje, a póki co to ja musiałem wyklarować coś pożytecznego na mecz wyjazdowy z Podbeskidziem. O, właśnie, Bielsko... góry, już wiem !

 

Na odprawę przed wyjazdem pod Klimczok ściągnąłem z domu kontuzjowanego Tkocza, bo co poniektórym trzeba było natłuc do łbów po ostatniej klapie, a Jarek ma temperament i autorytet. Weszliśmy oboje do szatni, to znaczy ja wszedłem, a Tkocz wskoczył o kulach i pojechaliśmy w szczerość. Porozmawialiśmy szczerze z całą kadrą i dostaliśmy obietnicę nie odwalania takich manian i pełnej koncentracji. W zamian stwierdziłem, że traktuję tą wpadkę jak wypadek przy pracy. Po czym ekipa zapakowała się do autokaru, a ja w auto i do domu.

 

- Pakuj rzeczy na dwa dni - zwróciłem się w stronę Magdy

- Po co? - to były chyba jej pierwsze słowa od tygodnia

- Chcę cię przeprosić i jakoś zrewanżować za tamtą sytuację, jedziemy w góry

- Ale ja nie oczekuję rewanżu, tylko zrozumienia

- Tak dobrze, wiem. Pakuj się szybko bo mecz za 4 godziny.

 

Magda zasiadła na trybunach Stadionu Miejskiego w Bielsku-Białej. Ja na ławce rezerwowych tego samego stadionu, a na murawę tego samego stadionu wyszło takich oto 11-stu moich zawodników: Pająk - Cholerzyński, Bodziak, Tomczyk - Gajowski, Stolarz, Sierka, Wijas, Zaremba - Jaromin, Tyc. Kazałem główny nacisk położyć na destrukcję i ścisłe krycie, bo nasi rywale na papierze przewyższają nas pod każdym względem. No i wpuściłem Pająka bo na kolejnych treningach działał na moje włosy na głowie jak prąd z siłą 230V. Założenia taktyczne przynosiły skutek bo udawało nam się przytrzymywać piłkę w środku czym odcięliśmy Górali od poczynań ofensywnych. Zaskoczyła też wyjątkowa dokładność i skupienie. Tylko kibice mogli narzekać ponieważ w pierwszej połowie ich pupile tylko trzy razy zapędzili się pod nasze pole karne, w tym dwa razy strzelali w ptaki latające nad boiskiem, a raz z niewielkim trudem musiał łapać futbolówkę Pająk. W drugiej części pojedynku nie zmieniłem stylu gry bo i po co się odkrywać z tak trudnym rywalem. Gra była bezbarwna i toczyła się głównie w środku pola. Do 75 minuty jednak, kiedy to Wijas popełnił fatalny w skutkach błąd tracąc piłkę na rzecz Chrapka, który odegrał do dobrze ustawionego w naszej szesnastce Ostrowskiego. A ten płaskim strzałem z bliskiej odległości w długi róg trafił najzwyczajniej i po ludzku do siatki obok wyciągniętego jak struna naszego nowicjusza. 0-1. W momencie ruszyliśmy odrabiać stratę. Zaledwie minutę później zreflektować próbował się Wijas i prawie mu się udało, tzn. z błędem około dwóch centymetrów. W 83 minucie Sierka znakomicie wyłuskał piłkę na dziesiątym metrze, przysadził ile sił w nogach miał, ale bramkarz Podbeskidzia wykazał się niesamowitym kunsztem. Jeszcze w doliczonym czasie gry wprowadzony Kaźmierczak walił z narożnika, szkoda tylko, że pomylił futbol z futbolem amerykańskim. I doznaliśmy czwartej, ligowej porażki. Gra nie wyglądała źle, zadecydowała indywidualna wpadka. Żałowałem, że nie udało się dowieźć korzystnego remisu do końca. Okazja do rehabilitacji pojawi się już za 3 dni przy Bukowej. Zjedzie beniaminek, Kolejarz Stróże. Martwi jednak ilość naszych punktów.

 

5. KOLEJKA: Podbeskidzie Bielsko-Biała 1-0 (0-0) GKS Katowice

(Ostrowski 75')

 

Chłopaki ruszyli w drogę powrotną, a ja z Magdą do pobliskiego Międzybrodzia Żywieckiego pod samą górę Żar. Ale tym razem nie to było moim celem. Po zakwaterowaniu się w letniskowym domku, założyłem na barki plecak wypełniony takim czymś co to jeszcze nikt nie może o tym wiedzieć i powiedziałem, że idziemy w góry. W odpowiedzi usłyszałem, że jestem głupi bo idzie wieczór, a po nocach się w góry nie chodzi. Więc Magdę też wziąłem na barki i z tym plecakiem i Magdą na barkach wystartowałem w stronę lasu. Droga ciągnęła pod dość strome wzniesienie, ale ja lubiłem się wspinać. Powietrze było takie rześkie, że moje płuca rzucały wiwaty. Magda tylko ciągle pytała co to za cyrk i że pajacuję jak debil bo się ściemnia. A na końcu wzniesienia była taka polana co to kiedyś na wycieczce szkolnej my tam z kumplami pić łaziliśmy jak wychowawcy już spali. No i wyjąłem z plecaka koc, świece i duże pojemniki żaroodporne z jedzeniem co to przed wyjazdem zakupiłem w Cateringu. A widok był stamtąd taki zajebisty, że aż sam się wzruszyłem, bo i niebo było letnie, gwieździste, światła w domach na samym dole doskonale wkomponowywały się w ogólną zajebistość tego krajobrazu. I Beskid, któremu chyba nic nie brakowało. Odpaliłem świeczki, powiedziałem, że kocham i ujrzałem łzy radości. Płakała jak bóbr mocno wtulając się we mnie i łkając, że też kocha i jest szczęśliwa i takie tam inne. Po udanym pikniku i podziwianiu natury wyjąłem drugi koc, nakryłem nas oboje i na noc do domku już nie wróciliśmy. A naszymi myślami i ciałami polecieliśmy tam gdzie było najpiękniej. Jak w Beskidach.

