Skocz do zawartości

Surprise, surprise


Abruś

Rekomendowane odpowiedzi

[koniec końca]

 

Nagle nastała przerażająca cisza. To był początek końca., który miał trwać wiecznie...

 

 

[początek początku]

 

Każdego poranka wstaje z wymalowanym obrzydzeniem na twarzy. Moje życie legło w gruzach, gdy popełniłem jeden błąd, wydawać się mogłoby, że dość banalny. Patrząc w lustro, widziałem człowieka zniszczonego, nie potrafiącego pozbierać się do jednej kupy. Niby wszystko na miejscu, a jednak każda część ciała, każda część duszy znajdowała się w zupełnie innym zakątku świata... Wychodząc na miasto, siedząc w barze lub jedząc obiad w restauracji, wstydziłem się za samego siebie. To nic, że ludzie mnie nie znali. Mi wystarczyło, że spojrzeli na mnie. Mi wystarczyło, że byli tuż obok mnie. Byłem człowiekiem, którego nie znał nikt, a jednak wszyscy wiedzieli kim jestem...

 

Ten dzień miał być jednak inny. W tym dniu, cała moja przyszłość miała się zmienić "ot tak", jakby nigdy nic. To miało być ostatnie zlecenie. To miało być zlecenie, które zakończy koszmar mojego życia. Miałem wejść, nacisnąć spust i wyjść. Koniec, kropka...

 

 

[początek]

 

Siedziałem w swym ponurym mieszkaniu. Mała, brudna nora, gdzieś na obrzeżach miasta. Wiedziałem o niej tylko ja i mój najbliższy przyjaciel - pies. Byłem samotnikiem, który nie miał nic do stracenia. Byłem samotnikiem, który nie wiedział, co zrobić ze swoim życiem. Moje życie trwało od zlecenia, do zlecenia. Jeden telefon, drugi telefon, trzeci telefon... Numer znali tylko klienci, z wystarczająco grubymi portfelami. Klienci zaufani, którzy wiedzieli czego chcą. Mnie nie interesowały powody, ale zawartość portfela. Mogłem zabić każdego... Mężczyznę, kobietę, a nawet dziecko. Mogłem zabić każdego, byle kwota, wyłożona na stół, mnie satysfakcjonowała. Zadzwonił telefon, który przyprawił mnie o dreszcze. Mimo, że jestem do tego przyzwyczajony, moja psychika daje mi się ostro we znaki. Telefon dzwonił... Zawsze przychodziła chwila niepewności, przed podniesieniem słuchawki, która często doprowadzała mnie do szału. Telefon dzwonił...

 

- Stara Galeria Narodowa, Berlin, sobota, godzina 13.

 

Mężczyzna wyraził się na tyle jasno, że nie musiałem tego zapisywać. Odłożyłem słuchawkę, nic nie odpowiadając. Wiedziałem kim był mój klient, a on wiedział, kim jestem ja. Mieliśmy do siebie zaufanie i to mi wystarczało. Wejść, nacisnąć spust i wyjść. Koniec, kropka...

Odnośnik do komentarza

Z delikatnym uśmiechem na twarzy, wszedłem do samolotu. Rozsiadłem się w wyznaczonym miejscu i szybko poszedłem spać. Nie lubiłem latać. Z jednej strony, było to dość przyjemne i bardzo mocno skracało czas podróży, z drugiej strony wkurzał mnie fakt, że może obok mnie siedzieć ktoś, kto zaraz będzie wymiotował. Dobijała mnie myśl, że za każdym razem muszę wysłuchiwać poleceń, jak zachowywać się w samolocie. Dobijała mnie myśl, że podejdzie do mnie stewardesa, ze sztucznym uśmiechem i zacznie się pytać o napoje i jedzenie. Zasnąłem...

 

 

[sen #1]

 

Przechodzę przez jakieś miasto. Nie rozglądam się, nie patrzę na zegarek, nie interesuje się niczym. Niczym, prócz jednego punktu, który mam przed sobą. Mała dziewczynka, trzymająca w ręku białego misia. Mimo, że jest jeszcze daleko ode mnie, wiem, że patrzy mi prosto w oczy. Zaczyna przytulać swoją zabawkę, a z jej oczu zaczynają wylatywać malutkie kropelki... Patrząc mi prosto w oczy, zaczyna mówić pierwszą część wiersza.

 

O weź i ciesz się, z moich daję dłoni,

Tu słońce masz, tu masz okruchy miodu,

Jak nam kazały pszczoły Persefony.

 

A kto odwiąże łódź, gdy łódź odpływa?

A kto usłyszy cień obuty w futra?

Kto w półśnie żywy przemógł kiedyś strach?

 

Zaczynam biec, jednak mała postać jakby się oddalała. Biegnę coraz szybciej, jednak dziewczynka jest coraz dalej. Wiem, że mogę zabić wszystkich. Wiem, że mogę zrobić co mi się żywnie podoba, aby delikwent cierpiał przy śmierci. Nie mogę jednak dotrzeć do jednej, małej dziewczynki, która stoi przede mną. Mam ją na wyciągnięcie ręki, jednak sięgając po nią, ucieka mi sprzed nosa.

 

Nam co zostało? Tylko pocałunki,

A tak włochate niby pszczoły małe,

Co umierają, gdy wylecą z ula.

 

A szemrzą wciąż w przejrzystym gąszczu nocy,

A lecą pośród drzew Tajgetu sennych,

A żywią się lucerną, czasem, miętą.

 

Celuję prosto w głowę małej dziewczynki. Wiem, że zazwyczaj wystarcza jeden strzał. Wiem, że jeden strzał potrafi uśmiercić człowieka. Patrzę na nią, wtuloną w misia. Patrzę na jej zapłakaną twarz. Zamykam oczy... Strzelam...

 

A teraz weź, dziki jest mój podarek,

Suchy naszyjnik z małych martwych pszczół,

A one w słońce przemieniły miód.

 

Otwieram oczy, jednak dziewczynka żyje... Pocisk zatrzymał się przed jej czołem, obracając się cały czas w powietrzu. Dziewczynka zakończyła wiersz i odrzuciła misia. Przetarła twarz z łez... Jej twarz... Twarz mojej małej córeczki... Naglę widzę jej uśmiech. To moja córeczka.

 

- Jesteś złym człowiekiem tatusiu. Moja matka też Ci to powtarzała. Pamiętasz? Ja Ci też to mówiłam. Kochałeś moją matkę? Nigdy jej nie kochałeś. Nigdy nie kochałeś mnie. Nigdy mnie nie chciałeś, choć mówiłeś co innego. Jesteś zwykłą świnią, która kiedyś dostanie nauczkę, za wszystkie popełnione grzechy. Będziesz cierpiał tak samo, jak wszystkie Twoje ofiary. Będziesz cierpiał tak samo jak moja matka i ja. Życzę Ci tego, z całego swojego serduszka. Serduszka, które wolałeś przestrzelić, niż pokochać...

 

Kula w końcu trafiła w małą dziewczynkę...

