Skocz do zawartości

Your Guardian Angel


citko

Rekomendowane odpowiedzi

Uczucie zawodu po generalnie spodziewanej porażce z Koroną Kielce w ostatnim spotkaniu ligowym rozeszło się miarowo po kościach całego ciała, nie pozostawiając większych śladów w psychice żadnego z graczy. Zresztą nie było czasu na rozważania i innego rodzaju gdybania, bo już cztery dni później czekało nas wyjazdowe starcie z czerwoną latarnią ligi — GKP Gorzów.

Zespół z Gorzowa nie wygrał dotąd żadnego spotkania, a dorobek dwóch punktów stanowiła zdobycz z trudem wywalczonych remisów. Napastnikom niegdysiejszego Stilonu udało się zdobyć dotychczas zatrważającą liczbę czterech bramek, natomiast ostatniej zaporze drużyny — Dawidowi Dłoniakowi "udało się" 20-krotnie przepuścić futbolówkę pomiędzy rękawicami, co zwiastowało możliwość podreperowania bilansu bramkowego wśród naszych napastników. Te suche fakty oznajmiały wszem i wobec, iż dzisiejsza konfrontacja może mieć tylko jeden scenariusz.

 

Wszystko zweryfikowało jednakże boisko i to, co miało na nim miejsce. Wbrew pozorom gospodarze nie ograniczyli się do obrony własnej bramki, ale także często podejmowali trud konstruowania własnych akcji zaczepnych. W przeciągu pierwszych 45. minut pod bramką Łukasza Merdy zawrzało trzykrotnie, w tym w jednym z przypadków — z zupełnie nie zadowalającym nas finałem. Oto bowiem na minutę przed zakończeniem regulaminowego czasu gry pierwszej połowy napastnik gospodarzy — Piotr Ruszkul — zdobył wyrównującą bramkę. Wyrównującą, bo w 19. minucie Piotrek Koman wymierzył sprawiedliwość z jedenastego metra, po wcześniejszym przewinieniu w polu karnym Jakuba Malczuka na Adamie Brzezinie, co przyniosło nam wtenczas prowadzenie. W tej części meczu mnożyły się sytuacje, po których piłka zatrzymywała się bądź to słupku, bądź też poprzeczce bramki po obu stronach boiska. W 10. minucie Matus odnotował uderzenie w poprzeczkę, na co Ruszkul odpowiedział tym samym w 35. minucie po drugiej stronie zielonego placu gry, co z kolei zostało skwitowane dwie minuty później uderzeniem w słupek autorstwa Piotrka Komana.

 

W drugiej połowie zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, by wyjechać ostatecznie z Gorzowa z kompletem punktów. Nie było tak łatwo, jak to sobie zakładaliśmy przed meczem, ale tym razem po zakończeniu meczu wcieliłem w życie taryfę ulgową, rozliczając zawodników z wyniku, który udało się osiągnąć, nie zaś ze stylu, który tego wieczora pozostawił wiele do życzenia. O ostatecznym wyniku zadecydowała bramka Grzegorza Kaliciaka przy wyraźnym udziale Adama Brzeziny. Nasz napastnik w 67. minucie pokusił się serią kąśliwych strzałów na bramkę Dłoniaka, które za każdym razem jakimś cudem odbijały się albo od niego samego, albo też od metalowej konstrukcji. Gdy trzecia taka próba nie przyniosła rezultatu, wycofał on piłkę do tyłu, gdzie sporo miejsca znalazł wspomniany wcześniej Kaliciak i z odległości linii szesnastki huknął tak potężnie, iż niemal przedziurawił siatkę w bramce.

Warto napomknąć, że obfitująca w żółte kartoniki ta część meczu, zmusiła nas do gry od 69. minuty w osłabieniu, po tym jak Piotr Koman za drugą żółtą kartkę, a w konsekwencji czerwoną, udał się na wcześniejszy wypoczynek do szatni.

Po meczu dowiedziałem się, że trafienie Ruszkula przerwało jego strzelecki impas trwający od 543 minut.

 

03.09.2008, Stadion Miejski, Gorzów Wielkopolski; I LIGA [9/34];

[18.] GKP Gorzów — TS Podbeskidzie [4.] 1:2 (1:1)

0:1 — Piotr Koman '19 karny

1:1 — Piotr Ruszkul '43

1:2 — Grzegorz Kaliciak '67

 

W 69. minucie Piotr Koman otrzymał czerwoną kartkę.