Odnośnik do komentarza

Weekend się skończył i wszystko wróciło do normy. Zamiast gór znowu było miasto, a zamiast powietrza kopalniany smog. Tylko w domu jakby trochę świeżego powietrza ktoś wpuścił. I wreszcie wróciły normalne obiady, a nie kebaby jak przez ostatni tydzień. Za ten nagły przypływ gotówki powinni mi Turasy przynajmniej jakiś dobry, osmański talent do klubu sprowadzić. Tymczasem 24 sierpnia, w środę, przy Bukowej podejmowaliśmy Kolejarza Stróże. Celem były rzecz jasna 3 punkty bo jeśli chodzi o "oczka" to mamy mały deficyt. Ze składu na to spotkanie wypadli mi Sierka i Stolarz za nadmiar żółtych kartek. W ich miejsce desygnowałem do gry Kaźmierczaka i Srokę. Tak więc skład prezentował się w ten sposób: Pająk - Cholerzyński, Bodziak, Tomczyk - Gajowski, Kaźmierczak, Wijas, Sroka, Zaremba - Jaromin, Tyc. Sławik trochę marudził po ogłoszeniu zestawienia, że przecież ma formę, a ja go odstawiam. Zripostowałem krótko: że przecież sam tu przyszedł po prośbie, przyjąłem go jak ojciec syna, więc niech trenuje i czeka. Bo bratanek sponsora póki co mnie intryguje. I przy akompaniamencie 2400 widzów rozpoczęliśmy szóstą batalię ligową. Jak można było się spodziewać ruszyliśmy od początku z kopyta. Już w 2 minucie Wijas zatrudnił golkipera gości. Następnie w 9' Tyc zamiast strzelać, próbował ominąć bramkarza, ale ten go przechytrzył i z akcji wyszły nici. Natomiast w 15 minucie doszło do kuriozalnej sytuacji. Gracze Kolejarza wykonywali z bezpiecznej odległości rzut wolny i nie byłoby w tym nic dziwnego. Ale nagle wznosi się burza na trybunach, patrzę ja gdzie sędzia biegnie, a tam zawodnik Kolejarza leży na trawie jak Jezus na krzyżu, nad nim stoi Bodziak i coś mu persfaduje nogami. W momencie obejrzał czerwoną kartkę. Ja w konsternacji czekam, aż zejdzie, bo przecież Krzysiek to raczej wyrachowany typ i pytam "dlaczego tak". A Bodziak do mnie, że mu ten paszkwil powiedział, że ma majtki na lewo i nie wytrzymał i mu przytrąbił. A, że on jest pedant to takie uwagi są mocno nie na miejscu i go rozsierdziły. No cóż, polemizować o stronie położenia bokserek nie zamierzałem. A przynajmniej nie w tej chwili. Problem tylko taki, że cały plan szybkiego Blitzkriegu na przeciwniku runął niczym wieże World Trade Center po nalocie Arabów. Nakazałem więc grać rozsądniej ponieważ szybki nalot na cele strategiczne wroga mógł się zakończyć tragicznie w skutkach. Stróże złapali wiatr w żagle, ale ich łódź nie za bardzo chyba wiedziała, w którym kierunku ma płynąć i nie było obaw, że dotrą w najbliższym czasie do przystani Pająka. A w 36 minucie Cholerzyński z wolnego takiego loba puścił, że prawie bramkarzowi za kołnierz wpadło. Miał niestety taki golfowy i dał radę wybić. Do przerwy było więc bezbramkowo. Po zmianie stron na boisku trwała radosna twórczość z obu stron, czyli nic się nie działo. Kolejarzom chyba wystarczył remis więc nie zapędzali się pod nasze pole. Natomiast nasi w dziesiątkę próbowali tylko od czasu do czasu coś klecić. I tak w 54 minucie Kaźmierczak uderzył z 20 metrów niecelnie. W 73' Zaremba trafił do siatki. Niestety z dwumetrowego spalonego. A kilkanaście sekund później gracz ze Stróż otrzymał czerwony kartonik za drugą żółtą i wznowiliśmy ekspansję na połowie przeciwnika. Niestety doszło tylko do dwóch nieudanych prób Tomczyka. Wpierw w 83 minucie trafił w bramkarza, a w 85' w sytuacji sam na sam uderzył mocno, celnie, tylko do cholery dlaczego prosto w golkipera..? I tak musieliśmy się zadowolić, a raczej niezadowolić z jednego oczka na tak słabym rywalu. Pech chciał, że zbyt szybko zagraliśmy w osłabieniu co odmieniło losy tej rywalizacji. Szkoda. Za 3 dni gościmy przy Bukowej kolejnego beniaminka - Górnika Łęczna. I do tego czasu musimy popracować nad skutecznością. A jest go niewiele.

 

6. KOLEJKA: GKS Katowice 0-0 (0-0) Kolejarz Stróże

 

Po spotkaniu w trochę nerwowym nastroju udałem się do domu. W kiosku po drodze zakupiłem miesięcznik "Piłka Kopana" i zamierzałem zrelaksować się przy lekturze owej. O relaksie mogłem zapomnieć spoglądając już na tabelę drugiej ligi. A prezentowała się ona o tak:

 

1. Korona Kielce 18 pkt.

2. Wisła Płock 15 pkt.

---------------------------------------------------

3. Lechia Gdańsk 13 pkt.

---------------------------------------------------

4. Podbeskidzie Bielsko-Biała 13 pkt.

5. Stal Stalowa Wola 10 pkt.

6. Ruch Chorzów 10 pkt.

7. GKS Jastrzębie 10 pkt.

8. Piast Gliwice 10 pkt.

9. Odra Opole 9 pkt.

10. Górnik Łęczna 8 pkt.

11. KSZO Ostrowiec 8 pkt.

12. Radomiak Radom 7 pkt.

13. ŁKS Łomża 6 pkt.

