Skocz do zawartości

Krew, pot i łzy.


Loczek

Rekomendowane odpowiedzi

Wieczorny Johnie Walker parował w sześciokątnej szklance odbijając blask wygasającej jarzeniówki. Powietrze śmierdziało wilgocią. Wilgocią i przemijającym, sennym zapachem niedokończonego cygara. Spoczęło na szklanej popielniczce, z wygrawerowanym napisem „ Życie ma słodko gorzki smak Jacka Danielsa ”. Przetarłem usta mankietem rękawa. Były szorstkie i suche, a trzydniowy zarost syczał w powietrzu jak jadowita żmija.

- k***a – powiedziałem na głos, niby do siebie, niby do kogoś o kim myślałem. W mrocznym pomieszczeniu panował perfekcyjny porządek. Starodawne meble, perski dywan, brązowe ściany z paciorkiem obrazów. A pośrodku tego wszystkiego otwarty globus z Johnie Walkerem i dwoma szklankami. Przekręciłem pokrętło w Nordmende Exquisit Radiola i w powietrze wzbił się głos

.

Drewno trzaskało w kominku, pryskając iskrami w szklaną, pancerną szybę. Chwyciłem szablę wiszącą nad paleniskiem i przetarłem ją szmatką, nadając jeszcze większy połysk. Srebrna szabla arabska „ Nimcha ” z połowy XIX wieku była moją ulubioną bronią. Uniosłem ją w górę, wypiąłem dumnie pierś i powietrze przeciął łagodny łuk srebrnego ostrza.

- Piękna – usłyszałem za plecami odkładając ją na miejsce. W drzwiach stał starszy mężczyzna. Miał na sobie czarny garnitur, z którego szpetnie wystawał kurewsko czerwony krawat. Jego włosy, spięte ciasno w kucyk, z daleka mieniły się kolorem pykającej jarzeniówki.

- Wayne? A co Ty tu robisz? – szczerze zdziwiony ruszyłem w jego stronę rozkładając ręce.

- To ostatnia transza. Ostatnia rata długu. Od tej pory jesteśmy kwita – syknął wciskając mi na powitanie skórzany neseser. Odszedłem kilka kroków w bok. Zawiasy strzeliły w górę, a z wnętrza walizki zapachniało plikami funtów.

- Życie ma słodko gorzki smak Wayne – przesunąłem plikiem pod nosem – słodki gorzki. Ale jeszcze lepiej pachnie, kiedy whisky skrapla kasę.

- Co prawda, to prawda – odparł przesuwając dłonią po kucyku.

- Tak mawiała – spojrzałem na ołowiany szkic En wiszący nad otwartym globusem z trunkiem – popatrz jaka radosna. Niby jest, ale jak by jej wcale nie było. Niby tu patrzy, a jednak, jak byś stanął z boku, patrzy i tam. Rozumiesz? – wyszczerzyłem zęby – taka właśnie była. Taka właśnie była – przetarłem wilgotne usta otwartą dłonią.

- Sto dwadzieścia pięć tysięcy. Tak jak się umawialiśmy.

Chwyciłem szablę w dłoń raz jeszcze. Jej metaliczny zapach poruszał moją wyobraźnię.

- Od Bożego Narodzenia minęło wiele czasu, drogi panie – zmarszczyłem czoło. Przyjemne wiercenie w kości ogonowej powoli wędrowało ku górze. Grawerowane srebro perfekcyjnie pasowało do mojej dłoni.

- Jesteśmy kwita? – Wayne zrobił dwa kroki w tył i złożył ręce na piersiach.

- Słyszysz? – uniosłem palec wskazujący w górę zamykając oczy – I see skies of blue … clouds of white – zacisnąłem palce na rękojeści - bright blessed days … warm sacred nights - nabrałem powietrza w płuca otwierając oczy – And I think of myself – zaśmiałem się potakując głową i zamaszystym ruchem zatopiłem chłód metalu w jego brzuchu. Ostry koniec szabli przeszedł na wylot, uderzając w hebanową ościeżnicę. Wayne najpierw klęknął wypluwając z siebie strumyczek bordowej krwi, potem oparł się o ościeżnicę i gasł spoglądając na mnie z przerażeniem.

- What a wonderful wordl. Yes I think to myself. What a wonderful world – pokiwałem głową szczerząc zęby. Przycisnąłem go do ściany butem i prawą ręką wyciągnąłem „Nimchę” z kawałkiem jelita.

- Widzisz Wayne. Życie ma słodko gorzki smak – pokręciłem głową wlewając w usta złoty trunek.

Siadając wygodnie w skórzanym fotelu odpiąłem dwa guziki pod szyją.

- Przepraszam kochana. Obiecuję naprawić ościeżnicę. To tylko draśnięcie.

Odpalając stare cygaro uniosłem szklankę i krzyknąłem :

- Na zdrowie Wayne!