 

----------

CancuN - Wydaje mi się, że skarpetki częściej zmieniam :keke:

Odnośnik do komentarza

Berlin przywitał mnie słoneczną pogodą. Ostatni raz, kiedy tutaj byłem, lało tak, że mało kto wytykał nos ze swojego domu. Ruszyłem w stronę postoju taksówek. Wsiadłem i pojechałem pod wyznaczone miejsce. Miałem jeszcze sporo czasu, więc rozejrzałem się po okolicy. Jedyne, co udało mi się zauważyć, a raczej wyczuć, to mieszanina zapachów perfum wszelkiej maści. Tu Kenzo, zaraz obok przechodzi ktoś pachnący Hugo Bossem, a jeszcze gdzieś Christian Dior. Generalnie rzecz biorąc, to jeden wielki zawrót głowy. Najgorsze było jednak to, że nie było widać nic podejrzanego. Zacząłem się denerwować, gdyż zawsze coś musi być podejrzanego. Nie ma opcji, aby wszystko było na "tip top". Jednak, w końcu wybiła godzina 13. Punktualnie, podczas pierwszego, a zarazem ostatniego, bicia, podszedł do mnie "luźny" człowiek. Krótkie spodenki, polówka i jakaś dziwna czapka z daszkiem. Na nogach sandały i białe skarpetki. Spojrzał na mnie i podał mi rękę. W pierwszej chwili nie poznałem go, jednak zaraz później pamięć się mi odświeżyła.

 

- Pięknie tu, nieprawdaż? - Rozpoczął rozmowę, jakby nigdy nic.

- Tak, ma Pan rację - odpowiedziałem lekko zszokowany.

- Jak zdrówko?

- Nie przyjechałem tutaj rozmawiać o moim zdrowiu. Proszę przejść do rzeczy.

- Spokojnie, nie stresuj się tak... Abrusiu.

 

W tym momencie szczęka mi opadła. Ni stąd, ni zowąd, gość wymienił moje prawdziwe nazwisko. Nazwisko, którego nie znał żaden z klientów. Stałem jak wryty, nie wiedząc co powiedzieć. Zawsze miałem jakieś wyjście, zawsze mogłem coś zrobić. Jednak w tym jednym, krótkim momencie, zdrętwiało mi całe ciało. Nogi nie pozwoliły mi się ruszyć, ręce uderzyć. Chcąc coś powiedzieć, zacząłem się jąkać i toczyć niezliczone ilości śliny.

 

- Wszystko będzie robione, na moich warunkach. Zrozumiano? - Ton głosu mężczyzny zmienił się momentalnie.

- Dokładniej.

- Jutro polecisz do Monachium. Tam pojedziesz do Sheraton Munich Westpark Hotel, gdzie czeka Cię rezerwacja na nazwisko Meier. Gdy już dotrzesz, bierzesz za telefon i dzwonisz pod ten numer - człowiek podał mi kartkę, z koślawo napisanymi cyframi - zrozumiano?

- A jeśli odmówię? - Zapytałem się, choć wiedziałem, że czeka mnie jakaś dziwna odpowiedź.

- Pamiętasz, co się stało z Twoją córką? Pamiętasz co jej zrobiłeś?

- A co do tego ma moja córka? - Zapytałem nerwowo.

- Dużo. Mamy Twoją byłą żonę. Do usłyszenia.

 

Stałem, nie mogąc się ruszyć. Nie wiedziałem, co mam zrobić w tym momencie. Czy lecieć za nim i zabić go na miejscu, czy zrobić to co kazał. Mógłbym zabić każdego, ale nie pozwolę, aby ktoś zabił moją żonę... Byłą... Ale żonę... Zabić mogłem ją tylko ja...

Odnośnik do komentarza

[sen #2]

 

Brzdęk... Brzdęk... Brzdęk...

Długo, długo nic. Długo, długo ciemno. Długo, długo chaos. Długo, długo strach.

 

- AAAAAAAAAAAAAAAAAAA!

 

Z daleka słychać było przeraźliwy krzyk. Krzyk kobiety cierpiącej. Szedłem w stronę tego głosu... krzyku... Kierowałem się nim, niczym drogowskazami na szlaku. Szedłem, choć nie wiedziałem gdzie jestem, choć nie wiedziałem, co ja tam robię. Kierowałem się tam, gdzie mnie niosło to "coś". Ciemno, mokro, strasznie... Ciarki przechodziły przez całe ciało, nie szczędząc żadnej części, żadnego zakątka.

 

Brzdęk... Brzdęk... Brzdęk...

Coś uderzało co jakiś czas. Ni to zegar, ni to młotek. To "coś" prowadziło mnie w ciemności. W ciemności, która była w jakiś sposób przyjemna dla mojej duszy, choć z drugiej strony była tak przerażająca, że serce najchętniej zatrzymało się. W ciemności, która "umilała" podróż cyklicznymi uderzeniami. Uderzeniami, jakby rytmem do marszu... Marszu śmierci...

 

- AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!

 

Po głosie słyszałem, że zbliżam się do swojego docelowego miejsca. Kobieta była coraz głośniejsza, a i ból musiał być okropny. W tunelu widać było małą, białą plamkę. Dla jednych to zbawienie, dla innych potępienie. Nie patrząc na nic, zacząłem biec. Chciałem dotrzeć tam jak najszybciej i pomóc kobiecie. Chciałem zrobić wreszcie coś dobrego. Chciałem odpokutować swoje grzechy, jednym czynem.

 

Brzdęk... Brzdęk... Brzdęk...

Odgłos "spływał" mi przed oczami. Widziałem człowieka, znęcającego się nad kobietą. Siedząca na krześle, z zawiązanymi rękoma z tyłu, dzielnie znosiła bestialskie poczynania mężczyzny. Ciągle otwarte oczy poszukiwały nierealnego sposobu na ucieczkę. Oczy wołały wręcz o pomoc. Z rany, na policzku, wypływała ciemna krew. Mężczyzna "majstrował" coś w ustach biednej kobiety. Krzyk był niemiłosierny, dopóki ofiara nie odnalazła mnie swoim wzrokiem. Gość momentalnie przerwał swoją robotę, pozwalając na rozmowę.

 

- Uciekaj kochanie! - Krzyknęła w moją stronę kobieta, która w jednym momencie zaczęła przypominać moją żonę. - Uciekaj, jeżeli chcesz, abym żyła. Uciekaj, jeżeli mi ufasz i wierzysz w to, co mówię. Uciekaj, nim on się obejrzy w Twoją stronę! Uciekaj, ale już!

 

Kobieta krzyczała do mnie, jednak w żaden sposób nie docierało to do mnie. Mężczyzna wstał i powoli zaczął obracać się na pięcie. Kobieta zamilkła, choć usta ruszały się jej bardzo energicznie. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Znów zostałem postawiony przed wyborem, który muszę dokonać "na wczoraj". Człowiek zdążył się odwrócić. Człowiek z wypaloną, doszczętnie twarzą. W jednej ręce trzymał szczypce, w drugiej... język mojej żony... Zaczął iść w moją stronę. Stałem, czekając na to, co się stanie. Nagle, moja żona przestała się ruszać.

 

- NIEEEEEEEEEEEEEEEEE!!!

 

Brzdęk... Brzdęk... Brzdęk...

Długo, długo czerń... Długo, długo krew... Długo, długo śmierć...

Odnośnik do komentarza

[Monachium]

 

Zameldowałem się w monachijskim hotelu i od razu wskoczyłem do pokoju. Siedziałem cicho, zastanawiając się, co mnie jeszcze trafić. W końcu wyjąłem książkę z torby i zacząłem czytać. Nie chciałem spać. Bałem się snu, a przede wszystkim koszmarów. Bałem się wszystkiego, co może mi wlecieć do głowy, w czasie drzemki. Jednak oczy same się mi zamykały. Postanowiłem złapać za telefon i zamówić sobie coś do jedzenia. To była chyba jedyna rzecz, która mogła mnie obudzić.

 

Puk, puk, puk...

 

- Coś za szybko, jak na jedzenie... - pomyślałem sobie, zrywając się z łóżka

- Housekeeping - odezwał się męski głos zza drzwi.