14. Stal Rzeszów 6 pkt.

---------------------------------------------------

15. Polonia Bytom 6 pkt.

16. GKS Katowice 4 pkt.

17. Raków Częstochowa 1 pkt.

18. Kolejarz Stróże 1 pkt.

 

W poszukiwaniu spokoju przewertowałem kartki kilka stron dalej. I czytam, że po 4 kolejkach na czele tabeli Ekstraklasy widnieją dwie warszawskie drużyny. Legia z kompletem 12 punktów i Polonia z 10 "oczkami". Taa.. "warszafka". Nie no dalej. Groclin wygrał Superpuchar Polski z Zagłębiem Lubin 2-1. Ok. Wspomniane Zagłębie odpadło w 2 rundzie eliminacji Ligi Mistrzów z niejakim Young Boys po wyjazdowej porażce 1-2 i domowym remisie 1-1. Ale mamy poziom hehe. Troszkę lepiej na stronicy o Pucharze UEFA. Legia w pierwszej eliminacyjnej wyeliminowała macedońską Renowe, a Groclin niejaki FI z Wysp Owczych. W drugiej pierwsze mecze poprzegrywali. Groclin 0-2 na wyjeździe z Maccabi Petah-Tikva, a Legia 1-2 również w podróży z OFK Belgrad. Cóż, spokoju w lekturze nie zaznałem więc udałem się na wieczorny spacer.

 

Spacerowałem bez Magdy bo czasami lubię połazić po starych, sentymentalnych miejscach by poruchać się z własnymi myślami. Rozumiała to zawsze, jedynie prosiła, żeby te spacery były naprawdę samotne, bez wysokoprocentowych towarzyszy. I tak też było tym razem. Chodziłem tak i rozkminiałem, o pechu, który dotknął mnie na początku mojej drugoligowej drogi. Powinniśmy zrobić co najmniej 5-6 punktów więcej. Gdy ostudziłem już niepokoje w ciepłej, letniej atmosferze sierpniowego wieczoru skierowałem się w stronę mieszkania. Wtem drogę zastąpił mi niejaki "Szaman". To taki lump co zawsze pod osiedlowym sklepem stoi i wali wińska. A ksywka wzięła mu się stąd, że ma pysk czerwony jak Indianin na polowaniu i lubi prawić mądrości życiowe z doświadczeń, których nigdy nie przeżył. Sam kiedyś opowiadał jak to nauki u szamanów zbierał nawet.

 

- Ty, Damian, poratuj starego Wodza jakimś groszem - zaczepił na wejściu

- Ile ci potrzeba?

- 2zł.

- Dam ci jak mi powiesz jak pecha przezwyciężyć, bo mnie w pracy prześladuje

- Aaa to nie ma problema. Słuchaj, to było jeszcze za komuny jak wybrałem się w podróżniczą wyprawę do krajów gdzie żyli takie tubylcze dziwaki co to musieli mieć po równo w rodzinie synów i córek. I król tego plemienia ciągle płodził same córki. Polazł do szamana wtedy o radę, tak jak ty teraz do mnie. I on mu właśnie mówi, że same kobity wyłażą i następcy trona nie widać. No to szaman, a wielkim magiem na wiosce tejże był, mu powiedział, że to PECH jest i, że olbrzymiej cierpliwości przypadłość ta wymaga, aż duchy szczęścia wojnę z duchami pecha wygrają. A więc idź i czekaj synu na bitwę duchów zwyciężoną. A ja nektaru magicznego o smaku wiśni wypiję co by walkę tę przyspieszyć możliwie jak najszybciej.

 

A, że ów magiczny nektar kosztował całe 2 polskie złote w sklepie obok to i wyjąłem z kieszeni monetę i wręczyłem wielkiemu magowi. Bo i cóż miałem zrobić jak po 6 meczach mam 4 punkty..?