Odnośnik do komentarza

Siedziałem na piaszczystej plaży brodząc bosymi stopami w wodzie. Delikatne fale, gnane wiatrem po bezkresie morskiej toni rozbijały o brzeg piasków Weston Super Mare. Pierwsze promienie słońca rozgrzewały ciało skryte pod skórzaną kurtką. A w dłoniach stygła gorąca czekolada z rumem. Kubańskie cygaro dawno już zgasło, przykryte ziarenkami piasku. Spojrzałem pogardliwie w stronę zbieraczy śmieci. Przewalali swe nastoletnie ciała ogarniając to, co należało do miasta.

- Parszywe Polaczki – rzekłem przeczesując grzebieniem palców potargane włosy –Cerber, tak się właśnie żyje będąc Polakiem – poszarpałem młodego Rotweilera za łeb. Żarł właśnie ociekające krwią mięso – widzę przyjacielu, że Wayne Ci smakuje.

Pies spojrzał wzrokiem pełnym miłości i wywalił na wierzch jęzor.

 

Wschodnie wybrzeże nafaszerowane było kamieniami. Ostre, cięte głazy tworzyły strome zbocze, na którym stał dom z czerwonej cegły, z czarnym jak smoła dachem. Z balkonu rozpościerał się widok na całe wybrzeże. Uwielbiałem podglądać spacerujących ludzi. Byli tacy niewinni, tacy nieświadomi niebezpieczeństwa, jakie na nich czyha. Zakochani, zamyśleni, pełni energii, planów i marzeń.

Wzniosłem pistolet ku niebu. Pierwsze promienie słońca nadały morderczej stali nieco romantyzmu. Wprowadziłem do lufy pierwszy nabój. Metaliczny dźwięk zaciekawił Cerbera. Położył mi pysk na ramieniu i czekał.

- Ty to masz życie. Śpisz, srasz, żresz i biegasz za kauczukową piłką.

Spojrzałem w stronę zaparkowanego Chryslera. W chromowanej feldze odbijał się kontur nadjeżdżającego auta. Wstałem, otrzepałem spodnie z drobinek piasku, wsunąłem naładowaną broń w kaburę i ruszyłem w stronę parkingu. Pies stąpał wiernie po mojej prawicy, z zakrwawionym pyskiem, merdając radośnie obciętym ogonem.

- Wszystko załatwione – powiedział czarnobrody mężczyzna wysiadając z samochodu. Miał na sobie nieskazitelnie białą koszulę, skórzane rękawiczki i czarne spodnie. Jego głowę zdobiło fryzjerskie arcydzieło – miał włosy pospinane ciasno w małe półkola. Każde oddzielone idealnie równym paseczkiem nagiej skóry. Przesunąłem dłonią po znaczku amerykańskiej marki i oparłem się o chromowany grill.

- Będą z tego pieniądze Josico? – burknąłem bez przekonania.

- Mamy pierwszą wypłatę. Miguel! – kiwnął głową w stronę kierowcy. Szczupły mężczyzna o rysach twarzy Clooneya otworzył tylne drzwi i wyjął ze środka cztery reklamówki pieniędzy.

- Spokój! – tupnąłem na Cerbera, który szczerzył nieufnie zęby.

Wsunąłem dłoń pod kurtkę i wyjąłem pistolet. Josico odpalił papierosa.

- Ile?

- O tysiąc za dużo.

- Dlaczego za dużo ?

- Wolał dać za dużo, niż za mało.

- Szukają Wayne’a – Miguel wyjął nić dentystyczną i wcisnął ją między zęby.

- Oni, czyli kto ?

- Anglicy i Irysi.

- Może by się przeprowadzić? - spytał Joscio marszcząc czoło - na przykład do Francji? Niemiec? Nie będzie tak daleko.

- Tylko tchórze uciekają.

Mówiąc to wycelowałem w morze i nacisnąłem na spust. Trzykrotnie. Stalowi mordercy utonęli w brudnej, mętnej wodzie.

- Mam w Alicante rezydencję. Nad samym wybrzeżem. Tam nas nie znajdą.

Odwróciłem wzrok w stronę Hiszpanów i zagryzłem wargi.

- Ona by tego nie chciała. A co, jeśli któregoś dnia tutaj wróci?

- Szefie, z całym szacunkiem, ale ...

- Milcz! Gówno mnie obchodzi co o tym myślisz.

- Ale ona nawet nie wie, że istniejesz! Minęło tyle czasu … Jesteś reliktem przeszłości. Wspomnieniem. Rozumiesz? Wspo mnie niem.

Podszedłem do Joscio i strzeliłem go w twarz otwartą dłonią. Hiszpan zatoczył się na nogach i rąbnął łokciem w kant drzwi rozrywając sobie koszulę na rękawie.