Sędziował: Radosław Trochimiuk (Ciechanów)

Widzów: 1.858

MoM: Grzegorz Kaliciak (DL; Podbeskidzie) — 7.7

 

Podbeskidzie (442):

1.Łukasz Merda — 19.Piotr Duda ż (69' 29.Arkadiusz Gołąb), 23.Maciej Szmatiuk ż, 7.Juraj Dancik, 14.Grzegorz Kaliciak — 11.Damian Świerblewski (67' 24.Grzegorz Piesio), 21.Bernard Ocholeche, 10.Piotr Koman ż/ż © (69' cz/k), 5.Mariusz Sacha — 22.Martin Matus (46' 3.Krzysztof Zaremba), 32.Adam Brzezina ż.

Odnośnik do komentarza

Minęły już dwa miesiące odkąd Rada Nadzorcza z prezesem Jerzym Wołasem usadowiła moją skromną osobę na stołku managera bielskiego klubu. W tym czasie udało mi się na dobre wkomponować w nowe otoczenie, momentami zapominając o wydarzeniach z przeszłości. Pozostały jedynie samotne wieczory, spędzone na refleksyjnych rozważaniach, przepełnione czarą goryczy i żalu. Nie tak miało być - wmawiałem sobie. Bywały też dni, w których godziłem się z sytuacją. Cóż, nie wszyscy mają sposobność do nazwania się ludźmi szczęśliwymi. Oceniałem wtedy swoją sytuację jako dobrą, a nawet bardzo dobrą. Tak wiele ludzi na świecie przymiera głodem, tak wielu niepewnych jutra bytuje na pograniczu nędzy i ubóstwa, a obraz śmierci w ich życiu jest zjawiskiem tak częstym, jak występowanie zorzy polarnej w północnych zakamarkach Europy. Sytuacja ekonomiczna krajów trzeciego świata, ekspansje militarne państw totalitarnych, skupiska terroru i reżimu na Bliskim Wschodzie, to wszystko doprowadziło do chorej sytuacji, w której człowiek tak naprawdę nie jest człowiekiem. Jest jedynie marionetką w rękach ludzi, którzy sprawują rządy. Te fakty wpływały na poprawę mojego nastroju. Czułem się wolny i nieskrępowany niczym latający w powietrzu ptak; jak Gucio przemieszczający się z kwiatka na kwiatek, mający głęboko w pośladkach dobro swej społeczności. Od baśniowego trzmiela różniłem się jednakże tym, iż nie posiadałem ani swojej wiernej przyjaciółki Mai, ani towarzyszącym odwłokom skrzydeł. Owszem, może kiedyś je posiadałem, bynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Zrzuciłem je jednak w momencie, gdy postanowiła ode mnie odejść...

 

Tego wieczora bezwiednie zacząłem popadać w melancholię, stan mentalnego rozleniwienia, który zawsze wynikał z nadmiaru samotności. Żyłem wydarzeniami klubu - to prawda, co jednak nie pozwalało na dłuższą metę odgradzać się od wydarzeń z przeszłości, które powracały niczym wyrzucony z rąk bumerang albo natrętna domowa mucha, potrafiąca dwie rzeczy: srać i denerwować. Rozwaliłem się na kanapie, sącząc ze szklanki wcześniej nalane martini i wsłuchując się w tony nostalgicznego utworu "Yesterday" legendarnej grupy The Beatles. Bezwiednie, po raz kolejny podążyłem ścieżkami pamięci do przeszłości. Pozwoliłem, by ogarnęło mnie poczucie szczęścia, którym niegdyś się pławiłem, nie doceniając jego wartości. Poczucie szczęścia, które dawała mi Jej obecność. Te piękne dni, które przeżyliśmy wspólnie na zwykłych, codziennych czynnościach, które ze względu na wspomniany przed momentem fakt Jej przynależności do mnie stawały się niezwykłe; i nocach, tak namiętnych, pełnych ciepła, wzajemnego pożądania i zmysłowego dla dwojga kochanków poczucia, że serca bijące dotąd w dwóch organizmach, łączą się w jedno w momencie najwyższego uniesienia.

Odnośnik do komentarza

Wyrwane z pamiętnika pamięci, część 1.

 

 

 