Odnośnik do komentarza

Przed kolejnym spotkaniem o ligową stawkę kontuzji nabawił się Gajowski i wypadł z gry na około 3-4 tygodnie. Bodziak za ostatni występek otrzymał karę dwóch spotkań, a do składu powrócili Sierka ze Stolarzem. Znalazła się też kolejna maruda. A mianowicie bramkarz Kijewski, który zaczął fochować, że w 3 lidze był podstawowy, a teraz nawet już na ławkę się nie mieści. Wiedziałem, że mamy nadmiar golkiperów i powiedziałem, że ma 2 opcje: albo szukać nowego klubu na regularne występy, albo czekać na swoją szansę, bo trzecia to była trzecia, a teraz gramy w drugiej. Do rywalizacji z Łęczną zawieszonego Bodziaka zastąpił Wojtkiewicz, a 27 sierpnia na murawę wyszliśmy tak: Pająk - Wojtkiewicz, Cholerzyński, Tomczyk - Stolarz, Kaźmierczak, Sierka, Wijas, Zaremba - Jaromin, Tyc. Ruszyła maszyna i tak w 11 minucie Jaromin otrzymuje dobre podanie w pole karne, obraca się z piłką i sprawdza bramkarza Górnika, który sprawdzian zalicza. Potem egzamin zdaje Pająk po główce spowodowanej rzutem rożnym. W 25 minucie kolejny ofensywny zapęd Łęcznej. Pet wciska się w szesnastkę, odgrywa do lepiej ustawionego Stefaniuka, ten wali bombę w długi róg, Pająk kapituluje i mamy 0-1. W odpowiedzi tuż po wznowieniu gry podręcznikowa akcja i Sierka znajduje mnóstwo swobody z futbolówką w polu karnym i uderza tak jakby jego najlepszym przyjacielem był niejaki Zez. Do końca pierwszej części goście trafiają jeszcze w boczną siatkę, a Tyc po dobrej centrze podaje głową do kibiców. W przerwie nie wiedziałem za bardzo co mam radzić, bo graliśmy w porządku, w dalszym ciągu zawodzi skuteczność i to jest największy problem. Więc poinstruowałem tylko napastników z anatomii jąder i ich obsługi po czym wyszliśmy na drugie trzy kwadranse meczu. Pierwszy lekcję biologii załapał i wprowadził w życie Sierka, który trafił do siatki, lecz z minimalnego spalonego. Tak na 3+. A potem nie wiedzieć dlaczego, oddaliśmy inicjatywę i kilka razy bardzo przytomnie interweniował Pająk, rozciągając się przy tym w sposób, którego pozazdrościli by nawet najlepsi gimnastycy artystyczni. Wolne z bliska i daleka, strzały po ziemi i górą. Klasa. I gdy tak dwoił się i troił to nadeszła 63 minuta. Wolny wykonywał Kepa, chciał strzelać, ale piłka obiła się od muru i spadła niefortunnie na linię bramkową, najbliżej był Aleksandrowicz, podbiegł, kopnął i podwyższył wynik na 0-2. Górnik jechał po nas jak walec po nieubitej drodze, a na trybunach dało się słyszeć już lekkie pogwizdywanie co nie wróżyło najlepiej. Zmieniłem Pawlaka za Jaromina i trzeba przyznać, że wprowadził aktywność na boisko, ale efekty zaczęły przychodzić dopiero w końcówce gdy Łęcznianie się cofnęli. I tak zmarnowaliśmy trzy okazje. Najpierw Kaźmierczak bardzo niecelnie z pola przy asekuracji obrońcy. Potem Pawlak urodziwy pocisk, ale golkiper przeniósł nad poprzeczkę. I po chwili przy rogu głową Cholerzyński w trybuny. Mecz zakończył się niechlubną porażką, ale cóż począć. Byliśmy dziś bezradni niczym dzieci przy przedszkolnym leżakowaniu. Do tego dochodziła fatalna skuteczność, a raczej jej kompletny brak od czterech potyczek. A ja zacząłem sobie uświadamiać, że w tym sezonie nic wielkiego się nie wydarzy i czeka nas ciężka walka o utrzymanie się w drugiej lidze. Czasu na myślenie również dużo nie mamy bo już za 3 dni Puchar Polski w Łowiczu.

 

7. KOLEJKA: GKS Katowice 0-2 (0-1) Górnik Łęczna

(Stefaniuk 25', Aleksandrowicz 63')

 

Po spotkaniu standardowo załadowałem się z Magdą do fury i mieliśmy ruszać w stronę domu. Po głowie chodziło mi tylko jedno słowo: skuteczność. Musiałem coś wymyślić i to w bardzo szybkim tempie bo sytuacja zaczynała wyglądać całkiem poważnie i tragicznie zarazem. Odjeżdżam powoli, a tu stukanie w szybę. Patrzę ja na zewnątrz, a tu stoi baryła 2x2 o polu powierzchni...yy... ogromnego pola powierzchni. Wychodzę i dowiaduję się tylko, że jedzie z nami i jedziemy do knajpy pogadać, a on jest przedstawicielem kibiców. Magdę odstawiłem na chatę udając, że jestem spokojny, a byłem tak spokojny, że mało co, abym kupę w gacie nawalił. Podjeżdżamy jednak nie pod knajpę, a pod kasyno i wchodzimy do środka. Gość zamawia dwa piwa i siadamy przy maszynie. Ja wrzuciłem 5zł, on wrzucił 500zł i gramy. Dziwne myśli chodziły mi po głowie, a on się prawie nic nie odzywał. I tak po 5 minutach konsternacji postanowiłem wydusić ze dwa słowa.

 

- A po co właściwie my tu jesteśmy? - zagaiłem

- Musimy porozmawiać o sytuacji w naszym klubie

- A o czym konkretnie?

- Widzisz, po degradacji do 4 ligi wszyscy mieli rozbudzone nadzieje, że przychodzi nowa jakość, że będą sukcesy, awansowaliśmy rok po roku do 2 ligi i po trzech sezonach znowu zlecieliśmy.

- Taa i cały zarząd podał się do dymisji

- I wszedłeś ty ze swoją ekipą. Ja cię znam. Widywałem cię wcześniej na "Blaszoku". Machałeś szalikiem, dopingowałeś. Jesteś nasz, nie tak jak poprzednicy. Więc nadzieje są większe, zaufanie też. - kontynuował - Ale pamiętaj, że kredyt zaufania trzeba spłacić. Co się dzieje obecnie z formą piłkarzy?

- Noo, ee, noo forma jest ok. Zdarzają się wpadki, ale ogólnie jak na beniaminka wygląda to nieźle. Mam problem z napastnikami, nie grzeszą skutecznością.

- To już jest twój problem. Umowa jest taka: gdyby w zarządzie coś było nie tak, marnotrawienie kasy lub tym podobne problemy, masz mi to zgłosić, coś się zaradzi, tak jak 2 lata wstecz po spadku

- To kibice?

- Nie interesuj się, pracuj tak, żebyśmy się chociaż utrzymali w tej zasranej drugiej lidze i przeglądnij papiery w klubie. Finansowe.