- Wiesz Joscio, już cię nie biję. To przeszłość. A przeszłość często boli.

Podniecony Cerber nasrał mi na buta.

Odnośnik do komentarza

- Szefie! Rumuni z Bristol ukradli nam Mercedesa! – zdyszany Miguel wpadł przez ościeżnicę do pokoju zatrzymując się na drzwiach otwartej szafy. Zmrużyłem oczy i wcisnąłem żar papierosa w szklane denko popielniczki.

- Jak to ukradli? Skąd wiesz?

- Wychodzimy z Josico z galerii handlowej. Właśnie odbieraliśmy miesięczną transzę, a że było pochmurno, rozłożyłem parasol. Wiesz, żeby mu ta ekstra fryzura nie zmokła.

Pokiwałem głową wciskając paznokieć między zęby.

- No i na parkingu auta już nie było. Stał za to jakiś młody, przerażony chłopiec i drżącym głosem powiedział – było tutaj dwóch brązowych panów. Jeden wybił szybę łokciem, drugi wsiadł do środka, pokręcił coś pod kierownicą i auto odpaliło.

- Skąd wiesz, ze to Rumuni? – rąbnąłem otwartą dłonią o blat biurka.

- Szefie, czy szef myśli, że ktokolwiek by się odważył zwinąć naszego Mercedesa? Jesteśmy znani w całej zachodniej części Wysp Brytyjskich.

- Coś sugerujesz?

- Chyba wiem, gdzie możemy go znaleźć.

Trzaskając drzwiami mojej rezydencji wypuściłem Cerbera na podwórko. Mknęliśmy krętą, wąską dróżką wzdłuż wybrzeża. Motor Chryslera 300C ryczał przerzucając dynamicznie biegi. Josico siedział z tyłu. Jego twarz spowił grymas wstydu. Wstydu i zdenerwowania.

- Jak mogliśmy do tego dopuścić! – kiwał głową z niedowierzaniem repetując broń.

 

Ulice Bristolu tętniły życiem. Gęste korki z trąbiącymi klaksonami, pędzący ludzie, surówka nacji, poglądów i religii. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej.

- A teraz gdzie? – spytałem Miguela.

- Na trzecim skrzyżowaniu w prawo, później cały czas prosto, jak w mordę strzelił.

- Byłeś w kiblu?

Josico opadł na tylną kanapę limuzyny wzdychając.

- Tak. Mam bóle brzucha, nadkwaśność i wzdęcia. Normalne objawy, kiedy wiem, że kogoś zabiję.

- Baba – zarechotał Hiszpan przekręcając pokrętło z nawiewem powietrza.

 

Szare, odrapane ściany blokowiska w niczym nie przypominały budynków pozostawionych za plecami, w centrum. Zatrzymałem się na miejscu dla inwalidów i zgasiłem silnik. Miguel narzucił na plecy skórzaną katanę, przesunął nasadą dłoni po ustach i zaklął po hiszpańsku. Wsunąłem na dłonie czarne, skórzane rękawiczki i odbezpieczyłem broń.

- Panowie, obyście się nie mylili, bo zginą niewinni ludzie – mówiąc to wysiadłem z auta nabierając głośno powietrza w płuca.

Wchodziliśmy po schodach pojedynczo. Z przodu Miguel, w środku Joscio, a z tyłu ja. Na wypadek, gdyby Rumuni byli uzbrojeni pierwszy mogłem dobiec do samochodu. Pokonując ostatnie trzy schodki wyjąłem z kieszeni zdjęcie En, ucałowałem ją w czoło i szepnąłem „ Kocham Cię ”. A później wszystko potoczyło się tak gwałtownie. Miguel rąbnął butem w drzwi. Drewniana ościeżnica wpadła do środka rozbijając wazon stojący na blacie kuchennego stołu. W środku było dwóch Rumunów. Siedzieli bez koszulek na skórzanej sofie i przeliczali pieniądze.

- Ręce do góry! – Warknął Josico – bo Ci zrobię dziurę w głowie!

Obaj wystrzelili rękoma w sufit rozrzucając pliki funtów po podłodze. Podszedłem spokojnie do łóżka i ogarnąłem wzrokiem cały pokój. Na regale z książkami stały dwa otwarte, puste nesesery.

- Skąd macie tyle pieniędzy?

- Z interesów – odparł łamaną angielszczyzną pierwszy, grubszy mężczyzna.

- Kradniecie i sprzedajecie samochody? Widzisz przyjacielu – usiadłem na brzegu łóżka oblizując koniuszkiem języka lufę pistoletu – na moim terenie nikt nie będzie kradł moich samochodów. Ciężko na nie pracowałem. Ona zresztą też – pogłaskałem spluwę z największą czułością.