Mijały ostatnie dni czerwca, gdy niesiony przebijającymi przez mózg falami adrenaliny, uradowany z dopiero co zdanych egzaminów Inżynierskich I stopnia, obligujących mnie do podjęcia pracy w swoim zawodzie, być może w projektach niezbyt intratnych finansowo, ale najważniejsze - w swojej branży, z kumplami zahaczaliśmy w co dorodniejsze zabawy, potańcówki czy też wiejskie festyny. Lata 80, które wkraczały w decydującą fazę, pod patronatem ostatniej w szeregu cyfr dziewiątki, zmieniły oblicze Polski komunistycznej w całkiem wolny i niezależny kraj. Była sobota, piwo i wódka przelewały się hektolitrami do gardeł spragnionych i żądnych zabawy ludzi małego miasteczka w samym sercu krainy zwanej Żabim Krajem, gdzie po raz pierwszy w historii zdecydowano się na zorganizowanie największej w okolicy plenerowej imprezy zwanej z kolei Żabionaliami. Impreza pod patronatem Gminnego Ośrodka Kultury w Chybiu, zatoczyła się szerokim echem po okolicy, nie pozostawiając obojętności na żadnym rodowitym mieszkańcu miasta. Imprezie towarzyszyły pomniejsze zabawy; począwszy od hucznych potańcówek na parkiecie przy wciąż grającej głośno muzyce, poprzez licznie organizowanych konkursach sportowych dla młodzieży i dorosłych, czy też udziału kabaretów rozbawiających publikę, skończywszy na występach różnych zespołów muzycznych z atrakcją wieczoru rockowym ponadczasowym bandzie Perfectu z Grzegorzem Markowskim na czele. To wszystko przyciągało zewsząd jak magnes niebywałe tłumy sympatyków dobrej zabawy.

 

Pogodna atmosfera, którą stwarzały sielankowe nastroje uczestników imprezy, skwitowana była tego dnia nad wyraz słoneczną pogodą. Moje myśli zaprzątnięte pewną osobą nie dawały za wygraną i również tym razem głośno biły się w głowie, żądając wyjaśnień: co tu jest k**** grane. Cały wieczór liczyłem na to, że spotkam ją i tym razem uda mi się zrobić coś, by przekonać do własnej osoby. Wodziłem wzrokiem wszędzie, gdzie tylko się dało, wyczekując chwili, gdy w końcu ją zobaczę. Popijając chłodne piwko studzące rozgrzany do czerwoności umysł, wplatałem się w luźną polemikę z towarzyszącymi mi kumplami. Wreszcie, tuż za parkanem i sąsiadującą z nim w centrum studnią, wyłapałem ją wzrokiem w tłumie, przepraszając na moment moich towarzyszy "butelki" i czym prędzej udałem się w jej stronę. Dystans, który nas dzielił nie przekraczał być może nawet 50 metrów, ale mimo tego tysiące myśli zdążyło niczym w kalejdoskopie przemknąć w mojej głowie. I gdy znalazłem się już wystarczająco blisko, by się przywitać, a przy tym stać się zupełnie dostępnym dla jej pola widzenia, uświadomiłem sobie nagle, że nawet nie wiem co powiedzieć. Chwilę trwało, bym potrafił wydusić z siebie cokolwiek, na co odpowiedziała mi tylko badawczym wyczekiwaniem i nieznacznym grymasem rysującym się na jej twarzy, oznaczającym zdziwienie. Na imię miała Magdalena.

 

Ty tutaj? zagadnąłem, chwytając łapczywie ustami powietrze, gdyż dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że przez całą drogą nieświadomie wstrzymywałem oddech.

Wyglądała przepięknie. Strzelista figura osy, delikatne rysy twarzy, przyciągające uwagę usta i fiołkowe oczy. Fascynujące. W tutejszym żargonie określiłbym ją słowami: miód a malina.

Cześć! Jak widać ja tutaj odpowiedziała, uśmiechając się dorodnie, co przyjąłem za dobry znak. Domyślałem się, że czuję się nieco nieswojo i chyba lekko przytłoczona faktem, iż w pobliżu nie potrafi odnaleźć nikogo znajomego.

Pięknie wyglądasz rzekłem, nie kryjąc swojego entuzjazmu wywołanym jej widokiem.

Nieco się zmieszała. Nie pomyślała zapewne, że tym razem będę taki bezpośredni. Była piękna jak zawsze. Dla mnie i dla innych kolesi, na których zapewne sprawiała tak samo pozytywne wrażenie.

Dziękuję odpowiedziała, ale chłód bijący z jej głosu, wyraźnie dał mi do zrozumienia, iż nie jestem osobą, z którą miałaby ochotę na dłuższa pogawędkę. Bynajmniej takie odniosłem wrażenie.

Widziałeś gdzieś może Michała? zapytała, kontynuując po chwili: Przyjechaliśmy tu dziś wspólnie, bo w sumie początkowo nie planowałam tego wyjazdu. Plany na dzisiejszy dzień uległy jednak zmianom, a że nie wiedziałam co z sobą począć, po prostu postanowiłam zobaczyć jak bawi się sąsiadujące miasteczko. W końcu są wakacje rzuciła z entuzjazmem, lecz wyczułem sztuczność w jej wypowiedzi, lecz nie doszukiwałem się przyczyny. Nie musiałem. To co powiedziała świadczyło o jednym chce się mnie jak najprędzej pozbyć.