- Ok, sprawdzę.

 

Dograłem do końca kredytów, dopiłem ostatniego łyka piwa i poszedłem do domu. Auto z wiadomych względów zostało pod kasynem. I gdy tak się zabawiałem wieczorem z Magdą to nie umiałem się skupić ponieważ cały czas myślałem o naszym napadzie. I przy którymś wydechu wymsknęło się przez przypadek takie ciche "Jaromin". Magda zrobiła oczy i pyta "coo?" A ja tylko "nic, nic". A w myślach "skuteczność, skuteczność".

Odnośnik do komentarza

Na kolejnym treningu zaprosiłem do mojego biura dwóch podstawowych napastników, czyli Jaromina i Tyca na poważną, męską rozmowę.

 

- Chłopaki, co się z wami dzieje? Jesteście snajperami, gdzie są gole?

- Ja strzeliłem dwa - odezwał się Jaromin

- Ty mnie chłopie nie denerwuj, bo wtapiamy mecz za meczem, a ja twoje nazwisko przy stosunku z kobietą wymawiam bo nie wiem co zrobić, żebyś zaczął trafiać

- A to bardzo mi miło trenerze - wyłuskał całkiem poważnie

- Miło to będzie jak zaczniesz trafiać do bramki i skończ pajacować, a ty Tadek co jest?

- Noo ten no staram się jak mogę

- Ta, jasne, a efekty ostatnio widziane były na targu z antykami. Ładować na treningach z każdej pozycji i poprawiać celowniki!

- Tak jest trenerze - zasalutowali jednym głosem niczym bracia sjamscy

 

I tak walili i walili, a ja włosy z głowy rwałem i w przenośni i dosłownie. A po treningu pomaszerowałem pod kasyno po auto. I pod wycieraczką była karteczka, a na niej numer telefonu do Andrzeja, tego od kibiców. Przypomniała mi w sumie, żebym pogrzebał w papierach co to na nich nasze pieniążki są napisane. I jak na drugi dzień zalazłem na Bukową i tak popatrzałem, policzyłem i rzeczywiście coś tu nie gra bo milion złotych gdzieś wsiąkł. Więc idę ja do Jasia bo to chłopina porządna i w złodziejstwo by się żadne nie bawił, wyjaśnić sytuację. A Jasiu mi mówi, że też nie wie co jest grane i sprawdzi o co chodzi. Dziwna sprawa w sumie. Tylko skąd Andrzej o tym wiedział..?

 

A 31 sierpnia pojechaliśmy na Puchar Polski do Łowicza zmierzyć się z tamtejszym Pelikanem. I w drodze do województwa łódzkiego wypisałem na papierze jedenastkę taką o: Pająk - Wojtkiewicz, Cholerzyński, Tomczyk - Stolarz, Kaźmierczak, Sierka, Wijas, Zaremba - Jaromin, Tyc. Wyszliśmy jacyś tacy dziwnie wystraszeni jakbyśmy grali co najmniej z Borussią Dortmund. No i nas łowicka Borussia w 3 minucie zaskoczyła jak Koreańczycy Polaków w 2002. Kowalczyk popędził prawą flanką, dośrodkował, Pająk wyskoczył, ale wcześniej głową przeciął Zuchowski i trafił do siatki. I było 0-1. Prawie się popłakałem z niemocy, ale gramy dalej. W 14 minucie graliśmy rzut wolny, piłka odbiła się od muru, zrobiło się nie małe zamieszanie, wyłuskał futbolówkę Stolarz, kropnął petardę w dalszy narożnik i tuż przy słupku władował piłkę do bramki. 1-1!!! A potem to działo się dokładnie to samo co w meczu ze Stalówką. Pelikan grał, nasi patrzyli jak gra, a ja już się na to nie umiałem patrzeć, bo mi się oczy łzami zalały z czarnej jak smoła rozpaczy. I tak sobie gospodarze strzelali gdzie popadnie, tyle dobrze, że nie w bramkę. W 43 minucie Sierka chciał zabłysnąć, ale mu nie wyszło i trafił w bramkarza. A w 45' znowu centra z prawej Kowalczyka, piłka przeleciała w drugi narożnik pola karnego, z pierwszej przymierzył Zuchowski i gol stadiony świata. 1-2. Na koniec Pająk jeszcze raz dobrze złapał strzał z 5 metrów i wszyscy poszli odpoczywać. Ja jak do szatni szedłem to już sam nie wiedziałem czy mam dalej płakać, czy może wejść do środka i śmiechem na nich wybuchnąć, bo do tej zgraji nic nie docierało. I na znak protestu w ogóle tam nie poszedłem ponieważ uważałem, że tak będzie najrozsądniej. Po rozpoczęciu drugiej części, jak w 48 minucie Pajączkowski z lewej dośrodkowaniem dokładnym wyłożył na głowę Kowalczykowi i ten lobnął Pająka podwyższając wynik na 1-3, postanowiłem swój protest rozszerzyć i polazłem na trybunę, na krzesełka. W 63 minucie chyba chcieli żebym wrócił, bo Tyc zatrudnił dość ostro golkipera z wolnego, który odbił futbolówkę pod nogi Zaremby, a ten uderzył tuż nad spojeniem bramki. Chęć moich zawodników okazała się tylko chwilowa i dobrze, że nie dałem się na tą farsę nabrać. W 73 minucie jeszcze uratował Pająk po bardzo składnej akcji. Dwie minuty później już mu się w ratownika bawić odechciało. Rozkwitalski puścił w uliczkę Zuchowskiego, ten uderzył, a piłka po rękach Pająka zatrzepotała sobie radośnie w naszej siatce. I Pelikan jak nas wcinał niczym smaczne robaczki przez cały mecz, tak teraz zjadł nas w całości. Do końcowego gwizdka Łowiczanom już się nie chciało, moim gwiazdom, a jakże, również i tak się ten harmider ostatecznie zakończył. Puchar Polski odśpiewał nam Goodbye Marines. A my wracaliśmy do domu zbici na kwaśne jabłko i zapakowani do słoików robiliśmy za łowicki dżem. Wchodząc do autokaru podziękowałem ironicznie za wspaniałe zawody i do samych Katowic nie odezwałem się już do nikogo. Ani słowem.