- Ubierajcie się. Pojedziemy na przejażdżkę – rzuciłem Rumunom poskładane ciuchy na łóżko i wyszedłem z mieszkania. Stając pod ścianą schowałem pistolet w kaburę i wyjąłem zdjęcie En. Patrzyła na mnie tak niewinnie. Jej aksamitna skóra mieniła się kolorami wiosennego poranka, kiedy Krzysiek Muzyka robił nam to zdjęcie. Była taka delikatna, taka bezbronna, taka … moja. I pragnąłem jej bardziej niż czegokolwiek w życiu. I oddałbym wszystko za jej dotyk, smak i zapach. Za to by była. Żeby po prostu była.

Odnośnik do komentarza

Drobne gałązki wyścielające ściółkę leśną pękały pod naporem podeszew. Szliśmy powoli, po cichu, delektując się każdym łykiem świeżego, ostrego powietrza. Nad głowami tańczyły krople dżdżu. A promienie słońca przeciskając się przez gąszcz zielonych liści delikatnie muskały nasze spocone twarze.

- Tutaj będzie idealnie - Miguel klasnął w dłonie i rzucił dwie saperki z czerwonymi rączkami pod nogi Rumunów.

- No? Na co czekacie? Kopcie! - krzyknąłem wyciągając z kieszeni papierosa.

Wiosna tego roku była cudowna. Często tu przyjeżdżałem, na łono natury, zapomnieć przez chwilę o problemach, interesach i tą ciągłą pogonią za czymś lepszym. Bo przecież każdy goni, za maturą, za studiami, za nowym samochodem, pracą, biznesem, za miłością. I taplając się w tym szambie pragnień zapominamy, że czasami warto nacisnąć hamulec, wysiąść i rozprostować kości.

- Szybciej! Przecież nie będę tutaj siedział cały dzień! - ryknął Josico częstując grubego Rumuna soczystym kopniakiem.

- Kozak?

- Raczej muchomor.

- Przecież to psia kupa!

 

Srebrny Chrysler mienił się kolorami dojrzewającej jarzębiny. Przetarłem szmatką chromowane BCCustom i spojrzałem na telefon. Była już szesnasta, czas karmienia Cerbera. Po szesnastej En wracała zwykle z siłowni i musiałem dla niej robić dietetyczny obiad. Uwielbiała ryż z warzywami i drobno siekaną piersią z kurczaka. W Leeds często wychodziliśmy do restauracji, ale w Weston ...

- Szefie! Już chyba czas! - moje rozmyślania przerwał głos Hiszpana. Nim dotarłem do dwóch, głębokich dołów Josico i Miguel mierzyli już do złodziei.

- Wskakujcie! - kiwnąłem głową na wykopane groby.

- Przepraszam. Nie róbcie tego - załkał pierwszy klękając przede mną na kolana.

- Milcz śmieciu - huknąłem go z kolana. Ogłuszone ciało zwaliło się w dół. Zaraz za nim, do sąsiedniego grobu wskoczył drugi złodziej.

- Panowie - wyszczerzyłem zęby do kompanów - egzekucję czas zacząć!

Po tych słowach wycelowałem w dół i w powietrze przeszył śmiercionośny dźwięk pędzących pocisków. Waliliśmy w dół z trzech luf pełnym ogniem. Ofiara łykała ołów jak dziwka spermę, tańcząc i wijąc się jak rozjechany padalec. Przez chwilę krzyczał coś po rumuńsku, ale rozerwałem mu potylicę i kawałki mózgu chlusnęły na drugiego Rumuna.

- No - uradowany spojrzałem na Hiszpanów - teraz może sobie zapalimy?

- A może nie? - Josico wycelował w drugiego i nacisnął spust. Ostry jak brzytwa pocisk przeszył powietrze i zanurkował w piaszczystej kupce tuż za uchem złodzieja. Spojrzałem na Rumuna. Prawą nogę szpeciła lepka, brązowa maź ściekająca w dół, do kostki.

- Panowie, źle zaczęliśmy znajomość - zarechotałem - może się przedstawię? - Usiadłem nogami w dół i wyciągnąłem rękę do przerażonego chłopaka - Jestem Miśkiewicz. Paweł Miśkiewicz.

- Ueaauuueeee - wykrztusił z siebie próbując unieść dłoń.

- Cokolwiek. Jeśli chcecie handlować na naszym terenie, muszę coś z tego mieć, prawda?

Chłopak ukląkł na zasranych kolanach i złożył ręce do modlitwy. Patrzył raz na mnie, raz na to co pozostało po jego kompanie.

- Nie martw się - wycelowałem broń i rozłupałem pociskiem drugi kawałek głowy denata - wszystko będzie w porządku. Papieroska?

- Yyyaaaeeee - Rumun najwidoczniej próbował coś powiedzieć, ale jego sztywne z przerażenia usta nie nadawały się już do niczego.

- A ja chętnie sobie zapalę. Pozwolisz?

