Skocz do zawartości

Polak w Niemczech


kacpergawlo

Rekomendowane odpowiedzi

Celem wstępu chciałbym napisać, że początkowe cześci tej kariery są już publikowane w manifestach na CM REV i z pisarskiego obowiązku muszę je również tu przytoczyć, aby została zachowana ciągłość historii. Oczywiście później będę pisał już tylko nowe odcinki. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.

 

Z ciemności na wschodzie z wyciem nadciągnął wiatr siekający biczem pyłu. W kilka chwil zaniewidziałem całkowicie. Starałem się przedrzeć przez stawiający coraz większy opór, moim słabym kończynom żywioł. Byłem zbyt rozentuzjazmowany by się tym przejąć. Gdzieś nad głową, niewyobrażalnie wysoko, gdzie rodziły się kolejne krople deszczu, strzelił piorun, niebo rozdarło się w blasku. Jak gdyby w odpowiedzi po chwili wszyscy walczący z wiatrem ludzie usłyszeli rozlegający się grzmot, jego dźwięk dodał wszystkim energii do dalszego przebijania się przez niekorzystne warunki. Do celu pozostawało mi 100 metrów, 100 metrów dzielące mnie od mojej ukochanej. W końcu po wielu trudach doczłapałem się do drzwi wejściowych. Jak zwykle przekręcając klucz w zamku dobiegł mnie odgłos blokującego się metalu. Po dłuższej chwili siłowania się z wejściem wreszcie się udało. Tym razem nie zakląłem jak to zazwyczaj robiłem, to był zbyt ważny dzień. Szybko wytarłem buty, zdjąłem, zawiesiłem kurtkę i zawołałem:

 

 

 

- Kochanie wróciłem!, nawet nie wiesz, co mnie spotkało! – kontynuowałem

 

Po chwili, kiedy ostatnia nuta mojej wypowiedzi wybrzmiała, usłyszałem delikatne dźwięki schodzącej ze schodów dziewczyny. W końcu dostrzegłem jej szczupłą postać, długie ciemnoblond włosy, po kolejnych kilku sekundach mogłem podziwiać piękne niebieskie oczy i ślicznie rysy twarzy. W tym momencie wydawało mi się, że jest tą samą 18-latką w, której kiedyś się zakochałem.

 

- Właśnie widzę – te słowa wypowiedziane przez Kasie zakończyły chwilę ciszy – znowu zachlapałeś mi podłogę.

 

Kochałem ją za ten „entuzjazm”, tym razem nie dałem jednak za wygraną. To było zbyt ważne, aby tak błaha sprawa jak powoli kapiące krople wody na drewnianą podłogę mogły to zniszczyć.

 

- To naprawdę ważne.

 

- No mów – rzekła jednocześnie sięgając po ścierkę.

 

- Mogłabyś, chociaż udawać, że Cię to interesuje – podszedłem do niej i czule pocałowałem w policzek.

 

- No mów, póki jeszcze daje radę słuchać. – rzekła z odrobiną irytacji

 

- A, więc w końcu zaliczyłem praktyki i już pełnoprawnie jestem trenerem! – zabrzmiałem jak 6 letnie dziecko, które cieszy się z otrzymania lizaka.

 

- Super, naprawdę się cieszę – ton jej głosu sugerował jednak zupełnie odwrotną sytuację

 

- Właśnie widzę.

 

- Mam tylko takie pytanie wiesz już, za co będziemy żyli? Wiesz już, za co zapłacimy rachunki? Za ten zwinięty świstek papieru, który trzymasz w ręce? Czy może pensję trenera Komety Kryniczno, FC Pasary, czy BKS Bierutów? Jeśli to miała być ta niespodzianka to ja dziękuje i dobranoc. – w tym momencie smukła postać zaczęła znikać za rogiem pokoju, dopóki ostatni z włosów nie opuścił pokoju patrzyłem się na nią jakby była piękną, grecką boginią, która właśnie wybuchła gniewem.

 

 

 

Kiedy się otrząsnąłem, sięgnąłem po butelkę Whisky, którą zazwyczaj piłem w wyjątkowych okazjach. Teraz też była wyjątkowa okazja, moja najukochańsza osoba zbeształa moje marzenia, zniszczyła wszystko, co sobie ułożyłem w głowie, unicestwiła cały fundament jedną wypowiedzią. Była zupełnie inna niż ja, kiedyś pokochałem ją za tą odmienność, ale teraz mi to doskwierało. Nie potrafiła mnie zrozumieć, była zbytnią realistką, a ja zbytnim marzycielem. W momencie, kiedy ja snułem plany idylli, ona się martwiła czy ziemniaki już ostygły. Mimo, że dopiero, co skończyłem studia, a Kasia 2 rok na uczelni ekonomicznej, czułem się jakbym miał 60 lat i marudną żonę u boku. Mimo, że była młodsza uwielbiała mi matkować. Kiedy wlałem już w siebie sporo złowieszczego, brązowego płynu,„czarne” myśli opanowywały mnie coraz bardziej. Po kolejnej szklance nawet miałem zamiar wyjść i nie wrócić, ale kiedy podniosłem się z kanapy, jeszcze szybciej na nią wróciłem. Zakląłem. W głowie coś buczało mi niczym rozszalały saksofon. Co raz trudniej było zebrać jakiekolwiek myśli, czułem się gorzej z każdą kroplą Wihsky wyraźnie uderzającą początkowo do żołądka, a kończącą swoją złowieszczą drogą na mózgu. Poszedłem spać. Kolejny dzień minął.

 

 

 

*

 

 

 

Następne cztery lata przyniosły ogromne zmiany na polu zawodowym jak również we mnie samym jako człowieku. Nie długo po otrzymaniu licencji dostałem pracę asystenta w Wulkanie Wrocław, następnie pracowałem kolejno (już w roli pierwszego szkoleniowca) w: Inopaxsie Kąty Wrocławskie, Aluminium Konin, Miedzi Legnica, Rakowie Częstochowa, Ruchu Radzionków, GKS Jatrzębie, Dolcanie Ząbki i ostatnio w 1 ligowej (ekstraklasa zawsze dla mnie będzie 1 ligą, I liga – 2 ligą itd.) Poloni Bytom. Nigdzie nie zakotwiczyłem na dłużej, po mimo, że wszędzie osiągałem nad spodziewanie dobre wyniki. W każdym z tych klubów spaliłem za sobą wszelkie mosty, odchodziłem w gniewie i kłótni o resztę pieniędzy z kontraktów. Jako człowieka, bagno polskiej piłki zmieniło mnie bardzo. Stałem się arogancki, zapatrzony w siebie, a dusza romantyka wierzącego w miłość i szczęście spadła w najgłębsze odmęty mojego jestestwa. Przez ten okres poznałem też wielu prominentnych działaczy, byłych piłkarzy, czy obecnych reprezentantów Polski. Z nikim nie nawiązałem bliższych relacji, bo miałem nie za dobre zdanie o tych ludziach. Moimi jedynymi przyjaciółmi byli Jacek i Marek, z, którymi wspólnie studiowałem. Pierwszy postawił na karierę scouta wyszukującego piłkarzy dla różnych klubów (również dla moich), a drugi był moim odwiecznym asystentem. Mogli do tego dojść jeszcze znajomi Kasi, ale jakoś ich nie lubiłem, byli męczący, nudni, a może zwyczajnie mnie nie szanowali? Co do mojej ukochanej to nie wiem czy to pod moim wpływem, czy co miesięcznej stałej pensji stała się bardziej pogodna, na jej pięknej twarzy, co raz częściej gościł uśmiech, szkoda, że u mnie, co raz rzadziej. Tylko ona potrafiła jeszcze wydobyć ze mnie coś, czym jeszcze kilka lat temu emanowałem. Dla wszystkich innych ludzi byłem zgryźliwy, arogancki, dla niektórych wręcz chamski.

 

 

 

*

 

21 lipca 2009 roku, Gelsenkirchen

 

Wszyscy ludzie pracujący w budynku klubowym jednej z bardziej znanych ekip Niemieckich – Schalke, krzątali się jak zwykle. Można było odnieść wrażenie, że są jak małe mróweczki, pojedynczo nic nie znaczące, a razem tworzące potęgę mrowiska – klubu. Pracowali jak zwykle zupełnie nieświadomi, że za ścianą toczy się rozmowa od, której zależą ich losy. W powietrzu można było jednak wyczuć nutę zdenerwowania, nikt nie potrafił powiedzieć, dlaczego. W sali konferencyjnej toczyła się dyskusja pomiędzy dwoma osobami od, których zależała najbliższa przyszłość klubu:

 

 

 

- Po co kupiłeś tą drużynę skoro teraz masz takie absurdalne plany? – powiedział twardym, jednoznacznym tonem jegomość w ciemnym garniturze, jednocześnie uderzając pięścią w stół.

 

- Bo chcę przenieść go do Dortmundu i połączyć z tamtejszą Borussia, zarobię na tym olbrzymią kasę. Jednak ten zasrany prezydent, które ma tu olbrzymie powiązania pozwoli mi to zrobić dopiero jak spadniemy do 2 ligi! I musi to wyglądać uczciwie. – odpowiedział spokojnie, acz stanowczo mężczyzna.

 

- Chyba jesteś chory, jeśli myślisz, że uda Ci się to zrobić z takim klubem. A na moją pomoc nie możesz liczyć kompletnie, ja kocham ten zespół, a sprzedałem ci go tylko ze względu problemów finansowych.

 

- Nie musisz się w to mieszać, ale ja już mam plan, który mam zamiar wcielić w życie. Wystarczy, że zatrudnię idiotę jako trenera. Powie się prasie, że rozmawialiśmy z Hiddinkiem, Mourinho i Van Bastenem, ale z powodu nie powodzeń w negocjacjach musieliśmy się zdecydować na młodego zdolnego.