 

PUCHAR POLSKI 1. RUNDA: Pelikan Łowicz 4-1 (2-1) GKS Katowice

(Zuchowski 3', 45' 75', Kowalczyk 48' - Stolarz 14')

 

Jak wróciłem do domu to Magda znała już rezultat spotkania, tak więc w lodówce czekał na mnie czteropak zmrożonego piwa. Nie miałem ochoty z nikim rozmawiać. Byłem tak przybity, że nie chciało mi się kompletnie nic, nawet o czymkolwiek myśleć. Opróżniłem co miałem opróżnić w ciszy i samotności, po czym wtarmosiłem się w pierzyny, przytuliłem do cycka i zapadłem w błogi sen. Dobranoc.

Odnośnik do komentarza

Wszystko będzie w opku, spokojnie ;) Zapraszam do czytania i ew. ocen :)

 

Nazajutrz udałem się do klubu i zleciłem naszemu scoutowi Tomkowi jak najszybsze poszukiwanie wzmocnienia do ofensywy, bo trzeba kiedyś zakończyć tą tragikomedię w ataku. Młody i ambitny Tomasz Kajda jeszcze tego samego dnia obiecał mi objazd po Polsce z efektywnością na miarę Sherlocka Holmesa. A ja nie zawiesiłem broni i konsekwentnie na każdym kroku zlewałem przez cały tydzień zawodników, traktując ich jak powietrze. Najchętniej w ogóle siedziałbym w domu dla usprawnienia tej szokowej terapii, jednakże obowiązkiem mym było stawiać się w klubie codziennie. Treningi prowadził Bochenek, a ja w tym czasie przesiadywałem sobie w biurze. I tak siedząc miałem dużo czasu na myślenie, czynność ta, co prawda, przychodziła mi z trudem, ale oświeciła się w pewnym momencie jedna z diód obsługujących szare komórki. Gdzie się do cholery podział Dyrektor? Od dobrego miesiąca go w budynku nie widziałem, dziś też go nie ma. Dzwonię więc zapytać czy czasem coś złego się nie wydarzyło. Niestety, uszy moje pieścił tylko powabny głos, uroczej, wirtualnej sekretarki komunikujący mi, że abonent to teraz niet i że może później będzie da. Lezę więc do Jasia, pukam do drzwi i wchodzę. A Jasiu siedzi jakiś taki niemrawy za stolikiem, niechętny do rozmowy.

 

- Panie prezesie, bo tak mi przyszło do głowy, że naszego Dyrektora to już dobry miesiąc w klubie nie widziałem

- Właśnie Damian, wiem co z naszymi finansami - odparł zadumany

- No właśnie, gdzie ten milion złotych?

- Przejrzałem dokładnie nasze przelewy i milion złotych poszedł na prywatne konto na Dominikanę, a Dyrektora nie ma bo pewnie rejteradę z naszymi pieniędzmi do Ameryki Środkowej uczynił

- To nie tęgo. Ale dlaczego?

- A skąd ja mam wiedzieć dlaczego?! Wszyscy mnie tu w bambusa ładujecie życiowe niedorajdy! - Jasiu chyba pierwszy raz w życiu wpadł w furię

 

Gdy pocisnął pięścią w blat stolika to postanowiłem stamtąd uciekać tak na wzór Probierza z Jagiellonii. No nieźle. Kasa znika z Dyrektorem na piaszczystych plażach pod palmami. Na boisku przegrywamy, bo w umysłach zawodników boisko zamieniło się w piaszczystą plażę, a zamiast bramek widzą palmy. A ja na środku tego kotła stoję i spoglądam się jak dokładają ołowiu.

 