- Przepraszam, ale jestem zajęty. Proszę przyjść rano - spoglądając na zegarek, zacząłem zastanawiać się, co robi sprzątaczka o 20. godzinie.

 

Stanąłem przed drzwiami i wyciągnąłem pistolet. Z drugiej strony nikogo już nie było, jednak w moim zawodzie, ostrożności nigdy za wiele.

 

Puk, puk, puk...

 

- Roomservice - człowiek z jedzeniem czekał przed drzwiami.

- Proszę powiedzieć, co zamawiałem - rzuciłem w jego stronę, lekko strachliwym głosem.

- Eee... Danie dnia... - Niepewność, w wypowiedzi "kelnera", była dobrze słyszalna.

 

Stanąłem naprzeciwko drzwi, wytarłem pot z czoła i powoli otworzyłem drzwi. Ukazał się przede mną człowiek, który nijak przypominał kelnera, czy jakiegokolwiek innego pracownika hotelu. W ręce, którą trzymał z tyłu, miał pistolet, który miał zaraz wystrzelić w moją stronę. Byłem jednak szybszy... Gość dostał trzy kulki, które momentalnie powaliły go na ziemię... Od razu wybiegłem z pokoju, po tym, jak dźwięki strzałów rozniósł się po całym piętrze. Zbiegłem na parter, a następnie wybiegłem z hotelu. Nie patrząc przed siebie, biegłem na wprost, przewracając kolejnych to ludzi. Usłyszałem pisk opon samochodu, który jechał przede mną. Otworzyłem oczy i stanąłem w miejscu. To był Jack Marco... Mój klient...

 

- Test zdany pozytywnie, mój przyjacielu. Zapraszam do środka - zwrócił się do mnie, otwierając drzwi.

 

W aucie podano mi napój, po którym bardzo szybko zasnąłem...

 

 

[sen #3]

 

Śmierć... Stała przede mną. Nie była przedstawiona jako postać w czarnym, poszarpanym płaszczu, z zakrwawioną kosą w jednej dłoni... O nie... To był znacznie gorszy i bardziej przerażający widok... Moja żona, z córką, którą trzymała za małą rączkę...

 

Bang...

 

Głowa mojej żony znikła, rozmazując się po wszystkich ścianach pomieszczenia, w którym się znajdowaliśmy.

 

Bang...

 

Pocisk przeleciał przez serduszko mojej córeczki... Mimo, że było zakryte, bardzo dobrze je widziałem...

 

- NIE! DLACZEGO? CO JA NAROBIŁEM! - Moje krzyki były bezsensowne.

 

 

Obudziłem się zlany potem. Obudziłem się, w jakimś hangarze, przywiązany do krzesła.

 

----------

lukaszasada - Podziękował ;)

Odnośnik do komentarza

- Wreszcie się obudziłeś. Czas najwyższy... - Odezwał się do mnie Marco, który stał bezpośrednio przede mną, wpatrując się we mnie swoimi wyłupiastymi oczami.

- Puść mnie! - Krzyknąłem, choć wiedziałem bardzo dobrze, że nie i tak tego by nie zrobił.

- I po co Ci to wszystko? Po co? - Zaczął kiwać głową... Nienawidziłem tego... - W tej chwili jesteś małym robaczkiem, którego mógłbym zgnieść jednym palcem.

- Puść mnie, a zobaczysz, że to nie jest takie łatwe!

- Ale po co? Mam nad Tobą wystarczającą przewagę - jego uśmiech był bardzo, ale to bardzo wkurzający - a nawet bym powiedział, że podwójną przewagę. Nie widzę żadnego sensu, abym Cię miał wypuszczać w tej chwili - dokończył.

- Czego ode mnie chcesz?

- Pomocy? Nie... to by było źle użyte słowo. Chcę Ciebie całego - tym razem uśmiechnął się od ucha do ucha i zaczął się śmiać mi prosto w twarz.

- Nie rozumiem.

- I pewnie nie zrozumiesz jeszcze długo. Potrzebuję Twojej inteligencji, Twojej organizacji, Twojego sprytu... Mógłbym wymieniać jeszcze długo, ale chyba nie mamy na to czasu. Samolot przecież czeka.

- Jaki samolot? Nigdzie się nie wybieram! - Znów bezsensownie podniosłem głos.

- Nie wspominałem Ci? Dostaniesz nową tożsamość... Dostaniesz nowe życie i wszystko, co będziesz tylko chciał. Marzyłeś o tym, nieprawdaż? Chciałeś zacząć żyć od nowa, w miejscu, gdzie nie znałby Cię nikt. Nie chciałeś tego? Owszem, chciałeś - Marco zaczął wjeżdżać na moją słabą psychikę.

- Ale co miałbym niby zrobić? - Powoli zaczynałem się łamać, a on to widział i kazał mnie rozwiązać.

- Na razie polecisz z nami, oto Twój paszport i inne dokumenty. Mam nadzieję, że nazwisko odpowiada, bo zmieniać i tak nie mam zamiaru.

- Naiwnos Polakos... - Przeczytałem powoli, łapiąc się za głowę - Grek... To są jakieś jaja?

- Nie, dlaczego?

- A co jeśli odmówię robienia czegokolwiek?

- Zabijemy Twoją żonę - ślina stanęła mi jakoś tak, że nie mogłem jej przełknąć - a tego byś raczej nie chciał. Jak wiesz, przetrzymujemy ją i to my mamy do niej dojścia, a nie Ty. Nie chciałbyś zobaczyć, jak umiera? Nie chciałbyś zobaczyć, jak wykrwawia się na śmierć?

- Chciałbym... - Odpowiedziałem niepewnie - ale tylko wtedy, kiedy będę mógł zrobić to własnymi rękoma...

- W takim razie nie gadaj i wsiadaj do samolotu.

- A co ja mam dla Ciebie zrobić?

- Wszystko w swoim czasie.

 

Myśl o tym, że będę mógł zamordować swoją żonę, przechodziła powolnie przez mój organizm. Całe ciało szykowało się, na tą chwilę, od kilku lat. Wiedziałem, że muszę zrobić wszystko, co każe mi Jack Marco, nawet, jeśli wykonanie tego będzie wręcz niemożliwe. Wpatrywanie się, jak moja żona cierpi, było moim wielkim marzeniem. Chciałem ujrzeć, jak krew wypływa jej powoli, przez wszystkie dziurki na twarzy. Chciałem, aby każdy ucięty paluszek, sprawił jej tyle bólu, ile to jest tylko możliwe. Własnoręczne morderstwo mojej żony, było moim marzeniem, a jednocześnie piętą achillesową...

Odnośnik do komentarza

[Chile]

 

Copiapó przywitało nas delikatnym powiewem wiatru, niosącym ze sobą pustynny piasek. Długo nie czekając, pojechaliśmy pod Estadio Luis Valenzuela Hermosillo, gdzie czekał na nas Pan Italo Gonzalez. Stanąłem przed nim, podałem mu rękę i przyjrzałem się 15 tysięcznemu stadionowi. Zaraz za mną wyszedł Marco, który zaczął rozmowę z prezesem.

 

- To jest ten Grek, o którym Panu mówiłem. Trzeba go tutaj... przetrzymać i dać mu jakieś zajęcie do roboty - Pan Gonzalez stał posłusznie i kiwał głową, co chwila spoglądając na moją osobę.

- "El Greco"! - Krzyknął w moją stronę, rozkładając ręce tak, jakby chciał mnie przytulić.

- Witam - odpowiedziałem sucho, odsuwając się od Chilijczyka. - Możesz mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? - Zwróciłem się do Marco - co my tutaj robimy? Co ja mam robić?