Josico odwrócił się na pięcie i wyjął z kieszeni woreczek z białym proszkiem. Na masce auta rozłożył kartkę papieru, usypał na niej dwie kreseczki, wyrównał je kantem karty kredytowej i zawołał Miguela.

- Widzisz? A mówiłem im, że to gówno szkodzi. Bierzesz?

Rumun wzruszył bezradnie ramionami chwytając mnie za kostki. Po policzkach ciekły mu łzy.

- Uważaj. To buty od Dolce - wycelowałem spluwą w jego stopę i nacisnąłem na spust. Kawałek adidasa z palcem odskoczył na bok. Rumun krzyczał i wił się na ziemi jak rozdeptana glista.

- Panowie - skinąłem głową na Hiszpanów - zasypujemy.

- Ale tak żywego?

- Nooo!

Sypaliśmy. Łopata za łopatą. Zostawiliśmy na powierzchni tylko głowę z kawałkiem szyi. Spojrzałem na odchodne w stronę płaczącego chłopca i rzekłem :

- Przekaż kolegom, że każdy interes na moim terenie to 30% moich udziałów. Obojętnie czy to jest auto, dziwka czy dragi. 30%, rozumiesz? Trzydzieści!

Wyjeżdżając z lasu spojrzałem w lewo, w prawo, ustąpiłem pierwszeństwa parze starszych ludzi na rowerach i ruszyliśmy w stronę Weston. Starego, cichego Weston Super Mare.

Odnośnik do komentarza

Kawa w czerwonym kubku Nescafe stygła muśnięta delikatnie górną wargą. Zabrakło mleka, więc musiałem pić taką, jaką zrobiła by mi En, gdyby tutaj była – na szybko, byle gorąca, byle słodka. Włączyłem notebooka. Zielone światełko, ekran startowy i wkurwiający dźwięk uruchamianego systemu. Zakrwawione ciuchy włożyłem do pralki, umyłem głowę, natapirowałem ją żelem i tradycyjnie odpaliłem mentolowego papierosa. Był cienki jak palec niemowlaka. Sprawdziłem pocztę, wiadomości na Facebooku, odpaliłem Worda i zacząłem pisać. Pisałem co kilka dni. Zawsze, kiedy miałem zły humor, czasami jak miałem dobry i rzadko, jak czułem potrzebę wygadania się.

 

 

„ Droga En.

Po powrocie z Kansas City do Europy życie kroczy tempem postrzelonego zająca. Rozwinąłem sieć dystrybucji używanych ciuchów na rynek wschodni, wykorzystując przy tym pieniądze zarobione na piłce nożnej – z Kansas City i Leeds United. Kupiłem dom, samochód, zorganizowałem ludzi do ściągania długów. Selekcja nie była prosta, bo na nowym gruncie każdy chciał mnie wydymać. Miguel i Joscio byli twoimi przyjaciółmi. Pamiętają Cię jeszcze z czasów pobytu w Weston, gdzie pracowałaś jako kelnerka by zarobić na wymarzone studia. Bez chwili zawahania zatrudniłem szczupłych Hiszpanów u siebie wzbudzając tym samym nienawiść w rodowitych Polakach zamieszkujących pobliskie hotele. Zresztą, sama wiesz jak było. Niestety, handel używanymi ciuchami z czasem przerodził się w handel bronią, narkotykami, a wschodnie wybrzeże z turystycznego kurortu zamieniłem w swoją niepisaną własność. Niedawno odwiedził mnie Morten z Arsene, więc wpływ zagranicznego kapitału do moich interesów pozwolił mi rozwinąć skrzydła. Nie pamiętasz ich, bo nie mieszkaliśmy razem w Kansas. To dwóch braci rządzących w tamtym mieście. Morten to mój przyjaciel, zaś Arsene był mi wrogiem, póki nie dowiedział się, że tak naprawdę chodziło tylko o Ciebie. Opisywałem całą historię w książce „ Tylko dla najlepszych ”, którą obiecałem sobie kiedyś wydać.

Każdy odpala mi działkę z zarobionych pieniędzy. Josico ma pod sobą czterech Rumunów, Miguel sześciu Anglików. Jedni handlują w Weston, drudzy w Bristolu. A ja umywam tradycyjnie ręce popijając samotnie gorącą czekoladę z rumem, w domowym zaciszu, delektując się ostatnimi wspólnymi zdjęciami.

Josico namawia mnie do powrotu na ławkę trenerską. Nie uwierzysz, ale od kiedy Leeds weszło do drugiej ligi kibicował mi przez dwa lata. A później z zapartym tchem śledził moją karierę w Stanach Zjednoczonych.

Josico to bardzo dobry kompan. To przyjaciel.