 

- Ciekawe, komu udałaby się sztuka spuszczenia niżej takiego potentata jak Schalke 04 Gelsenkirchen.

 

- Tego jeszcze nie wiem. Ale już to, że wielki Rudi Assauer odchodzi sprawia zamęt w klubie, widzisz nie chcący już sam mi pomogłeś.

 

- Ty naprawdę jesteś chory Horst, chcesz zniweczyć całą historię tego klubu? Zniszczyć nadzieję kibiców? Tu przychodzi po 60 tys. osób na każdy mecz! Nic to dla ciebie nie znaczy?! – wyraźnie zirytowany swoją bezsilnością wykrzyczał Rudi.

 

- Znaczy, ale mniej niż mój interes. Busines is Busines, life is brutal itd. Tu nie ma miejsca na sentymenty. – ciągle utrzymywał pewny ton.

 

- Widać nic tu po mnie. Jutro o 14.30 jest konferencja prasowa, na, której oficjalnie zostaniesz zaprezentowany jako właściciel. Pozwól, że sam poinformuje Mirko (Slomka, trener Schalke), że już tu nie pracuje. Więcej już do tego budynku nie przyjdę. – Niemiec opuścił pomieszczenie trzaskając za sobą drzwiami.

 

 

 

*

 

Był to kolejny szary dzień odkąd odszedłem z Poloni Bytom. Właściwie to otrzymałem następny „wilczy bilet”, ale nie wgłębiajmy się w szczegóły. Obserwowałem jak po szybie spływa kolejna nieskazitelna kropla deszczu. Byłem jak w transie, nie zwracałem uwagi na nic więcej po za litrami wody przelewającej się za oknem. Krople spadały według pewnej zależności, następowały po sobie jak kolejne litery w alfabecie. Z tego skupienia wyrwał mnie niespodziewany pocałunek w policzek od Kasi. Tego dnia wyglądała pięknie, te włosy opadające na plecy, bluzeczka odsłaniająca ramiona, mini spódniczka i niebieskie oczy pełne głębi przeszywające mnie na wylot. Powolnym ruchem objęła mnie za szyje i usiadła mi na kolanach. Następnie najczulszym głosem, na jaki było ją stać zaczęła

 

- Nie martw się kochanie, gdzieś cię zatrudnią, jesteś za dobry na bezrobocie.

 

- Nie pocieszaj mnie.

 

- Oj nie bądź taki. Mamy jeszcze pieniądze na życie, a co najważniejsze mamy siebie. – pocałowała mnie w szyje.

 

- Wiem i to jedyny powód, dla, którego jeszcze się nie powiesiłem.

 

- Przestań tak mówić. Chodź na spacer, to cię otrzeźwi.

 

- Nie widzisz, jaka jest pogoda? – starałem się protestować.

 

- Idealna dla nas.

 

W tym momencie nie potrafiłem jej niczego odmówić, była uosobieniem ideału, przynajmniej w tej sekundzie. Już po kilku chwilach od opuszczenia ciepłego mieszkania i spotkaniu mojego ciała z przeszywającym niczym nóż serce, zimnem i deszczem zacząłem myśleć zupełnie inaczej. Widać wystarczyło trochę wody, którą jeszcze chwilę wcześniej podziwiałem i uścisk kobiety, którą kochałem praktycznie od zawsze, aby myślenie przeszło na zupełnie inny poziom. Kasia zauważyła, że wreszcie mogę sobie poukładać wszystko w głowie, więc tylko przytuliła się do mnie i pozwoliła pozostać z egzystencjonalnymi rozważaniami sam na sam. Powoli starałem się przekonać samego siebie, że Bytom to tylko jeden z wielu przystanków do szczęścia, do szczęścia, które miałem dzielić z kobietą, która szła tuż obok mnie. Ciągle spoglądałem na nią i coraz bardziej czułem przejmującą miłość, która opanowała mnie całego, było to nie tylko uczucie do ukochanej, ale równocześnie do przyjaciółki, partnerki, którą była od wielu lat. W tym deszczu przeżywałem przemianę, a właściwie powrót do tego, co było kiedyś. Znów, chociaż na chwilę stałem się tym romantykiem z dawnych lat, który pragnął rzucić świat na kolana. Jednak spacer w końcu się skończył, musiałem powrócić do brutalnej niczym bokser rzeczywistości. Otworzyłem laptopa, aby sprawdzić czy jedna z ofert, których rozesłałem dziesiątki została przyjęta. Niestety odpowiedzi brakowało. Na ekranie, jednak można było zauważyć wiadomość, która napłynęła ze skrzynki mailowej Tomasza Wałdocha. Tomka poznałem przy okazji jednego ze spotkań światka piłkarskiego, zamieniliśmy wtedy ze sobą parę słów, później był jeszcze jakiś charytatywny mecz, w końcu umówiliśmy się (nie w tym sensie, o jakim myślicie J) jeszcze kilka razy na stopie towarzyskiej. Jednak od pół roku, czyli odkąd dostał posadę trenera juniorów w Schalke nie widzieliśmy się. Wiadomość prezentowała się tak:

 

„ Dawno się nie widzieliśmy stary. Teraz, jednak będzie okazja, przejął nas jakiś postrzelony Niemiec i zdecydował się zwolnić trenera Slomke. Wpadł również na absurdalny pomysł zatrudnienia kogoś bez sukcesów, po prostu młodego, ambitnego i zdolnego. Nie wiem, dlaczego, ale to nie ważne. Ważne jest to, że dzięki mnie Twoja kandydatura stoi bardzo wysoko, jednak musisz się osobiście zaprezentować. Umówiłem już Was na środę o 20.45, więc pakuj się i wyjeżdżaj.

 

 

 

Pozdrawiam Tomek”

 

 

 

To był grom z jasnego nieba. Nie mogłem sobie do końca tego uświadomić. To było jak wygrywający los na loterii znaleziony na ulicy, jak oaza na pustyni. Kiedy już, przynajmniej częściowo powróciłem do siebie, momentalnie podbiegłem do Kasi, złapałem ją w pasie i podniosłem jak najwyżej potrafiłem. Zaczęliśmy się kręcić w tym uścisku, było cudownie. W końcu padliśmy na kanapę, a ona zapytała, o co chodzi. Kiedy już opowiedziałem jej o wszystkim, uśmiechnęła się, pocałowała w policzek i gorąco przytuliła. Wreszcie wszystkie elementy mojego życia zaczynały do siebie pasować jak puzzle, czułem się jak gówniarz, który pierwszy raz osiągnął sukces. Od dawna nie czułem „motyli w brzuchu”, jednak teraz to wróciło i tu z całym impetem. To całe szczęście uderzyło tak nagle, przez cały czas czaiło się jak japoński ninja, by na raz wyskoczyć w najmniej spodziewanym momencie i opanować życie 2 zwyczajnych ludzi, którzy czuli do siebie najpiękniejsze uczucie, na Ziemi.

 

 

 

Następnego dnia już dogadałem wszystko z Tomkiem. Mieliśmy pociąg we wtorek o 10.47 odjeżdżający z Warszawy, tą jedną noc mieliśmy spędzić w gościnie u Państwa Wałdochów. Przez cały dzień przeglądałem wszystko, co znalazłem o Schalke, znałem każdy najdrobniejszy szczegół o każdym z piłkarzy. Czułem, że byłem bardzo dobrze przygotowany do rozmowy z nowym właścicielem tego niemieckiego klubu.

 

 

 

Podróż pociągiem okazała się bardzo męcząca, zwłaszcza dla tak drobnej istotki jak Kasia. Kiedy już znaleźliśmy się w domu naszych darczyńców moja ukochana tylko się przywitała, pogadała 15 minut, przeprosiła wszystkich i odpłynęła do krainy snów w pokoju na górze. Za to ja z Tomkiem postanowiliśmy „uderzyć w puchara” i napić się jakiegoś markowego alkoholu. Jako, że mój rozmówca do najbiedniejszych nie należał szybko sięgnął po 2 kieliszki (żonie oszczędził tego rytuału) i butelkę Brendy. Rozmawialiśmy tak kilka godzin, co chwila wlewając w siebie zabójczy napój, jako, że nigdy nie miałem mocnej głowy to ja pierwszy poczułem, że kieliszek w moich rękach zaczyna drgać, co nie było dobrym znakiem. Nie mogłem w końcu witać przyszłego pracodawcy na kacu. Mój krok również nie był tak zdecydowany jak, na co dzień, czułem chropowate fragmenty ściany, gdy słaniając się na nogach szukałem pomocy opierając się o nią. Pomocną dłoń wyciągnął kompan, który właśnie poderwał się z krzesła. Poczułem silne pociągniecie i dałem się temu prowadzić, właściwie to nie byłem w stanie samemu kierować się do sypialni. Kiedy wreszcie zostałem tam dotargany, czekała na mnie już Kasia. Widać liczyła na miłe zakończenie dnia, ale ode mnie dostała tylko alkoholową woń, która w procesie dyfuzji zaczęła rozchodzić się po pokoju. Nie pamiętam, co było dalej, ale obudziłem się ubrany w ulubioną pidżamę i nakryty podwójną kołdrą, która niemiłosiernie drażniła moją delikatną jak aksamit skórę. W myślach zacząłem dziękować Bogu, że obdarował mnie kimś takim, kimś, kto w każdym momencie mógł się mną zaopiekować, kimś, kto zawsze stał przy moim boku.