A za kilka dni są moje urodziny i powstaje jak zwykle standardowy problem jaki prezent mu kupić. Zaraz, zaraz, to nie ten problem, bo to przecież moje urodziny. Problem polega na tym czy kupić dużo alkoholu czy bardzo dużo alkoholu. W takich sytuacjach trzeba wykazać się menedżerskim instynktem i rozsądkiem zarazem i wybrać opcję pośrednią, czyli taką po środku. Jak zaplanowałem tak też zrobiłem. Alkoholu było więcej niż dużo, ale mniej niż bardzo dużo. Za to gości było za dużo, a to z jednej prostej przyczyny. Zazwyczaj przed domowymi imprezami rozdzwania się telefon i każdy pyta tylko o to samo: "mogę wziąć kumpla?" "mogę wziąć dwóch kumpli i koleżankę?" "mogę wziąć chmarę koleżanek?". A ta chmara koleżanek to zazwyczaj koledzy. I tak mi się zlazło ze 30stu ludzi na chatę. Magda zapieprzała równo z żarciem tam i z powrotem. Ja zapieprzałem równo z wódką tam i z powrotem. Ale zasada była jedna. Solenizant zawsze odpada ostatni więc piłem co drugą, żeby za kołnierz nie wylać bo to grzech ciężki. A dalej to standardowo, gadki szmatki co kto robi. O mojej pracy się zbyt dużo nie wypowiadałem bo to miał być radosny wieczór, a nie stypa po pradziadku. Procenty buzowały, muzyka buzowała, a podłoga robiła za Małysza w czasach mistrzowskiej formy. Tylko jeden taki nupel rabarbachu narobił, bo po paru głębszych zaczął mi wytykać, że ze mnie łajza, a nie trener i że na okręgówkę się nadaję, a w drugiej lidze to mogę uczestniczyć, ale zawodów tarcia chrzanu bawełnianą ścierką. No to ja na bani długo się nie zastanawiając pokazałem mu jak Tyson Gołotę pozbawił nadziei na tytuł. Krzysztof z Marcinem ruszyli w odsiecz bo oni to staną za mną nawet jakbym chciał z Godzillą walczyć. I go Krzysiek złapał za bety, podniósł na wysokość taką, że aż musiałem łeb wygiąć o 90 stopni. Otworzył drzwi wyjściowe i chciał nauczyć go latać w przestworzach. Precedensu w lotnictwie nie narobił jednak bo pierdyknął o schody niczym Ikar w Mitologii greckiej. I tyle intruza widzieliśmy. A no i prezentów podostawałem tych samych co co roku. Czyli przede wszystkim wódki, dostałem jeszcze wódkę i dla odmiany jeszcze wódki trochę. Tylko od Magdy nic nie dostałem. Zdziwiłem się przeokropnie i myślę co jest. Każdy mnie obdarował, a ona co? Nie kocha mnie już? Gryzło mnie to, a wstyd było zapytać. Imprezka z okazji 22 urodzin dobiegła szczęśliwie końca. Ekipa nieszczęśliwie też dobiegła końca padając mi w mieszkaniu jak muchy gdzie popadnie. A rano zbieraj te zwłoki. Ja położyłem się spać, bo jutro gramy z imiennikiem z Jastrzębia i wypadałoby być monter. Telewizja ma transmitować więc nie mogę wyglądać po twarzy jak dziecko wojny i okopu. Ciekawe czy grajki sprawią mi prezent i wygrają. Taa, marzenia ściętej głowy. Choć z drugiej strony idealiści lubią pomykać z łepetyną pod pachą. A ja jestem idealistą. W dodatku rok starszym niż byłem. Nic to, happy birthday to me.

Odnośnik do komentarza

Spałem w oddzielnym pokoju sam z Magdą. Reszta hołoty gnieździła się jak sardynki w puszce w salonie. Gdy przebudziłem się rano przeżyłem szok. Podwójny. Nie, potrójny nawet. Pierwszy był taki, że nie odczuwałem żadnych objawów dnia wczorajszego znanych szerzej pod pojęciem k***a Ale Ciśnie. Drugi był taki, że na poduszce obok, zamiast Magdy leżało pudełko w kształcie serducha, a w nim sygnet. Duży, srebrny. I karteczka "Kocham Cię, twoja M." No, mam ten swój piękny prezent. Wygramoliłem się z pierzyn, zaglądam do salonu, a tam czyściutko i nikogo nie ma. Patrzę na zegarek, spoko, wcześnie jeszcze. Idę do kuchni i tak w blasku słonecznych, porannych promieni stoi moja M. z uśmiechem na twarzy.

 

- Pomyślałam, że jak wstaniesz to będziesz myślami już przy dzisiejszym meczu więc poogarniałam ten cały syf po imprezie

- Jesteś niesamowita, wiesz o tym? - podszedłem i obleśnie ślimaczym pocałunkiem wyraziłem moje zadowolenie z zaistniałej sytuacji

- I dziękuje za piękny prezent - po czym jej usta nadziały się na kolejny kontratak obślizgłego ślimaka

 

O 18.00 pojawiłem się przy Bukowej, dokładnie pół godziny przed spotkaniem z GKS-em Jastrzębie. Podszedł do mnie Bochenek i pytał jaki skład ma ogłosić. Powiedziałem, że ten sam co ostatnio, bo nie będę wystawiał słabszych zawodników z obawy przed kompromitacją. Po Bochenku podszedł dziennikarz z telewizji, która transmituje dzisiejszy mecz w celu wywiadu przed kamerami. Nie chciałem dyskredytować piłkarzy na łamach mediów więc postanowiłem zachować umiarkowaną wstrzemięźliwość.

 

- Andrzej Blumbonsztajn, telewizja regionalna. Panie Damianie w ostatnim okresie drużyna katowickiego GKS-u spisuje się fatalnie. Co jest przyczyną tak słabych wyników? Czy to atmosfera w drużynie?

- Atmosfera w drużynie jest mierna, ale to właśnie z powodu złych rezultatów. Natomiast główną przyczynę upatruję w braku skuteczności poczynań ofensywnych.

- Dzisiejsze górnicze derby nie wróżą nic dobrego dla pańskiej drużyny. Czego możemy się spodziewać po pańskich podopiecznych?

- Przede wszystkim liczę na stuprocentową koncentrację i zaangażowanie na boisku. Rywal wydaje się być silniejszy, ale nie takie tuzy na tym stadionie poczuły już smak porażki.

- Miejscowe środowisko piłkarskie bardziej elektryzuje się już rywalizacją w następnej kolejce, kiedy to zagracie z waszym odwiecznym wrogiem, Ruchem Chorzów. Może nam pan coś powiedzieć o przygotowaniach do tego wydarzenia?

- Do spotkania z Ruchem będziemy przygotowywać się po meczu z Jastrzębiem, także na razie nie mam nic do powiedzenia w tym temacie.