I nie przeszkadza mi wcale, że pedałuje się z Miguelem. Czasami tylko mam ochotę zażartować, kiedy mają jakieś święto i powiedzieć „ Niech Ci dupa ciasną będzie”. Ale wtedy przypominam sobie, że Ty tego nie lubiłaś. Dla Ciebie każdy człowiek był wartościową istotą. A nie chciałbym, żebyś mnie karciła.

Napisałem Ci piosenkę. Ale wkleję ją później.

Najgorsze jest to … że tego nie przeczytasz. Ale piszę, bo wtedy jest mi lepiej. Lżej na sercu i duchu ”

 

 

Zamykając laptopa spojrzałem na tabelę ligi angielskiej.

- A jednak? – spytał Miguel siadając na sąsiednim fotelu.

- ?

- No, zamierzasz pobawić się w trenerkę?

- Sam nie wiem – wzruszyłem ramionami – to nie takie proste. Dawno mnie nie było w branży. Chyba się już do niczego nie nadaję.

Miguel usiadł wygodnie na białym krześle, strzelił palcami w obu dłoniach i położył palce na klawiszach białego Bechsteina. Po chwili ciszę pokojowej nostalgii przeszyły cudowne nuty, grane z taką gracją i lekkością, że w oczach stanęły mi łzy. Słuchałem tej muzyki z zamkniętymi oczami, przywołując w pamięci najpiękniejsze obrazy z mojego życia. Było tak cudownie, jak za pierwszym razem, gdy trzymałem ją za rękę, a na środku Sali, na podeście, pomiędzy białymi serpentynami z kwiatów starszy pan w białym garniturze od Armaniego wygrywał na białym Fosterze „ River of tears ” Erica Claptona. Serce zaczęło mi mocniej bić. Otworzyłem oczy i zdumiony poczułem, że mam mokre policzki. Otarłem wstydliwie strumyczek słonych łez i zaczerwieniony spojrzałem na Miguela.

- Wiesz, kiedyś grałem na pianinie – Hiszpan podłubał palcem wskazującym w uchu wyjmując woskową kulkę – rodzice pompowali we mnie kupę kasy. Chodziłem do szkoły muzycznej, jeździłem na koncerty, z czasem sam zacząłem nauczać. To było spełnienie moich marzeń. Niestety – rozejrzał się dookoła, odchylił na krześle i upewnił, czy w korytarzu nie ma nikogo – poznałem Josico.

- Niestety?

- Rzuciłem wszystko i wyjechałem z nim do Weston.

- Ale dlaczego?

- Gejom jest ciężej. Widzisz, tobie nie robi różnicy z kim sypiamy. Traktujesz nas na równi z innymi. Jesteśmy tacy sami jak ty, on, ona, jak wszyscy. Ale w Alicante …

- Rozumiem.

- Tutaj dostaliśmy dobrą pracę. Tutaj takich jak my jest pełno. Zarabiamy uczciwie na chleb nie robiąc nikomu krzywdy. W Alicante byliśmy nazywani odmieńcami. Tutaj każdy nas kocha takimi jakimi jesteśmy.

Wstałem z miejsca i podszedłem do okna. Promienie słońca malowały nad taflą morskiej wody delikatną, wyblakłą tęczę.

- Szefie … - Miguel położył mi dłoń na ramieniu – nigdy nie jest za późno, by robić to, co się kocha. Przecież nie ważne, czy osiągniesz sukces. Ważne, że robisz to, co Ci serce nakazuje – nacisnął moją pierś palcem wskazującym, a ja poczułem, jak dawka adrenaliny wspina się po kości ogonowej wprost do mojego mózgu.

- Dlaczego więc nie nauczasz?

Hiszpan spuścił wzrok i wcisnął głowę w ramiona. Podszedł do fortepianu i delikatnie przesunął po otwartej klapie dłonią.

- Nie stać mnie teraz na nic. Odkładam na fortepian, na mieszkanie, na samochód. Powoli i systematycznie uzupełniam konto w banku. Bo dla mnie nie ma znaczenia czy będę się spełniał w Hiszpanii, czy na Wyspach Brytyjskich. Byle bym w ogóle robił to, co kocham.

- I miał przy sobie Josico?

Pokiwał milcząco głową.

Usiadłem przed monitorem i włączyłem tabelę rozgrywek wszystkich lig w Anglii. Spojrzałem raz jeszcze na rozmarzoną twarz Miguela. Znów zaczął grać A River Flows In You.

A ja znów roniłem łzy uśmiechając się do monitora.

Odnośnik do komentarza

Na płaskim ekranie notebooka krążył kolorowy labirynt. Wodziłem za nim wzrokiem , w lewo, w prawo, w górę, w dół.

- A może spróbować raz jeszcze? – uśmiechnąłem się do swojego odbicia w ekranie i zarzuciłem nogi na stół. W starym pokoju zatrzeszczał blat lipowego biurka. Czułem przyjemny ucisk w pęcherzu. Ostatni raz miałem takie uczucie kilka lat temu, gdy nauczając w Kansas dostałem propozycję prowadzenia tamtejszych Wizardsów. Tak samo czułem się w Leeds. Ruszyłem myszką i uruchomiłem przeglądarkę. Chłodna kawa o poranku smakowała jak sfermentowany kompot. Splunąłem na dywanik i oparłem głowę na rękach.