- Co my tutaj robimy? Tylko Ty tu zostajesz, mój drogi przyjacielu - odpowiedział, szczerząc zęby.

- Jak to?

- Tak to. To jest Pan Gonzalez, którego od tej pory, masz się słuchać. Jeżeli będzie chciał Cię przytulić, masz mu dać się przytulić. Jeżeli będzie chciał Cię opierdzielić, masz stać i wysłuchiwać. Zrozumiano?

- Nie do końca.

- To jest Twój nowy pracodawca. Musimy Cię ukryć, przynajmniej przez pewien czas, aby sprawa z hotelu troszkę... ostygła. Posiedzisz tutaj rok, może dwa, a później wrócimy do sprawy.

- Ale co ja mam takiego robić?

- Prowadzić drużynę piłkarską. Oczywiście będziesz dostawał jakieś pieniądze, abyś mógł tutaj wyżyć.

- Znowu sobie ze mnie jaja robisz? Przecież ja nigdy nie prowadziłem drużyny piłkarskiej! - Krzyknąłem ze złości.

- I o to chodzi. Najważniejsze jest to, abyś miał jakieś zajęcie. Jesteś w tym zielony, więc ani nie będziesz odnosił jakichś oszałamiających wyników, ani nie awansujesz za szybko, ani nie staniesz się popularny. Nikt Cię tu nie zna i nikt Cie tu nie pozna. Pan Gonzalez powoli Cię wprowadzi do tego małego światka.

- Co to za drużyna? - Zapytałem.

- W tej chwili rozmawiaj z Panem Gonzalezem. Umie mówić po angielsku, więc się na pewno dogadacie. Żegnam - podał mi rękę i odjechał.

- Co to za drużyna? - Zwróciłem się do prezesa klubu.

- Club de Deportes Copiapó - odpowiedział z dumą. - Idziemy się przywitać ze wszystkimi!

- Bomba...

 

----------

Priest - Trzymam za słowo ;)

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

----------

Gra: Football Manager 2006 + Patch 6.03
Ligi: wszystkie z Ameryki Północnej i Południowej
Baza danych: ogromna
Wybrany kraj: Chile
Wybrany klub: Club de Deportes Copiapó (Campeonato Nacional BancoEstado Primera B)

----------

 

Moją bezsensowną wędrówkę rozpocząłem od szatni, gdzie akurat przebierali się klubowi zawodnicy. Wcześniej jednak dopadło mnie małe stadko ludzi, przypominających bezrogie krowy. To był mój sztab szkoleniowy, który nawet z wyglądu nie przypominał ludzi, znających się na swoim fachu. Pierwszym, rzucającym się w oczy niczym klubowy prezes, był 41-letni Alex Alcayaga, który w klubie pełnił rolę trenera... podobno. Tuż obok niego stał Luis Rodriguez, który wlepiał we mnie swoje ślepia, jakbym to był jakimś cudem natury. Mądrze wyglądał, ale chyba tylko na to go stać, niejaki Luis Reyes, klubowy scout. Popatrzyłem na nich z obrzydzeniem i przeszedłem obok, nie zatrzymując się nawet. Czas było przejrzeć piłkarzy, od których i tak wiele nie oczekiwałem.

 

Otwierając drzwi od szatni, dopadł mnie odór męskiego potu. Musiał się on wylewać litrami z piłkarzy, co napawało mnie delikatnym optymizmem. Niestety ten szybko zginął gdzieś w akcji, gdy prezes uświadomił mi, że piłkarze nie zaczęli nawet rozgrzewki. Spojrzałem na bandę dziewietnastu wymoczków szarpiących się z klubowymi ubiorami, wiążących sznurowadła i rozmawiających w najlepsze, nie śpiesząc się na trening. Nikogo wcześniej nie znałem, o nikim wcześniej nie słyszałem. Nikt z nich nie wyglądał na bystrzaka, który mógł zabłysnąć na boisku, a co dopiero strzelić gola. Wyglądali tak, jakby przed chwilą oderwano ich od rąbania drewna i zaprowadzono, trzymając za ucho, wprost do szatni. Jedyne, co pozytywnego spotkało mnie tam, to muzyka, której dźwięk unosił się gdzieś w powietrzu.

 

- Won na boisko, patałachy!

 

Mój krzyk nie zadał się na nic. Piłkarze tylko na mnie spojrzeli, następnie na siebie i ryknęli ostrym śmiechem, który prawie zwalił mnie z nóg. Czułem się tak bezradny, jak nigdy dotąd. Spojrzałem na prezesa, który stał obok i ledwo co powstrzymywał się od śmiechu. Mój wzrok momentalnie się zmienił, a prezes, nie wiadomo dlaczego, nagle spoważniał. Spojrzał na piłkarzy i wydał im polecenie, w normalnym, dla nich oczywiście, języku. Nagle zapanowała wojskowa atmosfera, a wszyscy stali się posłuszni i grzeczni, niczym wypasające się owce. Dziewiętnastu chłopa wybiegło na zieloną wypasać się na trawkę, a ja, ich pasterz, poganiałem ich, pokrzykując to na jednego, to na drugiego. Nie wiedziałem, czy mnie rozumieją, czy mają mnie w głęboko w dupie, jednak miałem satysfakcję z tego, że choć trochę się mnie słuchali.

 

- Panie Gonzalez, ile ja będę dostawał tej tygodniówki?

- 95 funtów. - Odpowiedział spokojnie, jakby to był jakiś majątek.

- I co ja z tym zrobię?

- Nie wiem... Zawsze możesz sobie w dupę wsadzić...

 

Nie ma co... Głupie pytanie, głupia odpowiedź...

Odnośnik do komentarza

Moją pierwszą, poważną decyzją, było zatrudnienie asystenta, który pomógł by mi w opanowaniu tego całego chaosu, w którym, chcąc czy nie chcąc, się znalazłem. Potrzebowałem osoby doświadczonej, która mogłaby mnie wspomóc nie tylko dobrym słowem, ale również swoją wiedzą na temat chilijskiej piłki. Niestety nie było chętnych, spełniających moje wymagania. Zresztą dziwić się im nie można, bo kto by chciał przechodzić do takiego słabego klubu, jakim niewątpliwie jest Club de Deportes Copiapó? Musiałem wybrać pierwszego z brzegu, który mógłby choć przy mnie być. Wybór trafił na 51-letniego Chilijczyka, Ivana Godoya, którego najwyraźniej nie chciał nikt, prócz nas. Niestety nasunęło się mi od razu pytanie, na które odpowiedzi będę szukał przez długi czas i wątpliwe jest to, żebym ją znalazł... Dlaczego asystent menadżera, zarabia prawie trzy razy więcej, niż sam menadżer?

 

Każdy kolejny dzień dłużył się i dłużył. Na horyzoncie nie było widać dwóch rzeczy. Pierwszą był telefon od Jacka Marco... Liczyłem jednak, że odezwie się po tygodniu i zapyta się, czy wszystko gra. Ale to jest taki typ ludzi... Niestety. Drugą sprawą, byli nowi piłkarze, którzy raczej nie lgnęli, aby zagrać w drugoligowym klubie z Copiapó. W tym przypadku, do pierwszego spotkania towarzyskiego, z Club de Deportes La Serena, podchodziłem z dużym, a wręcz bardzo dużym dystansem.