 

 

 

Na śniadanie zdecydowałem się zjeść porcję chrupek z mlekiem. Był to jednak zły wybór, bo płatki podrażniały moje i tak nadwerężone gardło. Ból głowy nie pozwalał na zebranie kłębiących się w głowie myśli. Wizja zbliżającego się spotkania też w tym nie pomagała. Tomek dla pocieszenia powiedział mi, że na 90 % mam tą robotę, nie ważne jak wypadnę na „teście” u właściciela. Do wieczora starałem się użyć wszelakich sposobów na kaca, jakie znałem, ale tylko ci, co to przeżyli wiedzą, z czym alkoholicy walczą, na co dzień. Można to porównywać do czołowego zderzenia z tirem, głowa boli tak samo. W tym stanie wbiłem się w najlepszy garnitur, jaki miałem, wsiadłem do pożyczonego, najnowszego modelu Porsche, przekręciłem kluczyk i ruszyłem. Nigdy nie miałem takiego auta, więc postanowiłem zaszaleć. Patrzyłem jak mała wskazówka pokonuje kolejne liczby 100, 110, 120, dla niej to było za mało, kiedy mijała cyferki 1, 5 i 0 poczułem się tak jak nigdy. Jak narkoman na fazie. Zapewniał to najnowocześniejszy silnik połykający w swojej paszczy kolejne mililitry płynu zwanego benzyną. Gdy na liczniku było już 200 km/h zdjąłem nogę z jeszcze przed chwilą wściekle dociskanego pedału gazu. Przez te pragnienia 40 minutowa podróż zajęła mi 15 minut, całe szczęście, że Wałdoch mieszkał trochę za Gelsenkirchen, a nie w centrum miasta.

 

 

 

Budynek klubowy był imponujący. Można go tylko porównywać do najnowocześniejszych budowli w Polsce, za to w Niemczech tonął w odmętach kilkunastu podobnych. Odważnym krokiem pokonałem schody prowadzące do recepcji, następnie udałem się do gabinetu prezesa, gdzie czekał już na mnie Horst Colleman, ekscentryczny właściciel zespołu. Był ubrany w garnitur od Armaniego i wypachniony perfumami od Hugo Bossa. Do najchudszych nie należał, wyraz twarzy miał dziwnie wykrzywiony, ciężko było orzec czy się cieszył, bał czy smucił. Sprawiał wrażenie człowieka znudzonego życiem, potrzebującego nowych wrażeń. Choć był tak niecodzienną osobą, że moje wszystkie spostrzeżenia mogły być błędne. Kiedy zauważył moje wejście wykonał pewny ruch rękę w celu przywitania mnie, od razu zaczął:

 

- Witam. Pan Gawłowski jak mniemam?

 

- Tak, zgadza się. – odpowiedziałem pewnym tonem, nie pozbawionym arogancji, nawyki z pracy wracały niczym piłeczka pingpongowa uderzona o ścianę.

 

- Napije się pan czegoś?

 

- Nie, dziękuje.

 

- Ja nie omieszkam, mam nadzieję, że się pan nie obrazi.

 

- Skądże.

 

- Przejdźmy może do rzeczy...

 

- I skończmy z tą kurtuazją – przerwałem wypowiedź Collemana

 

- Lubię takich jak ty, kozak, który nie boi się, że wyleci z roboty. Dobra powiedz, co możesz osiągnąć z Schalke i dlaczego mam wybrać ciebie, a nie kogoś innego? – po tych słowach założył nogę na nogę, sięgnął po szklankę, wziął solidnego łyka i tak obrócił stopy, że miałem wątpliwą przyjemność podziwiania brudnych podeszew lakierek rozmówcy.

 

- Myślę, że z takim składem 3-4 miejsce w lidze + ¼ LM to minimum. Skład jest praktycznie kompletny, jednak kilku nowych zawodników by się przydało, nawet zdążyłem zrobić mały rekonesans.... – ten wywód trwał ok. 50 minut, mówiłem o różnych sprawach, od transferów poprzez taktykę po rodzaj treningów. Wtedy jeszcze nie widziałem, że fachowe stwierdzenia nie polepszały, a pogarszały moją sytuację, w końcu nie widziałem, że to cyrk, a ja biorę udział w castingu na clowna. Nie wiedziałem również czy Horst wysłuchał wszystkiego, bo po pierwszych 5 minutach ukrył twarz pomiędzy grubymi palcami. Często też przerywał moją wypowiedź bezceremonialnie stukając długopisem po biurku, było to równie nie znośne jak dzwony kościelne, dla mieszkańców pobliskich bloków. Kiedy skończyłem mówić, Niemiec odrzekł tylko tyle:

 

- Zadzwonimy do Pana.

 

Po czym zostałem wyproszony zimnym jak cały lud Arktyki wzrokiem. Moją uwagę zwróciła dziwna rzecz. Proporczyk klubu Borussia Dortmund wisząca nad drzwiami gabinetu prezesa Schalke. Jednak w tamtej chwili zignorowałem to, chciałem jak najszybciej móc zobaczyć Kasię, opowiedzieć jak przebiegało spotkanie itd. Szybko upchałem moje ciało na siedzeniu kierowcy Porsche i ruszyłem. Tym razem serce przepełnione adrenaliną sugerowało pohamowanie młodzieńczych fantazji i jazdę wolniej. Przeczucie było dobre, bo za rogiem czekał patrol niemieckiej drogówki. A rzekomo jestem pechowcem.

 

 

 

Hamując pod domem Wałdochów za kołami samochodu wzniosła się ogromna chmura czarnego jak heban pyłu i różnorodnych drobin. Nawet tak błaha sprawa może wydać się piękna, jeśli odpowiednio się na nią spojrzy. Właśnie takie, co dzienne rzeczy tworzą piękno świata. Po otrząśnięciu się z filozoficznych myśli otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Tam właśnie wszyscy czekali na mnie i wieści czy wraz z Kasią zostajemy w Gelsenkirchen na dłużej. Po wymienieniu pocałunku z moją kobietą zrelacjonowałem całe spotkanie. Tomek, który akurat bawił się ze swoim psem, przytaknął mi, gdy przekazałem uwagi o właścicielu. Też miał go za dziwaka. Moją relacje przerwał jednak polifoniczny dźwięk dzwonka mojej komórki. Zdążyłem powiedzieć tylko urwane „halo”, gdy usłyszałem słowa, które były lekiem na całe zło tego świata, „Zatrudniamy cię polski koleżko, 3 letni kontrakt z rozwiązaniem umowy w razie spadku, 20 tys. tygodniowo, 40 mln na transfery + 80 % ze sprzedaży zawodników. Widzimy się jutro na treningu o 9.00 wtedy ustalimy, gdzie będziesz mieszkał.” Potem słyszałem tylko głuchy dźwięk telefonu. Stałem tak z otwartymi ustami przez kilkanaście sekund, dopiero, gdy dostrzegłem, że wszyscy w pokoju wpatrują się we mnie powiedziałem, kto to był. Co się działo dalej nie pamiętam, za pewne znowu zostałem wtoczony do pokoju, gdy straciłem świadomość. Jednak zdziwiło mnie to, że rano, na pobudkę dostałem czułego buziaka od Kasi i usłyszałem, słodziutko wypowiedziane słowa „dzięki za wspaniała noc ogierze” spostrzegłem, że miała na sobie jedynie seksowną bieliznę. No cóż, szkoda, że tego nie pamiętałem, na pewno było przyjemnie.

Odnośnik do komentarza

Rankiem 30 lipca obudziłem się z krzykiem. Jeszcze nigdy w życiu nie śnił mi się tak realny sen. Nadal słyszałem i czułem gwałtowne, rozrywające metal wybuchy, straszne szarpnięcie, które wyrzuciło mnie z łóżka jak z procy, i parzącą falę gorąca.

 

Usiadłem, drżąc konwulsyjnie. Gapiłem się, nie wierząc własnym oczom, na pokój i wlewający się przez okno jasny, słoneczny blask.

 

- Kasia? – Zachrypiałem

 

Jednak dziewczyny nie było w zasięgu mojego ramienia. Nie było jej w łóżku, a kołdra leżała skłębiona, jakby przed chwilą wstała. Wspomnienie snu było tak silne, że instynktownie spojrzałem na podłogą upewniając się, że nie była to jawa, a za kilkanaście sekund nie zginę od przebicia serca przez metalowy pocisk.

 

- Kacper? – Z dołu dobiegł znajomy, niewinny jak zawsze głosik mojej ukochanej – Wszystko w porządku?

 

- Tak, to był tylko sen – odpowiedziałem cicho

 

Nastąpiła chwila ciszy podczas, której Kasia zdążyła omieść całe moje ciało „ciepłym” wzorkiem.

 

- Śniadanie gotowe. Na pewno wszystko w porządku?

 

- Miałem po prostu koszmar, nie martw się kotku. – powiedziałem już pewniejszym tonem – Zaraz schodzę.

 

- Tylko się pośpiesz, masz tą pracę dopiero od kilku dni, a wątpię, aby w takim klubie tolerowali spóźnialskich. – odrzekła już schodzą z powrotem do kuchni.

 

Ja za to skierowałem się do łazienki. Stojąc pod prysznicem, w strugach letniej wody, zacząłem myśleć o naszej sytuacji życiowej. W rozważaniach nie pomagały wspomnienia snu, które ciągle pokazywały mi się między wierszami przemyśleń. Na pewno nie był to wymarzony poranek, jednak po wchłonięciu dwóch kanapek i kubka kawy, czułym pożegnaniu z Kasią musiałem skierować moje kroki ku samochodowi, a następnie boisku treningowemu. Tam czekali na mnie wszyscy, to właśnie dziś, po kilku dniach obserwacji miałem po raz pierwszy osobiście poprowadzić trening, a po nim ogłosić kogo zamierzam się pozbyć, a kogo zakupić.