- Pieprzony Miguel – przejrzałem strony wszystkich klubów wertując newsy i plotki transferowe. Odświeżenie informacji z piłkarskiego świata było jak moralny katharsis. Cały osad nielegalnych interesów spłynął w dół, a ja, nabierając powietrza w płuca włączyłem stary, zdezelowany telefon, którego nie używałem od momentu opuszczenia Wysp Brytyjskich. Po chwili na ekranie Samsunga rozwinęła się lista ostatnio wybieranych numerów :

- Eddie Gray – zarechotałem – to był gość. Szkoda, że już nie żyje.

- Tore Andre Flo, Jermaine Beckford, Damian Gorawski, Bogdan Stancu – recytowałem kolejne nazwiska marszcząc czoło i zaciskając pięsci.

- Dasha? Mój Boże, ciekawe co u niej – podekscytowany nacisnąłem słuchawkę, lecz w głośniku zamiast ciągłego sygnału automat powiedział „ Nie ma takiego numeru”. Wzruszyłem ramionami i począłem dalej wertować książkę telefoniczną :

- Tresor Kandol ? Ciekawe jak teraz wygląda. Ken Bates … KEN BATES? – wybałuszyłem gały naciskając numer telefonu mojego byłego prezesa. W słuchawce coś zaterkotało, coś zaszumiało w głośnik wypluł mi w ucho głuchy, syczący dźwięk sygnału. Serce waliło mi jak oszalałe a dłoń w której trzymałem słuchawkę drżała jak galareta.

- Tak? Słucham?

- Ken?

- Kto mówi?

- To naprawdę Ty? Przez te wszystkie lata nie zmieniłeś numeru telefonu ? To niebywałe.

- Ja znam ten głos, ale nie pamiętam skąd. Przedstaw się … Paweł ?

Pokiwałem głową śmiejąc się jak dziecko.

- Halo! Jesteś tam?

- Przepraszam Ken. Tak, to ja – otarłem pięścią pędzącą w dół łzę.

- Jezus Maria. Ja myślałem, że pochowali się w Kansas. Słyszałem tyle plotek na Twój temat, że w pewnym momencie nie wiedziałem czy żyjesz, czy … a co u En?

- Prezesie … czy moglibyśmy się spotkać?

- Oczywiście. Może w moim gabinecie na Elland Road?

Odpaliłem mapę Anglii i odnalazłem Leeds.

- Jesteś tam ?

- To dokładnie 208 mil od mojego domu.

- Jesteś w Anglii ? Gdzie ?

- W Weston Super Mare.

Przez moment w słuchawce panowała cisza.

- Spotkajmy się w Birmingham. To mniej więcej połowa drogi. Czekaj, którą mamyyy … o osiemnastej. W hotelu Hades.

- Do zobaczenia Ken.

- Czołem!

Odnośnik do komentarza

Ken Bates maczał herbatnika w szklance z sokiem brzoskwiniowym. Leniwie spoglądał na plazmę zawieszoną nad głowami klientów siedzących przy oknie. BBC serwowało właśnie kolejny odcinek Top Gear. Obok niego spoczywały dwie kule. Widać nie do końca jeszcze odzyskał władzę w nogach bo słynnym ataku żołnierza Fabrizzo, kiedy jeszcze byłem w Leeds. Wchodząc do środka czułem, jak serce staje mi w gardle uniemożliwiając swobodnie oddychać. Zatrzymałem się jeszcze na moment przy automacie z prezerwatywami, poprawiłem krawat pod szyją i mówiąc podniesionym głosem ruszyłem w stronę prezesa Leeds :

- Niech mnie kule biją. Ken, to naprawdę Ty! – rozłożyłem ręce i wyściskałem starszego mężczyznę. Prezes uniósł się na rękach i poklepał mnie po ramieniu. Był o wiele starszy, niż go widziałem ostatnim razem. Miał tą samą siwą brodę, te same siwe, rozczochrane włosy. Jego szyję zdobiła szeroka blizna – nieudana próba poderżnięcia gardła. Miał na sobie marynarkę w kolorze khaki, brązowe spodnie, a jego prawy przegub zdobił złoty Rolex.

- Niech no spojrzę na Ciebie drogi Pawle … nie wyglądasz za dobrze. Kiedyś byłeś postawnym mężczyzną, a dzisiaj jak byś schudł. I nabrałeś zmarszczek. I ten gruby zarost …

Przesunąłem dłonią po brodzie. Drobne włoski syczały pod skórą palców, a ja powoli nabierałem pomidorowego koloru.