 

Nie mając żadnego pomysłu na grę, ustawienie i wybór piłkarzy, poleciałem w ciemno. Zagraliśmy tylko z jednym napastnikiem, wiedząc, że w lidze mamy się bronić, a nie atakować. Pierwszą połowę zagraliśmy gorzej niż marnie i chyba tylko dzięki jakiemuś anielskiemu natchnieniu, mój bramkarz, Marcelo Jelvez wpuścił tylko jedną bramkę. W drugiej połowie było już znacznie lepiej, jednak bramki ani widać nie było, ani słychać. Dopiero w doliczonym czasie gry, goście odpuścili sobie całkowicie, co wykorzystały lapsy z mojej drużyny. Dokładnie wykorzystał Francisco Moscoso, który wpakował bramkę na 1:1.

 

Club de Deportes Copiapó 1:1 Club de Deportes La Serena

 

 

Drugie spotkanie, również odbyło się bez nowych nabytków. Coraz niżej spuszczałem głowę, gdy mój wewnętrzny głos coś o nich szeptał. Liczyłem jednak, w głębi duszy, że zarząd zacznie działać na tyle szybko, że jacyś przyzwoici piłkarze, zdołają trafić na Estadio Luis Valenzuela Hermosillo przed rozpoczęciem nowego sezonu. Mimo, że to spotkanie przegraliśmy, to zauważyłem jakiś postęp, w boiskowych poczynaniach moich zawodników. Nie eksperymentowałem może z taktyką, ale z piłkarzami, który znaleźli się w wyjściowej jedenastce. nawet jeśli bym tego nie robił, to podejrzewam, że mecz zakończyłby się podobnym wynikiem. Bramka Marco Alvareza.

 

Club de Deportes Copiapó 1:2 Club Deportes Cobresal

 

 

Wreszcie odnieśliśmy transferowy sukces. Przynajmniej pod tym względem, że w ogóle do niego doszło. Choć właściwie powinienem powiedzieć, że doszło do nich. Pod długich negocjacjach z klubami, oraz z samymi piłkarzami, udało się sprowadzić dwóch młodych i uzdolnionych obrońców. Pierwszy to Manuel Ormazabal, który został sprowadzony z 100 tysięcy funtów z Univesidad Catolica. Natomiast, za 50 tysięcy funtów, do klubu trafił Felix Alvarez, który odrzucił ofertę, od swojego dotychczasowego klubu, jakim był Lota Schwager. Liczę na to, że ta dwójka będzie znakomitym wsparciem dla mojego golkipera, zwłaszcza, że w tej chwili widać i to gołym okiem, że są najlepszymi defensorami w klubie. Nawet, dla takiego "zieleniaka", jakim niewątpliwie jestem ja.

Odnośnik do komentarza

Już do końca transferowego okienka, klub nie ściągnął ani jednego piłkarza. Jedyne, czym mogę się pocieszyć, to jest to, że i nie sprzedał żadnego. Mogłem spokojnie się wyłożyć i czekać na inauguracyjne spotkanie w lidze oraz na telefon od Marco. Ani jednego, ani drugiego doczekać się nie mogłem, zwłaszcza, że obydwie te rzeczy miały w sobie wiele tajemnic...

 

 

[sen #4]

 

Jest piłka, są bramki. Jest zielona trawka, są i białe linie. Są trybuny, są też kibice. Tu piłkarze, tam piłkarze, tu trenerzy, tam trenerzy. Szaliki, transparenty, flagi. Śpiewy, okrzyki, brawa, buczenie, gwizdy. Wszystko w jednym i nic nie trzymające się kupy.

 

To jest piłkarski światek, do którego trafiłem zupełnie przypadkiem.

 

Gol! Gol! Gol! Biało-zielone flagi powiewają na stadionie. Kibice Club de Deportes Copiapó szaleją ze szczęścia, wykrzykując nazwisko trenera! Polakos! Polakos! Polakos! Stadion żyje swoim życiem, nie patrząc na pobliskich mieszkańców, nie patrząc na przyrodę, nie patrząc na nic. W tej chwili najważniejszy jest mecz i wynik! Polakos! Polakos! Polakos! Trener najchętniej zostałby wyściskany przez kibiców klubu i wstawiony w piekną ramkę, żeby przypadkiem nie uciekł do innego klubu. Polakos! Polakos! Polakos!

 

90. minut później.

 

Wychodzę ze stadionu, niczego nie świadomy. Przechodzę koło pustych samochodów i udaje się proso do domu. Nagle wybiega chmara biało-zielonych szalikowców, która zaczyna szybkim krokiem podążać za mną. W rękach pałki, łańcuchy, gałęzie, krzesła. Wszystko, czym można pobić, zmasakrować, zabić. Przyśpieszam, jednak bezskutecznie. Uciekam, jednak bez sensu. Otaczają mnie, zatrzymując mnie w środku wielkiego koła, które z chwili na chwilę się zwęża, nie dając mi drogi do ucieczki. Nagle się zatrzymuje, tak jakby chciano mi dać chwilę na oddech... Ostatni oddech... Na środek wychodzi zakapturzony kibic, z łańcuchem w ręku. Zdejmuje kaptur...

 

- Witaj kochanie - z kibica "zrodziła się" moja żona.

- Czego chcesz? Czego chcecie? - Krzyknąłem w jej stronę.

- Twojej śmierci, kochanie. Czyżbyś się bał? Chyba nie...

- Zostawcie mnie w spokoju!

- Myślisz, że piłka nożna pozwoli Ci uciec od Twojej prawdziwej natury? Jestem przekonana o tym, że nie.

- Zostaw mnie suko!

- I pamiętaj, że będę o tym Ci przypominać, kochanie.

 

Chwilę później zauważyłem lecący, w moją stronę, łańcuch, który kierował się wprost, na moją głowę...

Odnośnik do komentarza

W mieszkaniu rozległ się dźwięk dzwoniącego telefonu. Zrobiłem to co zawsze - ledwo podniosłem się z fotela i powolnym krokiem ruszyłem w stronę aparatu. Jednak przypomniałem sobie, że nie jestem u siebie. Przypomniałem sobie, że przecież ten numer zna więcej osób, niż tylko klienci. Ruszyłem szybciej, aby osoba, siedząca ze słuchawką po drugiej stronie, nie musiała za długo czekać.

 

- Tak słucham?

- Senior "Greco"? Witam, prezes z tej strony.

- Czego? - Liczyłem na inną odpowiedź.

- Pana tutaj nie ma, a wszyscy czekają, ma Pan przecież konferencje z dziennikarzami. Wie Pan - mikrofony, notatniki, pytania, odpowiedzi - prezes próbował mnie zachęcić.

- Jak założą to wszystko na siebie, to będą taką nowoczesną choinką. Dowidzenia.

 

Trzasnąłem słuchawką choć wiedziałem, że zaraz dostanę drugi telefon. Szybko złapałem za pilot od wieży i puściłem muzykę na maksymalnej głośności. Lecieli Zeppelini, więc nijak mogłem słyszeć telefon. Rozwaliłem się na wyrze i usnąłem. Mijała godzina, druga, trzecia... Otworzyłem w końcu oczy...

 

- AAAAA! - Krzyknąłem przestraszony, widząc jakąś postać przed sobą - Kim jesteś?

- Wydawało mi się, że nie masz już koszmarów... Dlaczego zatem krzyczysz?

- Odpowiedz mi na pytanie! - Krzyknąłem, sięgając pod łóżko, w celu wyciągnięcia broni.

- Musisz być posłuszny, grzeczny. Musisz wykonywać polecenia, a nie je wydawać. Stałeś się marionetką, w ludzkich rękach. Straszne...

- k***a... - Szepnąłem, zapominając, że nie mam żadnej broni - o co Ci chodzi?