 

Tym razem podróż przebiegała spokojnie, może dlatego, że prezes załatwił mi dom w odległości tylko 15 minut drogi od stadionu. Gdy wreszcie dotarłem na miejsce, wyjąłem tytoń, zawinięty w papier zwany papierosem, włożyłem go do ust i odpaliłem. Po kilku zaciągnięciach poczułem się lepiej, zawsze nikotyna mnie uspokajała, a ostatnimi czasy było po czym się relaksować. Tym razem chciałem wyglądać pewnie, władczo, miałem pokazać kto tu jest szefem.

 

Po przebraniu się w klubowy dres ruszyłem na plac gry. Mimo, iż dwie wskazówki uświadomiły mi, że jest jeszcze 15 minut do rozpoczęcia treningu byli już wszyscy zawodnicy. Najwyraźniej dotarło do nich, że mają ostatnią szansę, aby przekonać mnie do siebie. Po lakonicznym „witajcie” dałem znak do rozpoczęcia zwyczajowej rozgrzewki. Dla piłkarzy był to sygnał do przebiegnięcia 5 okrążeń i przeprowadzenia rozciągania pod nadzorem jednego z moich asystentów. Później było jeszcze ćwiczenie strzałów i szybkich kontrataków. Po chwilowej obserwacji poczynań grajków, zaszyłem się na ławce trenerskiej, odpaliłem kolejnego „przyjaciela” i patrzyłem dalej. Wszyscy zachwycali determinacją, dla mi to nie wystarczało, miałem już swoją wizję tej ekipy, kilka osób do niej nie pasowało. Inną sprawą było to, że ciągle mój umysł przeszywał jakiś obraz ze snu, czułem się tak jakby ktoś pokazywał mi stop klatki jakiegoś horroru jedna po drugiej, w takich warunkach skupienie się na treningu było nie lada zadaniem.

 

Dałem jednak radę, kiedy skończyliśmy wszyscy stłoczyli się wokół mnie. Poczułem się jak kat decydujący o losie tych ludzi. Ja wiedziałem co ich czeka, oni nie do końca. Niby były jakieś przecieki, ale większość to wymysły dziennikarzy, tak naprawdę to nawet prezes nie widział kto się znajdzie na tej liście, jak się później okazało już zacierał ręce na to, że ściągnę patałachów z Polski w ramach patriotyzmu. Ja jednak patriotą nie jestem, jedyne co mnie łączy z krajem przodków to znajomość języka. Wracając do ogłoszenia decyzji rozpocząłem spokojnie:

 

- Jak wiecie kilku z Was musi niestety pożegnać się z klubem. Jest to spowodowane głównie zbyt szeroką kadrą, a że zamierzam jeszcze pozyskać paru piłkarzy nie dla wszystkich na tym statku znajdzie się miejsce. Nie będę Wam wmawiał, że każdy miał u mnie czystą kartkę, bo od początku miałem swoich faworytów. Jako, że nie jestem sadystą nie będę się dłużej nad Wami znęcał, wyczytam nazwiska z komentarzem o aktualnym stanie w klubie, nie wyczytani są spokojni o byt w zespole:

 

- Gerald Asamoah – pojawiła się korzystna oferta z Hoffenhaim, a, że jesteś dość wiekowy to z niej skorzystaliśmy

 

- Carlos Gorssmoller – prawdę mówiąc od początku Cię skreśliłem, zupełnie nie pasujesz do mojej wizji agresywnego i silnego pomocnika, przykro mi.

 

- Heiko Westermann – tu byłbyś dopiero 4-5 środkowym obrońcom w zespole.

 

- Fabian Ernst – Jako, że cierpimy na nadmiar ofensywnych pomocników zabrakło dla ciebie miejsca.

 

- Ze Roberto – Jak wyżej

 

- Vicente Sanchez – Jak wyżej

 

- Gutavo Varela – Jesteś obecnie 3 klasy gorszy od Farfana, poszukaj szczęścia gdzie indziej.

 

- Fahrman – dla Ciebie mamy ofertę wypożyczenia do Volendam, masz za mało doświadczenia, aby stać między słupkami w lidze.

 

- Benedikt Howedes – nie zamierzaliśmy Cię sprzedawać, ale pojawiła się genialna oferta z Hoffenhaim, a ja już mam zastępca dla Ciebie.

 

Ode mnie to tyle, reszta nie ma się co martwić, bo na 100 % zostanie w drużynie

 

 

 

Po tych słowach na twarzy graczy można się było spotkać ze wszystkimi emocjami, twarz Ernsta wykrzywiła się w grymasie wściekłości, Neuer był wyraźnie skonsternowany tym co się przed chwilą wydarzyło, za to ja zignorowałem wszystkich i opuściłem boisko, piłkarzy, i ich problemy.

Odnośnik do komentarza

Jeszcze tego samego dnia odbyłem krótką rozmowę z prezesem, który był dziwnie zadowolony znajdując na liście tak, zdawałoby się ważnych zawodników dla Schalke. Oczywiście wtedy jeszcze nie znałem jego zamiarów, a on nie wiedział, że w samolocie są już gracze zaklepani przeze mnie. Byli to:

 

 

 

- Ivan Pellizoli – bramkarz Lokomotivu, jego zadaniem będzie zastąpienie Neura na czas kontuzji.

 

- Rober Lewandowski – utalentowany napastnik z Polski, ma zapewnić przyszłość klubowi, chwilowo będzie pełnił drugoplanową rolę.

 

- Fernando Cavaneghi – kedyś wróżono Mu ogromną karierę, jednak w Spartaku Moskwa nie rozwijał się tak jak się spodziewano, ostatnio w Bordeux odbudował formę co nie uszło mojej uwadze.

 

- Manuel Friedrich – solidny zmiennik, wypełni lukę po Howedesie

 

- Moussa Dembele – beligjski snajper zakupiony z AZ, cel jaki mu wyznaczylem brzmi - ponad 15 bramek

 

- Marko Pantelic – Serb grający w Herthcie, już nie raz udowodnił w Bundeslidze, że gole zdobywać potrafi.

 

- Ibrahim Affelay – wchodząca gwiazda holenderskiej piłki, ten środkowy pomocnik ma zapewnić spokój w rozegraniu.

 

- Angel Di Maria – takiego skrzydłowego w Niemczech jeszcze nie było, ma zadatki na gwiazdę futbolu, marnował się w Benfice.

 

- Danijel Pranjic – jeden z lepszych skrzydłowych Eredivisie, na pewno przyda się w Schalke

Odnośnik do komentarza

Kolejnego dnia zmrok zastał mnie spacerującego po rynku w poszukiwaniu miejsc, których dotychczas nie odwiedzałem. Wzdłuż bulwaru, leżącego w bezpośrednim sąsiedztwie portu rzecznego, ciągnęły się sklepy, należące do firm importowych. Wielkie magazyny wabiły imponującymi wystawami, z towarami spoczywającymi na tle ciemnych zasłon na aksamitnych poduszkach, dodających wnętrzu tajemniczości. Pomiędzy nimi tłoczyły się kantorki z antykami – wąskie, obskurne sklepiki, których okna wystawowe były zawalone wszelkiego rodzaju rupieciami. Bliżej portu natknąłem się na zupełnie odmienny sklep, nigdy wcześniej w nim nie byłem. Zajmował on niewielki, parterowy budynek wciśnięty pomiędzy pub, a stary kościół. Był niezwykły, frapujący.

 

 

Wystawy wypełniała mgła, raz bladoczerwona, raz szara jak prawdziwa, to znów połyskująca złotem. Kłębiła się, wirowała i delikatnie jaśniała od wewnątrz. Przez ułamek sekundy dostrzegłem na wystawie jakieś rzeczy – maszyny, dzieła sztuki i inne dziwne przedmioty, których nie potrafiłem rozpoznać, gdyż mgła przesłaniała wszystko. Dzięki najnowszym technologią właściciel osiągnął rewelacyjny efekt. Nie było osoby, która nie spojrzałaby przenikliwym okiem na to miejsce. Mgła krążyła wokół przedmiotów zmysłowo, ukazując to jeden to drugi, potem znów osnuwając wszystko. Było to intrygujące, wręcz podniecające. Postanowiłem wejść do środka, wystarczyło leciuteńkie muśnięcie klamki, aby stare drzwi, niemiłosiernie skrzypiąc otworzyły się do środka i ukazały całe bogactwo sklepu. Środek był równie ciekawy jak to, co można było zobaczyć z zewnątrz. Pomieszczenie sprawiało wrażenie ogromnego, znacznie większego, niż mógłbym sądzić po stosunkowo niewielkiej ścianie frontowej. Było rozjaśnione lekko przyćmionym światłem, ciche i spokojne. Sufit stanowiła tapeta z panoramą gwiezdną, niezwykle realistyczną. Delikatne podświetlenie wystaw podkreślało walory znajdujących się tam przedmiotów. Snująca się mgła wyścielała podłogę niby dywan.

 

 

- W czym mogę służyć? – przemówił wreszcie właściciel

 

- Macie całkiem spory sklep. Dziwne, że nie słyszałem o nim wcześniej.

 

- Tutaj, w Gelsenkirchen filie otworzyliśmy niedawno. Mamy jednak sklepy w Dortmundzie, Monachium, Berlinie czy Stuttgarcie. To pan jest tym nowym trenerem naszych?

 

- We własnej osobie.

 

- Miło mi poznać. Co mogę panu sprzedać? Może dzieło sztuki? Wygląda pan na kolekcjonera. – widać marketing nie miał przed nim tajemnic.

 

- Nie dzięki, chciałem się tu tylko rozejrzeć.