 

A o 18.30 sędzia Grzegorz Stęchły rozpoczął pojedynek dwóch GKS-ów przy akompaniamencie 2500 kibiców oraz górniczej orkiestry. Nasi, katowiccy wyszli w składzie: Pająk - Wojtkiewicz, Cholerzyński, Tomczyk - Stolarz, Kaźmierczak, Sierka, Wijas, Zaremba - Tyc, Jaromin. Doznałem ciężkiego szoku gdy zobaczyłem w mojej zbieraninie chęci i determinację. Już w 3 minucie Tyc posłał piłkę sprzed pola karnego, po ziemi, jednak minimalnie niecelnie. W 9 minucie wrzutka w pole karne Wijasa narobiła sporo zamieszania, futbolówka odbijała się pomiędzy zawodnikami niczym kula bilardowa, aż obrońca Tasior postanowił pograć w piłkę ręczną. Sędzia podyktował rzut karny dla naszej drużyny. Do "wapna" podszedł Tomczyk, uderzył pewnie w prawy róg bramki przy samym słupku i zdobył gola na 1-0!!! Pomyślałem, że to właśnie jest ten jedyny, wyjątkowy moment w roku kiedy to kogut pieje, ale nie, bo ofensywa GieKSy trwała w najlepsze. W 13' Jaromin z 13 metrów kropnął celnie, ale jakimś cudem zdołał wyciągnąć to golkiper gości. Chwilę później po centrze z rogu dosłownie o milimetry minął się z piłką ten sam Jaromin i stadion ożył jak nigdy w tym sezonie. W 32' doszło do zamieci po drugiej stronie boiska i uderzenia z piątego metra, na szczęście Pająk zachował zimną krew i złapał. W odpowiedzi szalał Tyc. Najpierw nieznacznie przestrzelił, a w 35 minucie po pięknej klepce Jaromina, dostał futbolówkę w polu karnym i przyłożył z pełną mocą pod poprzeczkę. 2-0!!! Zapieprzaliśmy jak małe ferrari w zawodach Formuły 1, aż mi się głupio zrobiło, tzn. zgłupiałem. Goście przed przerwą oddali jeszcze jeden niecelny, kąśliwy strzał z narożnika i po 45 minutach prowadziliśmy bagażem dwóch goli. Chciałem iść do szatni i wykrzyczeć swoją radość, ale za chwilę zszedłem myślami na ziemię, bo to przecież połowa sukcesu dopiero. Pogratuluję po meczu jak wynik się utrzyma. Więc poszedł Bochenek, a ja oczekiwałem wznowienia rywalizacji. Czar zaczął pryskać, Jastrzębie ruszyło odważniej w celu odrabiania strat. W 53 minucie crossa puścił Wilczyński, minął się z piłką Wojtkiewcz, trafiła ona do Frankiewicza, a ten uderzył z pierwszej na tyle mocno i pod tak idealnym kątem, że Pająkowi nie pozostało nic innego jak bezradnie przyglądać się trzepoczącej siatce. 2-1. My jednak nie odpuszczaliśmy i dwie dogodne okazje miał Tyc. Najpierw niecelną próbę z dystansu w 60', a dosłownie chwilę później wymarzoną sytuację sam na sam, w której niestety zachował się tak nieodpowiedzialnie jak zachowują się dzieci w gimnazjum. Z 3 metrów rąbnął taką świecę, że piłka obiła się o przelatujący nad stadionem samolot. W 65' miała miejsce groźna kontra gości, która na szczęście swój koniec znalazła tylko na naszym słupku. Jastrzębie goniło wróbelka i dogoniło w 73 minucie. Z dystansu uderzał Sałek, odbił przed siebie Pająk, dobijał Sacha i mieliśmy remis 2-2. Rywale wrócili z dalekiej podróży i mecz rozpoczynał się tak jakby od początku. Nasz bramkarz uratował nas przed dramatem w 83 minucie kiedy to doskonale sparował wolnego z linii pola. W 88' mieliśmy jeszcze szansę, lecz Sroka nieznacznie pomylił się przy strzale z pierwszej piłki, trafiając obok bramki. Spotkanie dobiegło końca. Pozostał niedosyt, bo z taką grą mogliśmy zainkasować 3 punkty. Miałem mieszane uczucia, ale podjąłem decyzję o zakończeniu mojego niemego strajku. Tym bardziej, że przed nami arcy-ważne derby z największym rywalem - Ruchem Chorzów.

 

8. KOLEJKA: GKS Katowice 2-2 (2-0) GKS Jastrzębie

(Tomczyk 9'k., Tyc 35' - Frankiewicz 53', Sacha 73')

 

Po spotkaniu zgodziłem się na wypowiedzenie kilku słów do kamer podczas konferencji prasowo-telewizyjnej.

 

- Muszę szczerze przyznać, że jestem zadowolony z gry moich piłkarzy w dzisiejszym meczu. Media skazywały nas na pożarcie, tymczasem udowodniliśmy, że w tym zespole drzemie jednak jakiś potencjał i każdy kto zawita na Bukową nie może czuć się tutaj pewnie. Oczywiście szkoda, że nie utrzymaliśmy dwubramkowego prowadzenia, ale tak jak wspomniałem wcześniej to nie my mieliśmy rozdawać tutaj karty. Zespół GKS-u Jastrzębie jest bardzo solidną drużyną co odczuliśmy dziś w drugiej połowie. Remis uważam za sprawiedliwy. Przed nami za tydzień mecz w Chorzowie. Tam także nie jedziemy w roli faworyta, ale nie da się ukryć, że będzie to jeden z priorytetowych pojedynków w tym sezonie, dla nas oraz dla naszych kibiców.

 

Po wszystkich przejściach z mediami udałem się na zasłużony odpoczynek, aby ostudzić trochę emocje. Na mecz z Ruchem muszę przygotować zespół co do joty, w tym przypadku margines błędu nie istnieje. W dalszym ciągu martwi tragiczna ilość punktów w tabeli. Cóż, od jutra rozpoczynamy show pt. "Akcja-Motywacja", a raczej "Operacja Chorzów".

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...