- Znam sposób, który uwolni Cię, od tego Twojego wewnętrznego cierpienia. Sposób prosty, wręcz banalny, lecz musisz być gotów na poświęcenia.

- I tak nie mam nic, co mógłbym poświęcić, więc co za różnica - zmieniłem całkowicie ton głosu.

- Masz... Resztki honoru.

- Co mi możesz zaoferować? - Zacisnąłem zęby i spytałem.

- Tylko dobrą radę, bo resztę będziesz musiał zrobić sam. Co Ci powiedzieli na początku?

- Że jestem beznadziejny i sobie nie poradzę.

- Zrób co się da, aby być najlepszym. Wygrywaj, zdobywaj punkty, awansuj, stań się sławny! Staniesz się nietykalny!

- Kim jesteś? - Zapytałem, widząc światełko na końcu tunelu.

- Możesz mnie nazwać Wujkiem Dobra Rada - postać w mgnieniu oka rozpłynęła się po pokoju, nie pozostawiając po sobie śladu.

Odnośnik do komentarza

Sezon się rozpoczął. W pierwszej fazie zostaliśmy przypisani do grupy A, gdzie naszymi przeciwnikami są CD Ovalle, CD Arica oraz Club de Deportes Antofagasta. Z jednej strony nie było to najlepsze, co mogło nas trafić, jednak pocieszam się tym, że obojętnie gdzie byśmy nie trafili, to i tak było by źle. Dodatkowo, spotkanie inauguracyjne, graliśmy przed własnym stadionem, gdzie czekaliśmy na Aricę.

 

Załamałem się już na początku spotkania, gdzie na 15-tysięczny stadion przyszło zaledwie 239 kibiców... Wyszliśmy do gry z jednym napastnikiem, którym został Moscoso, żeby przypadkiem nie stracić więcej bramek, niż potrzeba. Piłkarze z Copiapó zaczęli mecz tak ślamazarnie, jakby ktoś im nakazał wystąpić, pod groźbą kar cielesnych. Mowa tutaj przede wszystkim o linii pomocy i o napastniku. O dziwo, defensywa sprawowała się bardzo dobrze, dzięki czemu goście praktycznie nie stwarzali akcji podbramkowych. Wielkie brawa należą się dla 20-letniego Waltera Lopeza, który mimo swojego wieku, grał jak doświadczony piłkarz. Niestety szczęście nie było nasza zbyt mocną stroną i po pół godziny gry straciliśmy bramkę. Diego Galvez wykorzystał lukę w obronie i nie dał szans bramkarzowi, po strzale z główki. Przed oczami pojawił mi się koszmar, w którym widziałem lecący łańcuch. Wiedziałem jednak, że moje okrzyki, w stronę piłkarzy, będą bezsensowne, do czasu aż nauczę się porządnie języka. Przynajmniej w topniu zrozumiałym dla zawodników. Jednak po stracie bramki, coś się zmieniło. Nie wiem jednak, czy to jest wina gości, że sobie odpuścili, czy przypadkiem moi zawodnicy zaczęli grać coraz lepiej. W każdym bądź razie, Moscoso, po otrzymaniu piłki od jednego z obrońców, zakręcił się z nią w okół defensora gości i mocnym strzałem pokonał golkipera. Na stadionie nie było słychać wielkiego okrzyku radości, jednak ławka rezerwowych energicznie zareagowała. Wyrównanie musiało dodać nam skrzydeł, gdyż jeszcze przed gwizdkiem, strzał w światło bramki oddał Ricardo Vega. W drugiej połowie dostaliśmy wielką szansę od losu, na wygranie tego pojedynku. Gdy w 50. minucie z boiska wyleciał David Candia, moi zawodnicy ruszyli do ataku. Oddali aż sześć strzałów na bramkę gości i praktycznie przez cały czas kontrolowali grę. Niestety... Wśród sześciu strzałów, nie znalazł się ani jeden, który leciałby w światło bramki. Tylko i wyłącznie dlatego, że moim piłkarzom brakuje skuteczności, zremisowaliśmy ten mecz. Dla mnie jednak, był to dobry wynik.

 

Campeonato Nacional BancoEstado Primera B

Pierwsza faza, mecz 1/6

Luis Valenzuela Hermosillo, Copiapó [239]

 

[-] Club de Deportes Copiapó 1:1 CD Arica [-]

0:1 Diego Galvez 31'

1:1 Francisco Moscoso 43'

cz.k David Candia 50'

 

MoM: Diego Galvez, 7

Odnośnik do komentarza

Drugie spotkanie rozgrywaliśmy w Antofagaście, gdzie podejmowaliśmy lokalny Deportes. Już od pierwszych minut zauważyłem wielką poprawę gry moich zawodników, w stosunku do poprzedniego spotkania. Od pierwszych minut także, znakomicie współpracowali ze sobą Felix Alvarez i Ricardo Vega. 22-letni obrońca nie tylko dobrze współpracował z defensywą, ale również, dzieki Vedze, często wkraczał w akcje ofensywne. Niestety, mimo lepszej gry straciliśmy pierwsi bramkę. W pechowej, trzynastej, minucie spotkania Jelvez wyjmował piłkę z siatki, po strzale Eliasa Soto. Chilijski napastnik wykorzystał błąd środkowych obrońców i pokonał mojego golkipera strzałem z główki. Mimo straty bramki, przycisnęliśmy troszkę gospodarzy. Akcje stały się groźniejsze i, co mnie bardzo zaskoczyło, ale i ucieszyło, oddawaliśmy większość strzałów celnych. Najbliższy wyrównania był Manuel Alarcon, jednak piłka po jego strzale trafiła w poprzeczkę. Do końca pierwszej części spotkania, nie udało się nam strzelić już bramki. Po ostrej zjebie w szatni, którą piłkarze usłyszeli w nieznanym dla nich języku, wyszli na boisku z głowami podniesionymi do góry. Stali się szybsi, dokładniejsi i generalnie lepsi. Może i dlatego zdołali strzelić wyrównującą bramkę w 53. minucie. Wszystko zaczęło się od znakomitego podania Felixa Alvareza, a następnie wrzutki Eduardo Diaza. Całą akcję, wbijając się pomiędzy obrońców gospodarzy, zakończył Cristian Saavedra, który tylko dołożył nogę do piłki. Moich piłkarzy opuściły trochę siły, jednak wcale nie znaczyło to, że byli mniej agresywni. Grali dobrze, a nawet bardzo dobrze, jednak nie potrafili znaleźć sposobu na bramkarza rywali. Na szczęście gospodarze nie mieli tego dnia oka do strzałów. Oddali tylko jeden celny strzał, ten po którym wpadała bramka. Wyjeżdżamy do domu szczęśliwi, z kolejnym punkcikiem na koncie.

 

Campeonato Nacional BancoEstado Primera B

Pierwsza faza, mecz 2/6

Regional de Antofagasta, Antofagasta [235]

 

[4] Club de Deportes Angofasta 1:1 Club de Deportes Copiapó [3]

 

1:0 Elias Soto 13

1:1 Christian Saavedra 53'

 

MoM: Felix Alvarez, 8

Odnośnik do komentarza

- Jak dalej będziecie tak grać, to Cię w końcu zapierdolę!

- Halo? Kto mówi? O co chodzi?

- Bip, bip, bip...

 

Zdeformowany głos, wydobywający się ze słuchawki, przyprawił mnie o porządne dreszcze. Przeszły one po całym ciele, rozpoczynając od ucha, do które przylegała słuchawka, a kończąc na najbardziej wysuniętym koniuszku palca u stopy. Nie wiedziałem, jak mam odebrać ten telefon... tą groźbę. Początkowo starałem się jednak olać sprawę i nie przejmować się głupim gadaniem rządnych wyników kibiców. Niestety, po jakimś czasie zrozumiałem, że mogę odebrać to dwojako...