 

- To może póki nie ma klientów powie pan coś o klubie? Miałbym w końcu informacje z pierwszej ręki – uśmiechnął się przyjacielsko i ciężko było mu odmówić informacji.

 

- A co pan chcę wiedzieć?

 

- Może omówi pan każdą pozycję w klubie, bo przez urządzanie tego sklepu nie jestem na bieżąco.

 

- To może zacznę od początku. Bramkarzem numer 1 będzie raczej nowy Pellizolli, kojarzy go pan pewnie, grał wcześniej w Lokomotivie, miejsce na ławie czeka na obecnie kontuzjowanego Neuera, a w obwodzie mam jeszcze Schobera. Na lewej obronie pewniakiem jest Pander, jeden z lepszych bocznych obrońców ligi. W środku jedynym pewniakiem jest Bordon, ulubieniec publiczności, o pozycje obok niego powalczą młody Zambrano i kupiony z Leverkusen Manuel Friedrich, tu zdecyduje po sparingach. Dalej, na prawej stronie bloku defensywnego niekwestionowanym królem jest Rafinha, którego chyba nie muszę przybliżać. Środek pola należy do Affelaya i Engelaara, ale mamy też tam utalentowanego Kenie i solidnego Jeramina Jonesa. Od biedy mogę postawić też na Rakiticia, który jest nominalnym prawym skrzydłowym, ale na swojej pozycji ma ogromną konkurencję w postaci gwiazdy zespołu Farfana i rzemieślnika Streita. Na lewej stronie są nowi Pranjic i Di Maria, nimi będę najpewniej żonglował, bo to nieprzeciętni gracze. W ataku to już kompletne bogactwo, bo każdy kibic zna nazwiska takie jak: Dembele, Cavaneghi, Pantelic, Lewandowski czy Kuranyi. Coś czuje, że mistrz jest w naszym zasięgu. Tak w ogóle to mogę załatwić panu karnet.

 

- Dzięki. To może i ja coś dla pana będę miał – sięgnął pod biurko – o tu jest – wykrzyknął tryumfalnie i pokazał mi jakiś połyskujący sygnet – jest to sygnet z najszlachetniejszej odmiany złota, według legendy wytopił go władca germanii przez kilku stuleciami, ma ogromną wartość sentymentalną, jednak raczej nigdzie go pan nie sprzeda.

 

- Z powodu?

 

- To już zachowam dla siebie – szyderczy uśmiech wstąpił na jego twarz – a teraz do widzenia, bo pojawili się klienci, czekam na pańską kolejną wizytę tym razem już z karnetem.

 

 

Szybko podał mi dłoń i udał się w stronę pięknej, młodej, odzianej w drogie futro kobiety, która przekroczyła właśnie próg sklepu. Byłem zmieszany całą tą sytuacją, mgła nadawała dalej tajemniczy ton pomieszczeniu, co nie ułatwiło myślenia. Po kilkudziesięciu sekundach udałem się w kierunku wyjścia, byłem z powrotem na rynku. Nie zauważyłem, kiedy zapadła noc. Błyskawicznie dopadłem do zaparkowanego niedaleko samochodu i ruszyłem do domu.

Odnośnik do komentarza

W mieszkaniu zastałem śpiącą na kanapie Kasie przy odzianą w seksowną sukienkę, udekorowany stół, zapalone świece. Widać czekała na mnie z kolacją. Podszedłem do niej, okryłem kocem i czule pocałowałem w policzek. Sam za to udałem się do łazienki, gdzie zmyłem z siebie brud dnia powszedniego, kiedy pierwsze krople wody spadły na moje umęczone ciało poczułem się dużo lepiej. Po kąpieli pokierowałem swoje ciało do sypialni, gdzie bez większych rozmyślań odpłynąłem w objęcia Morfeusza.

 

 

 

Rano zastałem wykwintnie przygotowane śniadanie i karteczkę „nie miałam serca cię budzić, wrócę wieczorem, kocham.” No nic musiałem sam się jakoś zmotywować do odwiedzenia klubu, a w końcu to był dość ważny dzień – dzień debiutu. Mimo, iż był to nic nieznaczący sparing z Kaiserlautern w klubie wszyscy byli podnieceni i chcieli zobaczyć jak mi pójdzie. Skład, na jaki zdecydowałem się prezentował się tak:

 

Fahrman (był problem z zatwierdzeniem Pellizolliego) – Rafinha – Bordon – Freidrich – Pander – Affelay – Engelaar – Farfan – Pranjic – Kuranyi – Cavaneghi.

 

W szatni byłem dość spokojny i wypowiedziałem takie słowa: Jest to mój debiut i mam nadzieję, że nie przyniesiecie mi wstydu. Gramy z cieniakami z Kaiserslautern i macie od początku rzucić się im do gardeł. Pressing na całym boisku i w końcu popełnią błąd. Liczę zwłaszcza na ciebie Kevin, masz udowodnić, że zasłużyłeś na miano gwiazdy. Teraz do roboty, bo jak po 45 minutach nie będziecie prowadzić to już nie będę taki miły. To nie ja mogę po tym meczu stracić fuchę i radzę o tym pamiętać.

 

Spotkanie zaczęło się nerwowo z obu stron, widać, że był to początek „pre-sezonu”. My postawiliśmy na wymianę ciosów, jednak w pierwszych 15 minutach nikt nie dał rady przełamać szczelnych zasieków obronnych. Jednak już 19 minuta przyniosła pierwszą rewolucję, w pole karne efektownie wbiegł Farfan i zacentrował piłkę na Kuranyia, jednak napastnika Schalke ubiegł obrońca gościa i wpakował futbolówkę do własnej siatki. Widać nasi zobaczyli, że rywal „broczy krwią” i postanowili go dobić. Niestety wysiłki Fernando (Cavaneghi) i Ibrahima (Affelay) spełzły na niczym. W kolejnym fragmencie gry walka toczyła się głównie w środku pola i z rzadka przechodziła pod pole karne jednej z ekip. Ten patos przerwała akcja z 37 minuty, gdy po faulu na Eriku Jendrisku arbiter pomimo sprzeciwów wskazał na „wapno”. Jedenastkę z zimną krwią wykonał sam poszkodowany. To tylko podrażniło ambicję moich graczy i kolejny atak zakończył się sukcesem. Tym razem Kuranyi wykończył dośrodkowanie Pranjicia. W drugiej połowie na placu gry pojawili się: Lewandowski, Lantza, Stevanovic, Rakitic i Krstajic, czyli w większości zdolni juniorzy. Od razu wpłynęło to na obraz gry. Widać było, że są to debiutanci i dość nieudolnie poczynali sobie w pierwszych minutach na placu gry. Kaiserslautern wykorzystało to ze snajperską precyzją wyrównując wynik w 57 minucie. Gospodarze nie byli zbyt długo dłużni, bo już w 67 minucie niziutki skrzydłowy, Ivan Rakitic wymierzył z 35 metrów i nie dał żadnych szans na obronę bramkarzowi. Wynik nie uległ już zmianie, byłem zadowolony z postawy moich podopiecznych.

Odnośnik do komentarza

Tego dnia postanowiłem wynagrodzić Kasi poprzedni wieczór i po odebraniu jej z krużganka przyjaciółki zawiozłem nas do najdroższej restauracji w mieście. Po krótkim opowiedzeniu sobie dnia, otworzyłem wino, nalałem trochę tego nieskazitelnego napoju do kieliszków i spojrzałem w jej niebieskie oczy. Przy tym romantycznym nastroju wydawała mi się piękniejsza niż zwykle, mimo, iż nie była ubrana w jakąś wyrafinowaną suknię, a po prostu w zwykły t-shirt, wtedy jednak wydawał się on najpiękniejszym ciuchem na świecie. Po dłuższej chwili milczenia przybliżyłem swoje usta do jej twarzy i czule musnąłem jej spięte wargi. Z każdą nanosekundą mój język brnął dalej, aż w końcu mogłem uznać, że jest to jeden z lepszych pocałunków, momentów w moim życiu. Po tym jeszcze długo rozmawialiśmy, w końcu decydując się jeszcze na spacer po starych uliczkach pięknego niemieckiego miasta. I chodziliśmy tak wtuleni w siebie blisko 2 godziny, przerzucając się komplementami. Było tak jak chciałem, żeby było, można powiedzieć, że aż zaskakująco dobrze. Cudowny wieczór uwięczyliśmy, namiętnym zbliżeniem w domu, tak jakbyśmy na nowo poznawali swoje ciała, mimo iż bynajmniej nie robiliśmy tego pierwszy raz.

Odnośnik do komentarza

Po tak wspaniałych momentach kolejnego dnia przyszło mi dalej mierzyć się z codziennością. Kolejne sparingi nie przynosiły wielkich zaskoczeń, bo i kogo mogły dziwić zwycięstwa z kolejno: Erfurtem (3-1), Dunfermline (3-0), Morton (4-1), Aberdeen (4-0) czy Westerlo (5-0)? Najlepszym zawodnikiem „pre-sezonu” okazał się Kevin Kuranyi, zdobywca 4 bramek, ale dobre wrażenie po sobie pozostawili: Cavaneghi (3 bramki), Zambrano (imponował spokojem na obronie), czy mistrzowie asyst Di Maria, Farfan, Prancjic. Pierwszym meczem o punkty będzie pojedynek z Fichte Bielefeld.