- Ile się nie widzieliśmy prezesie? Pięć lat?

- A bo ja wiem. Chyba więcej – wzruszył ramionami częstując mnie serdecznym, pełnym uczucia uśmiechem – Kelner! Poprosimy dwie mrożone kawy!

- Ken, a jak się czujesz? Bo widzę – spojrzałem w stronę kul – że ze zdrowiem nadal nie jest za dobrze?

- Wszystko w porządku. Niedawno po prostu wyrżnąłem się na schodach prowadzących do mojej willi i skręciłem nogę w kolanie. Lekarze dają mi dwa miesiące i będę jak nowy. Ale dość, powiedz, co Cię do mnie sprowadza? Ostatnim razem słyszałem o Tobie, jak byłeś na jakiejś amerykańskiej krucjacie, północnoamerykańskiej, gdzie szkoliłeś nauczycieli jak walczyć z jadowitą młodzieżą.

- No tak. Można to i tak nazwać. Ale teraz wróciłem i znów próbuję sobie znaleźć miejsce.

Bates rozpiął mankiety rękawów i podwinął je po same łokcie. Po chwili przed nami zaparkowały dwie kawy, z bitą śmietaną i czekoladą na wierzchu. Nie czekając na zaproszenie wlałem w gardło kilka kropel tej delicji.

- W Leeds po Twoim odejściu wiele się zmieniło. Chłopaki porozchodzili się po całej Europie, z lepszym, czy gorszym skutkiem. Najgłośniejszym transferem było przejście Beckforda do Evertonu. Ale o tym pewnie wiesz. Zawsze byłeś na czasie. Ech, pieprzony Simon Grayson. Jakoś nie potrafię się z nim dogadać.

- A kto to ?

- Opiekun. A asystentem jest Glynn Snodin. Za twoich czasów mieliśmy same znane nazwiska. A teraz chłopaki patrzą w przyszłość. Ściągają perspektywicznych zawodników, którzy może coś tam kiedyś osiągną, ale teraz …

- Prezesie, bo ja właśnie w tej sprawie. Chciałbym znów zacząć trenować.

Bates wyprostował się na łokciach i spojrzał na mnie mrużąc powieki i marszcząc czoło. Na jego twarzy malowało się zdenerwowanie.

- Kogo? Leeds ?

- Nie wiem – wcisnąłem głowę w ramiona – Leeds, czy inną drużynę. Po prostu, chciałbym znów spróbować.

- No a Kansas?

- To już rozdział zamknięty. Wiesz, tam było naprawdę cukierkowo. Miałem dom, samochody, dziewczyny i pieniądze. Jeździłem po burdelach, żarłem kawior i tak dalej. Ale wpadłem też w nieciekawe towarzystwo.

- Jak z Fabrizzo del Constantino? Pawle ?

- Coś w tym rodzaju.

- A En ?

- En … wróciłem do Polski i pojechałem jej szukać. I znalazłem. Ma męża i jest szczęśliwa … - po moim policzku spłynęła łza. Wytarłem ją szybko dłonią udając, że tak naprawdę to jej wcale nie było.

- Pawle Pawle Pawle – Ken odchylił się na krześle i wyjął z kieszeni srebrną papierośnicę – gdzieś Ty się zgubił? W którym miejscu popełniłeś błąd?

- Nie rozumiem – spojrzałem zdziwiony.

- Byłeś mądrym, wykształconym człowiekiem z kochającą kobietą, z planami na życie. Osiągałeś wspaniałe wyniki z Leeds United. Dałeś młodym piłkarzom szansę na zrobienie kariery, ściągnąłeś do Anglii rodaków i dałeś im dach nad głową, bajeczne kontrakty. W tamtych czasach beatyfikowałbym cię, gdyby było to możliwe. A dziś? Przychodzisz do mnie jak do starego przyjaciela o poradę. Bezrobotny, smutny, wychudzony. Nie masz nic prócz leciwego domku na wybrzeżu, pseudo gangsterskiego samochodu na tanich felgach i paczki pomiętolonych papierosów skrytych pewnie w tym przyciasnym garniturze – wskazał palcem na źle sprasowany kołnierz – w dodatku En, kobieta dla której ryzykowałeś życie walcząc z ruskimi na ich terenie ot tak, po prostu, poszła do innego? – przysunął twarz do mnie – gdzie Ty się zgubiłeś?

Czerwony jak burak zacisnąłem z nerwów zęby, skrzyżowałem nogi pod stołem i zacisnąłem pięści.

- Ken … pomożesz?

- Znam Steve Lansdowna – Bates podrapał się po głowie – mówił, że jest bardzo niezadowolony z Keitha Millena. Spróbuję cię polecić.

Zatopiłem usta w mrożonej kawie. W tej chwili była łykiem nadziei na lepsze jutro i lepszą przyszłość.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...