 

1. Gramy tak świetnie, że nikt by się nie spodziewał. Zapewne większość spuściłaby nas z ligi jeszcze przed rozpoczęciem sezonu, wiedząc z góry, że i tak niczego nie zdziałamy. Stajemy się silniejsi z meczu na mecz, a rywale zaczynają do nas czuć większy respekt, widząc, że nie jesteśmy takimi ciotami, jak można było to odbierać na początku.

Podejrzani - Jack Marco (bezwzględny, krwawy tchórz, stojący na czele włoskiego gangu), Italo Gonzalez ("firmowy kabel" bacznie obserwujący mnie na każdym kroku)

 

2. Jesteśmy tak beznadziejną drużyną, że najlepiej schować głowę w kiblu i jeszcze szybciej się z niego spuścić. Gdyby nie nasze głupie szczęście, kiedy prędzej czy później się skończy, tracilibyśmy po kilka bramek wciągu jednej połowy. Fatalna postawa, jeszcze gorsze przygotowanie do spotkania.

Podejrzani - Jack Marco (j.w.), biało-zielony szalikowiec (kibic chętny ukatrupienia człowieka, który nie ma zielonego pojęcia o piłce, a jest menadżerem jego ukochanego zespołu)

 

Po godzinie rozmyślania stwierdziłem, że powinienem mieć to głęboko w poważaniu. To będzie, co będzie...

 

 

[sen #5]

 

Dryń, dryń...

Halo, halo? Abrusiu czy Ty żyjesz? Halo, halo?

Dryń, dryń...

Oj... Chyba śpisz... Tym lepiej kochanie. Córeczka pójdzie ze mną, bo przecież jesteś zbyt żałosny, żeby puścić ją do Ciebie.

Dryń, dryń...

Nie poważny jesteś... Jak możesz spać, kiedy ja do Ciebie tak słodko mówię. Abrusiu, proszę Cię.

Dryń, dryń...

Taaato, pomocy! Taaatusiu!

Dryń, dryń...

 

- Giń suko!

 

Kula trafiła nie tą osobę co trzeba... Przebiła małe serduszko mojej córeczki, która zginęła bez powodu...

 

Co ja tutaj robię? Co się ze mną dzieje? Gdzie ja w ogóle jestem? Czemu się tak daje?

Tysiące pytań, jeszcze więcej odpowiedzi. Mętlik w głowie...

 

BANG!

 

Padam...

Odnośnik do komentarza

Nigdy nie wiedziałem, czy zachowanie trenera odbija się, w trakcie meczu, na grę jego zawodników. Jednak po spotkaniu z Ovalle, muszę przyznać, że coś w tym jest. Przed spotkaniem chodziłem niespokojny, bujający w obłokach, lekko przewrażliwiony. Nawet, jeśli piłkarze nie wiedzieli, co mi jest, to mogli się domyślać, że moja sytuacja nie jest najlepsza. Ich też nie była super, gdy w 6. minucie stracili bramkę. Barrera nie dał szans mojemu golkiperowi i pokonał go pięknym strzałem, z pierwszej piłki. Moi zawodnicy zaczęli grać bardzo niepewnie, tak jakby w ogóle nie mogli odnaleźć się na boisku. Dobrze wykorzystywali to gospodarze, który co jakiś czas oddawali strzał na bramkę Jelveza. Na szczęście, 24-latek dobrze bronił... aż do 22. minuty. Po strzale Santibaneza, nawet nie rzucił się, w stronę piłki. Stanął jak słupek, tak jakby ktoś go trzymał za nogę i nie pozwolił się ruszyć. Czułem w kościach, że jest już po ptakach. Usiadłem zrozpaczony na ławce i złapałem się za głowę. Czekałem z utęsknieniem na gwizdek, który zakończyłby pierwszą połowę. Jednak tuż przed nim, rozległ się dźwięk informujący o strzeleniu bramki. Podniosłem głowę, aby zobaczyć 0:3, ale... zobaczyłem 1:2! Gola do szatni wbił Mauricio Oro, po znakomitej, dwójkowej akcji z Ricardo Vegą. Po otrzymaniu piłki, właśnie od Vegi, precyzyjnym strzałem wpakował ją do bramki przeciwnika, dając nam jeszcze jakieś nadzieje. W drugiej połowie stało się tak, jak stało. Zaczęliśmy od mocnego uderzenia, atakując bramkę przeciwnika, praktycznie bez przerwy. Bardzo mocny strzał oddał Ricardo Vega, jednak golkiper gospodarzy wybił, jakimś cudem, piłkę, chroniąc zespół od straty gola. Ta wpadła jednak wprost pod nogi Cuellara, który jednak nie potrafił dobrze przymierzyć i posłał ją daleko, daleko za bramkę. Chwilę później Oro mógł zdobyć swoją druga bramkę w tym spotkaniu. Niestety piłka trafiła w słupek i wypadła za linię boiska. Dopiero w 68. minucie zdołaliśmy wyrównać, a trzeba przyznać, że to się nam należało. Ricardo Vega uderzył piłkę z prawej strony pola karnego. Wydawać się mogło, że nie ma prawa wpaść do siatki, jednak zrobił to tak, że golkiper musiał ją stamtąd wyciągać. Niestety szczęście się nas nie utrzymało. Kropkę nad "i" postawił Aliaga, który w 75. minucie ustalił wynik spotkania.

 

Campeonato Nacional BancoEstado Primera B

Pierwsza faza, mecz 3/6

Municipal de Ovalle, Ovalle [231]

 

[1] CD Ovalle 3:2 Club de Deportes Copiapó [3]

 

1:0 Jonathan Barrera 6'

2:0 Genaro Santibanez 22'

2:1 Mauricio Oro 44'

2:2 Ricardo Vega 68'

3:2 Juan Aliaga 75'

 

MoM: Ricardo Vega, 8

Odnośnik do komentarza

Mój klubowy scout nie miał chwili przerwy. Po przedstawieniu mi raportu, dotyczącego jego poszukiwań w Chile, od razu został wysłany do Argentyny. Liczyłem na to, że wynajdzie tam kogoś takiego, jak F.Alvarez, ale do ofensywy. Tymczasem ja przygotowywałem drużynę do wyjazdowego spotkania z Aricą.

 

- Los skurwysynos... - Chodził i burczał pod nosem prezes klubu.

- Co się dzieje?

- Te skurwiele kupiły mecz! Dostaniemy łomot od Aricy! - Wykrzyczał mi to w twarz, tak jakbym to ja był wszystkiemu winien.

- Jak to kupili? Kto kupił?

- Przegramy i ch** wie co jeszcze... Skurwysyny... - Do prezesa jednak nie docierało praktycznie nic... - To wszystko przez Marco! Powinien ich bardziej kontrolować!

- Ale kogo?

- Tych skurwysynów!

- ... - Wiedziałem, że niczego się już nie dowiem, a za pięć minut sędzia miał odgwizdać początek spotkania.