Odnośnik do komentarza

Siedząc w gabinecie i czekając – tylko nie wiedziałem dokładnie na co – modliłem się, żeby to nie był kolejny zły dzień. Chciało mi się palić i pić Obróciłem się z krzesłem w stronę zamkniętych żaluzji za biurkiem, oparłem się wygodnie i splotłem ręce za głową. Zamknąłem oczy i zrobiłem głęboki wdech. Powietrze spływające z wentylatora w suficie śmierdziało olejem maszynowym. Było zimno jak na koniec lata. Odczuwałem to na twarzy, ale ubranie rozgrzewało resztę ciała. Czułem, że coś jest nie tak z moim wyglądem, ale nie mogłem zlokalizować tej niedoróbki. Przez parę minut nie myślałem o niczym, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi.

 

- Proszę – powiedziałem z roztargnieniem i pragnieniem, żeby ta osoba zapadła się pod ziemie.

 

Wszedł jeden z moich asystentów, w tamtej chwili zapomniałem jak się nazywał. Miał potężne ciało sportowca, który nieco stracił formę, miękkie, gęste włosy i pobrużdżoną twarz. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na swoje sześćdziesiąt lat, dopiero przypatrując się bliżej jego oblicze ukazywało zmarszczki. Jego dobrze skrojony garnitur bardzo domagał się prasowania.

 

- Szefie?

 

Wpatrywałem się w niego dłuższą chwilę tak jakbym mógł go zabić jednym mrugnięciem oka. Jednak spuściłem wzrok na biurko, otarłem czoło chustką i wskazałem gestem ręki krzesło stojące obok mnie.

 

- Proszę usiąść

 

Wyjąłem z szuflady paczkę papierosów.

 

- Zapalisz?

 

Bez wahania wyciągnął swoją, utrudzoną życiem rękę w kierunku mojej i szybkim ruchem przejął „fajkę”.

 

- Za dużo palę – powiedział. – Ale nie potrafię rzucić.

 

Podałem mu ogień, po czym zapaliłem swojego. Zaciągnąłem się 2 razy i odrzekłem

 

- Tu coraz więcej osób rzuca

 

Zaciągnął się głęboko.

 

- Po co mnie wzywałeś?

 

- Chyba zauważyłeś, że jutro gramy mecz.

 

- No jasne.

 

- Dlatego chciałbym omówić skład i taktykę. Co myślisz o tym, żeby zagrać 4-4-2 z dwoma defensywnymi pomocnikami?

 

- To mogło by wypalić na ligę, jednak może na takich frajerów lepiej zagrać ofensywnie?

 

- Jedno nie wyklucza drugiego przyjacielu.. Tylko zobacz Affelay ma ciągoty do gry ofensywnej, Farfan, Pranjic ciągle się będą urywać na skrzydłach, pozostaje wybrać tylko egzekutorów.

 

- Nie zamierzasz dać szansy Di Marii?

 

- W sparingach lepiej grał Pranjic, co pewnie nie uszło też twojej uwadze, najwyżej argentyniec zagra w lidze.

 

- Trochę ryzykowne jest takie żonglowanie.

 

- Nie martw się – powiedziałem spokojny tonem przypominającym ten matczyny – a jakie masz propozycje co do snajperów?

 

- Ja bym zagrał strategią wysoki-niski – rzekł jakby jego teza była mądrością świata – na wysokiego nada się Kuranyi, a na małego obstawiałbym Cavaneghiego albo Dembele, bo Pantelic ma jeszcze pewne zaległości.

 

- Jakie?

 

- Nie mówiłem, jak byłeś na urlopie złapał 10 dniową kontuzje, ale już doszedł do siebie, jednak parę dni treningów jeszcze mu się przyda.

 

- A co myślisz o tym, aby już w lidze zagrać trzema napastnikami? Mamy tu dobrobyt, a zluzowało by się jednego defensywnego pomocnika?

 

- Kacper myślę, że to głupi pomysł – rzekł z politowaniem – myślisz, że w lidze gramy z jakimś ogórami? Leverkusen wypunktowało by nas i tyle – był pewny siebie.

 

Ta dyskusja toczyła się jeszcze dobre 30 minut, aż w końcu wyraźnie znudzony odrzekłem partnerowi, iż mam ważną sprawę na mieście. Spojrzałem na swojego „morinexa”, przynajmniej taką nazwę sugerował napis na sygnecie. Był piękny, a zarazem nurtujący, zwłaszcza ta otoczka tajemniczych okoliczności w, których go otrzymałem podniecała mnie całego. Po opuszczenie gabinetu udałem się do samochodu, tego dnia nie chciałem już mieć nic wspólnego z klubem, wyłączyłem komórkę i ruszyłem. Przekręciłem kluczyk i usłyszałem ryk 300 koni mechanicznych. 5 minut później byłem już na miejscu, w pubie. W mgnieniu oka znalazłem się przy barze i zamówiłem whisky z lodem, pierwszy raz, drugi raz, trzeci raz, przy 6 razem poczułem, że myśli nie płyną już tymi torami, co zawsze, kłębiły się w tych zakamarkach świadomości do, których żaden trzeźwy człowiek nie dochodzi. Później przybrały już tylko takie kształty, których nie pamiętam, kolejnego dnia powiedziano mi, że jakąś piękna kobieta odebrała mnie z wycieraczki, wtedy myślałem, że to była Kasia...

Odnośnik do komentarza

Na mecz z Fichte w końcu zdecydowałem się na taki skład i taktykę. Liczyłem zwłaszcza na debiutantów, którzy powinni mi udowodnić, że grube miliony, które na nich wydałem się zwrócą. Po za tym gospodarze to drużyna pozbawiona jakichkolwiek zdolnych piłkarzy i zwycięstwo nie powinno być zbyt trudne. W szatni motywowałem graczy groźbami pozbawienia pensji w razie remisu bądź nikłej wygranej. Widać podziałało, już w pierwszej akcji dośrodkowanie Farfana spadło na głowę Kuranyia, który ze stoickim spokojem wykończył akcję. To był dopiero początek kanonady, który zafundowali kibicom moi gracze. Już w 17 minucie potężny strzał Engelaara zatrzepotał w siatce bronionej przez bramkarza gospodarzy. Nasi rywale próbowali się odgryźć, jednak ich chaotyczne flankami były wysoce nieskuteczne. My za to dalej szturmowaliśmy obronę Fichte. W 26 minucie Cavaneghi nie wykorzystał sytuacji sam na sam, jednak już 3 minuty później jego partner z ataku – Kuranyi – podwyższył wynik na 3-0. Trybuny w tym momencie zamarły, szalikowcy nie mogli pogodzić się z tym, że ich ulubieńcy zbierali baty. Do przerwy wynik się jednak nie zmienił. Za to wprowadziłem Pantelicia i Dembele za Kuranyia i Cavaneghiego, chciałem przetestować wszystkich moich snajperów. Jednak w drugiej połowie wyręczyli ich partnerzy z drużyna. Najpierw po opurnistycznym uderzeniu gola na swoim koncie zapisał Christian Pander. Kolejnym, który wpisał się na listę strzelców był Jefferson Farfan po podaniu Affelaya. W tym momencie kibice, którzy zdecydowali się nas wspomagać na wyjeździ byli już w siódmym niebie, 5-0 choćby z takim rywalem było sukcesem. To nie był jeszcze koniec emocji w Bielefeld. Na strzał z 30 metrów zdecydował się Pranjic, wykonał go po mistrzowsku i po chwili utonął w ramionach kolegów. W 87 minucie, tak jakby od niechcenia na 7-0 wynik ustalił Farfan.

 

Po spotkaniu jak to często bywało, znów dusiłem w ustach kolejnego papierosa, byłem szczęśliwy, właśnie o takim debiucie marzyłem, a w tym tygodniu czekały mnie jeszcze dwa podobne (w LM i lidze). Tym razem myśli o sukcesie ogarnęły mnie całego, takiego bodźca potrzebowałem, aby móc ruszyć z impetem dalej. Niestety nie w smak to było prezesowi, który opuścił już stadion przy stanie 3-0. Nie rozumiałem jego wściekłej miny, w końcu wygraliśmy w pięknym stylu, ale mało mnie to wtedy obchodziło.

Odnośnik do komentarza

Na kolejne spotkanie udaliśmy się jeszcze dalej niż ostatnio, tym razem celem podróży było Guimares, gdzie czekała na nas tamtejsza Victoria. Niestety organizatorzy meczu niezbyt się popisali, bo zostało nam udostępnione jedynie boisko przypominające polskie klepisko, za to gospodarze mogli ćwiczyć na płycie stadionu. Hotel też rewelacyjny nie był, a jedynym co ratowało mój humor były wieczorne pogaduszki z Kasią przez telefon i żarty, którymi sypał Rafinha. Najbardziej lubił te rasistowskie o Żydach, Azjatach, Arabach itd., z wiadomego powodu pomijał zahaczające o murzynów, jednak koledzy niemiłosiernie mu je przypominali. W takiej sielankowej atmosferze powoli osiągaliśmy skupienie przedmeczowe, jednak w końcu co nam takie leszcze mogły zrobić? Pożałowałem tych myśli widząc, co prezentowali moi zawodnicy podczas rozgrzewki. Ich koślawe strzały wołały o pomstę do nieba. Za to Portugalczycy byli w swojej szczytowej formie, wyglądali jak młodzi, śniadzi bogowie przygotowujący się do zniszczenia populacji zwanej „Schalke”. Początek meczu potwierdzał tę teorie, bo w pierwszych 15 minutach mogło być już 3-0 dla miejscowych, wynik 0-0 ratował jedynie Ivan „40 milionów” Pellizolli. Widząc to od razu doskoczyłem do linii bocznej boiska i rozpocząłem pokrzykiwanie na graczy. Natychmiast poskutkowało to rajdem Farfana, którego jednak nikt nie potrafił wykończyć. W kolejnych akcjach praktycznie nic się nie działo, bo obrony prowadzone przez Bordona i Clemente Rodrigueza nie popełniały błędów w ustawieniu i kasowały akcję przeciwników na 30 metrze od bramki. Taki patos utrzymał się aż do przerwy, w trakcie, której zatrzęsły się ściany szatni Niemców. Mój krzyk podziałał mobilizująco na większość piłkarzy, którzy od razu wzięli się do roboty. Akcję wprowadzonego za Cavaneghiego, Dembele wprowadzały zachwyt na skołatane twarze ludzi zgromadzonych w sektorze przyjezdnych. Impas strzelecki został przełamany dopiero w 78 minucie, gdy po śmiałej akcji Pranjicia i chamskim ataku Manuela Oliveiry sędzia wskazał na 11 metr. Wykonawcą został śmieszek Rafinha, który nie miał najmniejszych problemów ze skierowaniem piłki w lewy, górny róg bramki strzeżonej przez Paive.

 

 

 

Mogłem zapisać w swoim notesie kolejny sukces. Również wiadomość o treści „Wygraliśmy, kocham Cię” powędrowała do Kasi. Poczułem, że odżyłem, wreszcie zacząłem odnosić choćby małe sukcesiki zawodowe, mimo, że najpewniej każdy ekspert obstawiał nasze zwycięstwo.

Odnośnik do komentarza

Kolejne chmury, kolejne widoki rolników orających suchą, portugalską glębę, kolejne obrazy krzaków czarnej niczym heban aroni przemijały za szybą autokaru wiozącego szczęśliwców z Gelsenkirchen do domu. Byłem zmęczony meczowymi emocjami, więc pod wpływem monotonnie powtarzających się za szybą miejsc i sytuacji odpłynąłem do świata snów i marzeń. W innym momencie takie małe sprawy jak grupa zbierających owoce, młodych Portugalczyków za pewne zaciekawiła by mnie, bo wyznawałem zasadę, że najmniejsze rzeczy budują piękno tego świata. Jednak nie wtedy, w tamtych sekundach mój umysł był zbyt słaby by oprzeć się pokusie wstąpienia w ramiona Morefusza. Nie myślałem wtedy o tym, że Rafinha tylko czekał aż zasnę, aby przywiązać mnie do dmuchanej lalki z sex shopu, ani o tym, że mój portfel leżał na wierzchu, a Lewandowski był znany ze „znajdowania przypadkiem cudzych rzeczy”.

 

Po przebudzeniu się i „grzecznym” zwróceniu uwagi żartownisią (którzy 2 tygodnie będą musieli wytrzymać bez dodatkowych środków do życia) rozpocząłem omawianie z zawodnikami zwycięstwa z Vicotrią. Na twarzach większości z nich pojawiła się konsternacja, kiedy oznajmiłem, że taki wynik jest dla mnie porażką. Nikt nie potrafił pojąć, że dla mnie Guimares to zwykłe ogóry, które trzeba przejechać bez najmniejszych śladów skrupułów. Najbardziej zaciekłych dyskutantów ostudziłem odjęciem z konta odpowiedniej kwoty, po tym znów udałem się w podróż do moich ulubionych miejsc, z dala od moich niesfornych zawodników, których skrycie traktowałem jak rodzinę, rodzinę, której nigdy nie miałem. Właściwie oprócz Kasi ten zły świat nie wydał dla mnie nic dobrego, tylko ciernie i sępy czekające tylko na to, aby wydrzeć jeszcze pulsujące serce z klatki piersiowej.

Odnośnik do komentarza

Po powrocie do Niemiec czekało nas spotkanie z bardzo groźnym Leverkusen. Miało się rozegrać dokładnie 16 września. W środku miesiąca, który był idealny na dziwne czyny. Czuć w nim jeszcze ostatnie podrygi, zmęczonego dziecka zwanego latem, jak również już o sobie daje znać stary dziadek, który mrozi swoimi wyziewami. Ten miesiąc jest dla niektórych początkiem pracy, a dla innych końcem życia. Ten czas u jednych powoduje nostalgie, a u innych ulgę z końca nieznośnych promieni Słońca bombardujących Ziemię w czasie lata. Zaiste sam się przekonałem, że dziwny to okres, to przekonanie żywił również jeszcze bardziej zakręcony, nowy właściciel Schalke, który zamierzał mi rzucić pod nogi pierwsze kłody. Wracając jednak do meczu to po konsultacji z Wałdochem zdecydowałem się na taki skład: Pellizolli – Rafinha – Pander – Zambrano – Bordon – Farfan – Pranjic – Affelay – Engelaar – Dembele – Kuranyi. Moja strategia przewidywała szybkie wejścia w pole karne Rafinhi i Pandera w celu wrzutki na Kevina, który to miał kończyć nasze ataki. O kreatywność akcji miał zadbać Affelay i schodzący do środka Farfan.

 

Wraz z początkiem spotkanie zauważyłem pewne niedociągnięcia mojej taktyki, ewidentnie było widać, że nie rzucający na kolana posturą skrzydłowi nie radzą sobie z atletycznie zbudowanymi rywalami, a znów pod naszą bramką Kiessling i Helmes raz po raz nakłuwali naszą obronę. W 20 minucie po dośrodkowaniu Barnetty kompromitujący błąd popełnił Bordon umieszczając piłkę we własnej bramce. Nieszczęśnik próbował głową wybić piłkę na rzut rożny, niestety ta nabrała niespodziewanej rotacji i przeleciała nad ręką bezradnego Pellizolliego. Po tym wydarzeniu goście z Leverkusen cofnęli się bardziej na swoją połowę atakując jedynie 2-3 zawodnikami. Gracze Schalke nie byli przygotowani na taki scenariusz i szarpnięcia Farfana czy Pranjicia można było policzyć na palcach jednej ręki. Zmiana sytuacji na boisku przyszła dopiero wraz z przerwą, kiedy to wprowadzony na plac gry został Angel di Maria w miejsce mało produktywnego Chorwata. To całkiem zmieniło obraz gry, bo Argentyńczyk raz po raz mijał obrońców rywali niczym Ronaldinho ze swoich najlepszych czasów. A już w 48 minucie z jego podania padła bramka. Strzelcem okazał się Moussa Dembele, który świetnie wyczuł zamiary partnera i wyszedł na pozycję sam na sam, na samym końcu popisując się efektownym lobem. Po tej akcji do ataku ruszyła praktycznie cała drużyna, niepokojąc Rene Adlera praktycznie przy każdej okazji. Jednak bramkarz gości ciągle wychodził obronną ręką ze wszystkich groźnych momentów. Jednak w 80 minucie musiał spojrzeć z politowanie na własnych obrońców, którzy całkowicie się skompromitowali. Otóż Dembele zainkasował kolejnego gola po tym jak minął 5(!) rywali. Jeszcze w 85 minucie po brutalnym faulu na Lewandowskim, który w między czasie pojawił się na boisku wyleciał Artur Vidal, co kompletnie zniszczyło morale przyjezdnych. W ten oto sposób udało mi się zdobyć pierwsze punkty w Bundeslidze.

Odnośnik do komentarza

Po meczu zostałem zaproszony do miejscowego radia, aby uczestniczyć w audycji dzięki, której kibice mogli mi zadawać pytania.

 

- W dzisiejszej audycji mamy okazję przywitać niedawno zatrudnionego trenera Schalke 04 Gelsenkirchen – Kacpra Gawłowskiego. – błyskawicznego przedstawienia dokonał jegomość o typowo „radiowym” wyglądzie.

 

- Dzień dobry.

 

- Może zaczniemy od tego jak w tak szybkim czasie znalazł pan wspólny język z piłkarzami?

 

- Nie mówię w języku Mongołów, więc nie było to trudne (śmiech).

 

- Jednak wielu dziwi tak dobra komunikacja między panem, a większością zawodników.

 

- Mówiąc poważnie uważam, że jasne zasady, które wprowadziłem w klubie bardzo pomagają w tej materii, po za tym nigdy nie jest tak, że wszystko jest idealnie. Chyba każdy z nas wie, że współpraca wymaga kompromisów i ja się z tym liczę, może dlatego jest tak dobrze?

 

- A co pan powie nt. transferów. Większość z nich póki co wydaje się bardzo udana, ma pan jakąś receptę na sukces w tej dziedzinie?

 

- Ciężko powiedzieć coś jednoznacznego, niektórych zawodników znałem jedynie z raportów scoutów, innych widziałem w wielu meczach, na różnych stadionach świata, a jeszcze innych poznałem w poprzednich miejscach zatrudnienia. Mogę jedynie powiedzieć, że żaden z nich nie był z przypadkowej łapanki, ale jak już wspomniałem, ciężko o „złoty środek”.

 

- Mamy 1 telefon od kibica. Witam jak się pan nazywa?

 

- Wolałbym pozostać anonimowy – powiedział niskim głosem mężczyzna.

 

- Jak pan woli, a więc jakie pytanie ma pan do trenera?

 

- Dlaczego tak dobrze radzący sobie Pantelic nie zagrał w ostatnim meczu? – już wiedziałem skąd znam ten głos, był to sklepikarz, którego nie tak dawno poznałem w jego dziwnym miejscu zatrudnienia.

 

W tym samym momencie poczułem dziwne pieczenia na ciele, zdawało mi się, że wywołuje je dziwny przedmiot, który otrzymałem kiedyś od tego człowieka. Zaczynało mi się robić niedobrze i nie potrafiłem wydusić z siebie nic, co mogłoby być odpowiedzią na to dość proste pytanie. Zemdlałem.