 

Przed meczem i tak nie nastawiałem się na jakąś niespodziankę, jednak słowa prezesa dobiły mnie całkowicie. Muszę jednak przyznać, że zaczęło się dość wyrównanie. Pierwsze 10, może 15 minut wcale nie wskazywało na to, że ktoś ma to spotkanie wygrać, albo przegrać. Wszystko zaczęło się jednak psuć od 20. minuty. Z boiska wyleciał wtedy Pablo Diaz, który rzekomo faulował wtedy Lillo. Przeciwni decyzji sędziego byli jego pomocnicy, których totalnie olał, a także moi zawodnicy, z czego Saavedra otrzymał żółtą kartkę, za intensywne dyskusje. Osiem minut później, brutalnym faulem popisał się Candia. Jak to jednak w piłce bywa, sędzia "nie zauważył" tego, a zajął się leżącym i wyjącym z bólu Oro. Poganiany napastnik, w celu zejścia z boiska, nie był jednak w stanie kontynuować gry. W jego miejsce wstawiłem Moscoso, który miał być małym motorkiem napędowym drużyny. Jednak do końca pierwszej połowy tylko się broniliśmy. Dużo szczęścia miał Jelvez, który obronił dwa mocne strzały, a raz uratowała go poprzeczka. W drugiej połowie sędzia nam nie odpuszczał, a i trochę szczęścia mieli gospodarze. Z lewej strony piłkę wrzucał Alejandro Guzman. Nie wiem jakim cudem, zresztą chyba nikt tego nie wiem, włącznie ze strzelcem bramki, jak on to zrobił, ale tą... wrzutką strzelił bramkę... Piłka przeleciała nad głowami piłkarzy i wleciała wprost w okienko naszej bramki... Widząc naszą bezradność, sędzia najwyraźniej chciał pokazać, jaki to on jest uczciwy i zagwizdał gospodarzom nawet spalonego. Chcieliśmy odrobić straty i nawet czasem udawało nam się przedostać pod bramkę gospodarzy. Niestety zawodnicy Aricy ścieli nas całkowicie z nóg w 72. minucie, a w 75. minucie dobił nas sędzia. Najpierw bramkę strzelił Victor Gonzalez, a pięć minut później Saavedra opuścił boisko, po obejrzeniu czerwonej kartki. Na szczęście, grając w dziewiątkę, utrzymaliśmy dwubramkową stratę do końca spotkania.

 

Campeonato Nacional BancoEstado Primera B

Pierwsza faza, mecz 4/6

Carlos Dittborn, Arica [178]

 

[3] CD Arica 2: 0 Club de Deportes Copiapó [3]

 

cz.k. Pablo Diaz 20'

ktz. Mauricio Oro 28'

1:0 Alejandro Guzman 49'

2:0 Victor Gonzalez 72'

cz.k. Cristian Saavedra 75'

 

MoM: Victor Hugo Salazar, 8

Odnośnik do komentarza

Widząc słabą grę mojego zespołu, obojętnie czy spotkania były kupione, czy też nie, postanowiłem zmienić co nieco "od środka". Ponieważ z zawodnikami było krucho i nie mogłem pozwolić sobie na zbyt dużo, postanowiłem zawalczyć coś nową taktyką. Zostaliśmy przy grze jednym napastnikiem, jednak przy wsparciu dwójki ofensywnych pomocników. Efekty? Widoczne gołym okiem...

 

Od pierwszych minut zauważyć było można, że w grze moich zawodników coś tknęło. Zaczęli grać odważniej, wiedząc zapewne dodatkowo, że nie mogą się zbłaźnić przed własną publicznością. Kontrolowali grę, nie dając dość do słowa gościom. Niestety ich strzały, w większości, były niecelne, więc cała ładna gra szła na marne. Worek z bramkami rozwiązał Manuel Alarcon, który w 24. minucie dał nam prowadzenie. Po cudownej wrzutce Martina Diaza, wykorzystał błąd obrońców gości i główką pokonał golkipera. Po stracie bramki, piłkarze z Antofagasty załamali się całkowicie, oddając, do końca pierwszej połowy, tylko jeden strzał. Na szczęście Jelvez nie musiał się nawet przy nim wysilać, gdyż i tak był niecelny. Natomiast moja drużyna, grała coraz lepiej i przed zejściem na przerwę, zdołała jeszcze podwyższyć swoją przewagę, do dwóch bramek. Ibarra i Moscoso popisali się znakomitą, dwójkową akcją oraz pokazali, jak powinna wyglądać komunikacja w drużynie. 28-letni pomocnik zagrał świetną piłkę, do wychodzącego na napastnika, przerzucając ją nad jednym z defensorów gości. Francisco, nie patrząc na nikogo, uderzył ją od razu. Zaskakujący strzał był niemożliwy do obrony, a piłka leciała wprost w okienko bramki. Goście musieli dostać ostry wykład w szatni, od swojego trenera, gdyż tuż po przerwie zdołali zmniejszyć naszą przewagę. Gola samobójczego strzelił Walter Lopez, który chcąc wybić piłkę za linię końcową, wpakował ją do własnej siatki. Nie był to udany początek dla tego obrońcy, zwłaszcza, że wszedł tuż po przerwie, jednak później poprawił swoją grę. Zaczęliśmy grać spokojniej, ale nie znaczy, że gorzej. Piłkarze zauważyli, że tylko to może pomóc utrzymać im korzystny wynik. Nie daliśmy jednak odpocząć Patricio Diazowi, bramkarzowi gości. Swoimi strzałami, zadręczali go zarówno pomocnicy, jak i obrońcy. Ten dobrze jednak spisywał się na bramce... Do czasu. Gdy w 67. minucie puścił trzecią bramkę, zaczął grać jak ciota. Golkiper wybronił mocny strzał Moscoso, jednak tak niefortunnie wybił piłkę, że ta trafiła wprost pod nogi Ormazabala. Piłka, po jego strzale, odbiła się jednak od obrońcy, ale... Dopadł do niej Marco Alvarez, 22-letni kapitan mojego zespołu, który potężnym strzałem umieścił ją, w końcu, w siatce. Goście byli załamani, widząc sytuację, jaka dzieje się na boisku. Liczyli na bezproblemowy remis, a okazało się, że jesteśmy drużyną, której dziś nie pokonają w żaden sposób. Swoją wysoką formę potwierdziliśmy jeszcze dwukrotnie. W 79. minucie Marco Alvarez strzelił jeszcze jedną bramkę. Dostał podanie, z lewej strony, od Vegi, lecz nie strzelał od razu, na bramkę. Przyjął spokojnie piłkę i w akcji jeden na jeden pokonał golkipera, dając nam prowadzenie 4:1. Pod koniec spotkania wyszło małe zamieszanie, w okolicach pola karnego przeciwnika. Z boiska musiał zejść kontuzjowany Araya. Goście grali jednak tak nerwowo, że bardzo szybko odzyskaliśmy piłkę. Liczyliśmy, że sędzia odgwiżdże zaraz koniec spotkania, jednak ten odgwizdał faul i ukarał Gutierreza zółtą kartką. Rzut wolny wykonywał Alfaro, który swoją wrzutką uszczęśliwił wszystkich kibiców biało-zielonych. Była ona tak dokładna, że Alcaron nie miał problemu z pokonaniem golkipera. Nie wiem jakim cudem, nie wiem dlaczego, ale wygraliśmy to spotkanie 5:1!

 

Campeonato Nacional BancoEstado Primera B

Pierwsza faza, mecz 5/6

Luis Valenzuela Hermosillo, Copiapó [192]

 

[4] Club de Deportes Copiapó 5:1 Club de Deportes Angofasta [3]

 

1:0 Manuel Alarcon 24'

2:0 Francisco Moscoso 43'

2:1 Walter Lopez, g.s., 48'

3:1 Marco Alvarez 67'

4:1 Marco Alvarez 79'

ktz. Percy Araya 89'

5:1 Manuel Alarcon 94'

 

MoM: Manuel Alarcon, 10

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...