Odnośnik do komentarza

24 Września 2009 r – Weserstadion – Brema.

 

Mimo, że zwycięskiego składu nie powinno się zmieniać zdecydowałem się na jedną roszadę. Fernando Cavaneghi zastąpił w wyjściowym składzie Kevina Kuranyia. Głównym powodem tej zmiany było to, że obrońcy Werderu byli typowymi „drwalami”, których łatwiej będzie oszukać szybkością niż siłą. Spotkanie przyszło obejrzeć ponad 42 tyś. osób, co było niezłą frekwencją. Każdy liczył na pokaz dobrego futbolu zakończony zwycięstwem swoich pupili. W powietrzu oprócz cudownego zapachu pieczonych kiełbasek unosiła się woń piłkarskiego święta. Pierwsza połowa jednak kompletnie rozczarowała, a zwłaszcza dotknięci grą swoich ulubieńców byli kibice Schalke, bo gdyby nie Pellizolli mogłoby być już co najmniej 2-0. Widząc ten obraz nędzy i rozpaczy zdecydowałem wprowadzić się Jermaina Jonsa (za Engelaara), aby uspokoił grę w środku pola i Kevina Kuranyija w miejsce Dembele, aby zwiększyć siłę rażenia. Widać było, że był to strzał w sam środek tarczy, bo już w 54 minucie po asyście Jonesa i soczystym uderzeniu Cavaneghiego objęliśmy prowadzenie. Gospodarze zostali wytrąceni z równowagi i nie potrafili odgryźć się niczym konkretnym, a 13 minut później przeżyli kolejny cios. Po dośrodkowaniu Farfana Kevin wyskoczył najwyżej i pokonał Tima Wiese. Wydawało się, że jest już po meczu, więc zdecydowałem zmienić Cavaneghiego na Marko Panetelicia, który póki co nie otrzymał zbyt wielu szans. Moją pewność siebie między 71, a 79 minutą poważnie nadszarpnął Claudio Pizzaro zdobywając dwie bramki. Byłem wtedy kompletnie załamany patrząc w załamane, zdruzgotane oblicza moich graczy. Jedynie Affelay starał się motywować partnerów, ale on sam raczej nie wierzył we własne słowa. Wystarczyło jednak poczekać 2 minuty i geniuszem błysnął skazany przez mnie na ławkę rezerwowych Pantelic. Najpierw zwiódł Naldo, później Baumana, a na końcu zachwycił piłkarskich purystów zdobywając bramkę piekielnie silnym strzałem z 20 metrów. Radości wśród ludzi związanych z Schalke nie było końca, a na trybuny gości wstąpiło żałobne milczenie. Do końca meczu nic się nie zmieniło.

Odnośnik do komentarza

Przejechałem opuszkami palców po ścianie. Zdawała się być bardzie chropowata niż zwykle, każda jej część nie będąca idealnie płaska była jak góra nie do zdobycia. Do moich uszu docierały dźwięki wydawane przez powierzchnię, którą dotykałem, z każdą sekundą narastały mimo, iż moja ręka praktycznie nie zmieniała położenia. W głowie szumiały tysiące nie powiązanych ze sobą obrazów, zdarzeń, osób. Wszystko to składało się na proces myślowy faceta, którego ilość metanolu we krwi poprzedniego dnia przekraczała 1,5 promila. Oczywiście to wszystko spowodowane było tym, że Schalke pod moją wodzą jeszcze nie zaznało goryczy porażki. A co do goryczy to coś o właśnie takim smaku próbowało przedostać się z mojego żołądka wprost do ust. To zjawisko sprawiło, że moje usta samoistnie wykrzywiły się, ręką natychmiast sięgnąłem po butelkę wody leżącą w zasięgu mojego wzroku, kiedy wargi objęły szyjkę pojemnika wypełnionego cudowną cieczą poczułem ulgę. Niestety przy procesie „zdobywania jej” „udało mi się” obudzić Kasię.

 

 

 

- Co się tak tłuczesz? – rzekła wyraźnie rozdrażniona faktem niespodziewanej pobudki.

 

Odpowiedziałem milczeniem.

 

- Znowu jesteś pijany? – tym razem ton głosu był bardziej zdecydowany – I gdzie wczoraj byłeś?

 

- Nie i........ nie wiem – wydukałem ledwo słyszalnym głosem

 

- Jak to nie wiesz?

 

- Nie wiem. Nie ważne. Ważne, że wygraliśmy z Werderem i mamy 6 pkt! – wykrzyczałem uradowany.

 

- Chyba jesteś śmieszny, że to mi wystarczy. Ale dobra, pogadamy jutro, bo nie wyglądasz najlepiej.

 

- Już mówiłem, nie jestem pijany.

 

- To chodź i mi to udowodnij – tym razem jej głos był drapieżny, a już jej paluszek prześlizgujący się namiętnie przez wargę rozpalał zupełnie, w kilkanaście sekund przeszła zmianę jak w kalejdoskopie.

 

 

 

Oczywiście takiej propozycji nie mogłem odrzucić i o dalszej części nocy mogę wspominać w samych superlatywach. Niestety przez nocne igraszki sam złamałem klubowy regulamin spóźniając się na trening i musiałem sam siebie ukarać finansowo...

Odnośnik do komentarza

Bardziej niż sam mecz zaskoczyła mnie sytuacja tuż po nim. Otrzymałem telefon od prezesa wzywający na natychmiastowe spotkanie. Muskając dłonią jego masywne drzwi w celu wejścia do środka spodziewałem się gratulacji za bardzo dobre wyniki. Po otwarciu drzwi i przejściu przez próg zostałem powitany lodowatym spojrzeniem prezesa w stylu „nie chciałbym być na twoim miejscu”. Po podaniu ręki, dłonią wskazał mi odrapane krzesło (oczywiście sam miał dużo ładniejsze) i zaczął swój wywód:

 

 

 

- Witam, pana trenera. – przełknął ślinę i dalej ciągnął jadowitym głosem – niestety mam złe wieści. Będziemy zmuszeni do obcięcia kosztów na scouting, fizjoterapeutów i sprzęt treningowy. Po za tym od następnego wyjazdu będziecie jeździć miejskim autobusem, mieszkać w góra 2-3 gwiazdkowym hotelu i najważniejsze premie zostaną obcięte o 20-40 % w zależności od graczy. – w tym momencie mentalnie splunął mi w twarz, tyle, że nie wiedziałem za co – i oczywiście to pan i to przekaże jednocześnie dodając, że dostał pan podwyżkę 10 % - to była oczywiście część chytrego planu, aby podważyć mój autorytet – teraz proszę wyjść mam inne ważne sprawy.

 

- Nie wiem czemu sobie to zawdzięczam, ale dziękuje i do widzenia – odparowałem z szyderczym śmiechem zatrzaskując za sobą drzwi.

 

 

 

- Witam Państwa na dzisiejszym treningu. Prezes prosił mnie, abym przekazał, że z powodów finansowych będziemy mieli pewne niedogodności. Od tej chwili bdziemy zmuszeni do obcięcia kosztów na scouting, fizjoterapeutów i sprzęt treningowy. Po za tym od następnego wyjazdu będziecie jeździć miejskim autobusem, mieszkać w góra 2-3 gwiazdkowym hotelu i najważniejsze premie zostaną obcięte o 20-40 % w zależności od graczy – wyrecytowałem z karki oświadczenie szefa – wiem, że może to być oburzające, ale nie pozwólmy temu gnojkowi nas stłamsić. Jeżeli zdobędziemy mistrzostwo Niemiec (wśród tłumu pojawiły się pomruki) to dostaniemy swoje pieniądze z nawiązką. Wiem, że gadanie nudnego trenera was nie przekona, ale powiem jeszcze raz: panowie zapierdalamy teraz jakby od tego treningu zależało wasze przeżycie.

 

 

 

- TAK JEST!!

Odnośnik do komentarza

30.09.09 Karlsruhe Wilkparkstadion

 

 

 

Skład, który wybrałem różnił się bardzo w stosunku do tego jaki zaprezentowaliśmy w ostatnim meczu. Wyglądał on następująco: Pellizolli – Rafinha – Pander – Bordon – Freidrich – Streit (w miejsce kontuzjowanego Farfana) – Pranjic – Affelay – Engelaar – Dembele – Kuranyi.

 

Miał być to typowy mecz bez historii i jak najbardziej spełnił te przewidywania. Już od początku rzuciliśmy się na zdezorientowanych rywali jak wilki na ranną sarnę. Raz lewą, raz prawą stroną sunęły ataki napędzane przez Streita i Pranjicia. Tylko od czasu do czasu Pellizolli musiał w ogóle kiwnąć palcem. Jednak pierwsza bramka padła o dziwo dopiero w 27 minucie za sprawą Dembele, który sprytnie minął kryjącego go obrońcę i umieścił piłkę w siatce. Na drugi cios kibice musieli poczekać jedynie 5 minut, kiedy to trybuny zatrząsły się od radości fanów „niebieskich” po bramce Kuranyia. W przerwie zdecydowałem się wprowadzić Pantelicia w miejsce Kevina. Był to mój kolejny strzał w 10, bo Serb odwdzięczył się golem już w 57 minucie. Gości próbowali się odgryźć jednak ich staranie pełzły na niczym dzięki znakomitej dyspozycji Ivana Pellizolliego. Jednak w 87 minucie spotkania w obronie zagapił się Pander i kiksując znalazł drogę do własnej bramki. Wynik 3-1 jednak wszystkich zadowalał. Każdy z osobna udowodnił prezesowi, że jego machlojki nie robią na nikim wrażenia i mogliśmy podziwiać jego wykrzywione w grymasie wściekłości usta, kiedy przy stanie 3-0 przedzierał się przez rzucających się sobie w ramiona kibiców. Po tej kolejce zostaliśmy liderami Bundesligi!

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...