Miałem nadzieję, że zaproponowanie jej wspólnej przechadzki w trakcie której moglibyśmy odszukać zgubę, zaowocuje czymś, co planowałem już od dawien dawna. Niestety, los chciał inaczej. Po chwili znikąd wynurzył się Michał. Patrząc wprost nieobecnym wzrokiem, wyobrażałem sobie jak pełna ziarenek piasku klepsydra odwraca się nagle o 180 stopni, a mój czas dobiega końca, co znaczyło, że pora uciekać. Moje szansę tego wieczora na wyswobodzenie jej uczuć względem mojej osoby, splątanych zapewne gdzieś głęboko w jej sercu grubymi łańcuchami, również oceniałem w ciemnych barwach. Mogłem je porównać do parującej z gotującej się w czajniku wody, z tą jednak różnicą, że u mnie ten czajnik stał już pusty... Czarę goryczy przelał będący w wyśmienitym humorze Michał, wykazując się wysoce błyskotliwie wyszukaną i intelektualnie brzmiącą zbitką słów:

To co Madzia, idziemy na te lody?

Żenua.

 

Wpływ alkoholu, a może ciągła jego potrzeba spożycia w większej dawce, nie wprawiła mnie jednakże w zły nastrój. Po ciężkim roku gimnastykowania swojego rozumu, wprawiania w najwyższe obroty wszelkich trybików mieszczących się w mojej głowie, jednym słowem monotonnym zapierdalaniu na studiach mojemu ciału należała się dużo porcja rozrywki, a ten wieczór dopiero co się zaczynał.

 

W momencie, gdy przechylałem do gardła już piątą butelkę "Żywca", przyuważyłem kilka dziewczyn na tym, iż notorycznie spoglądają w moją stronę. W chwili gdy robiłem to samo, błyskawicznie odwracały się głowami, by po chwili ponownie wlepić we mnie wzrok. Lekkie odurzenie, nie pozwoliło, bym z tego powodu poczuł się jakoś nieswojo. Mimo, iż zawsze reprezentowałem grono osób raczej nieśmiałych, sytuacja ta, mówiąc szczerze, spodobała mi się na tyle, by robić to często, odwzajemniając ochocze spojrzenia nastolatek. Na ile spodobał się im mój wygląd, a na ile po prostu podśmiewały się konspiracyjnie z mojego wyglądu w tej kwestii karty pozostały nieodkryte, gdyż żadną z nich nie zmieniłem tego wieczoru ni słowa.

 

Dużo za to zamieniłem słów z dziewczyną jednego z moich dalszych kumpli, która pojawiła się na imprezie w towarzystwie swojej koleżanki z klasy. W ich towarzystwie spędziłem znaczną część wieczoru, ale o ile Kasia, która była ową dziewczyną kumpla, poświęcała mi dużo uwagi, to o tyle ta druga zupełnie nie zdawała sobie robić niczego z mojej obecności. Dopiero nasze wyjście w kameralnym gronie na pobliską stację kolejową, odmieniło oblicze tego spotkania. Kasia cieszyła się z obecności dopiero co przybyłego na imprezę Roberta, o którym wcześniej wspomniałem, chichocząc się w wniebogłosy i odwalając różne śmieszne scenki, ja natomiast zostałem skonfrontowany w obliczu czekającego mnie wyzwania, jakim mogłem nazwać spotkanie z drugą z dziewczyn do tej pory tak dla mnie nie przychylnej.

 

Usiedliśmy na schodach wiaduktu dla pieszych z dala od bawiących się ludzi, ale na tyle blisko, by być pod ich bacznym patronatem wzrokowym. Kasia z Robertem oddalali się od nas z każdą sekundą, a jej chichoty cichły i mieszały się coraz to bardziej z odgłosami natury i małomiasteczkowej atmosfery święta, które wkraczało w decydującą fazę w centrum. Najlepsze w zaistniałej sytuacji było to, iż mimo, że siedziałem z nią bark w bark, nie znałem nawet jej imienia.

Miała taką radośnie ufną, dziewczęcą, niemal dziecięcą twarz. Tyle było w niej świeżości i entuzjazmu życia, że mogłaby niemal ten entuzjazm sprzedawać w grubych worach na straganie ludziom i to bez obaw, że kiedykolwiek może go w niej zabraknąć. W połączeniu ze swoim cieniutkim i ciepłym głosem, aż prosiła się o to, by uchwycić ją w ramiona i mocno przytulić. Wpływ alkoholu potęgował to uczucie, ale silna wola, którą od zawsze się szczyciłem, trzymała moje niewysublimowane zapędy na wodzy.

Dobrze się bawisz? zapytała po niezręcznej chwili ciszy, jaka zapanowała od momentu, w którym zaproponowałem spoczynek na schodach.

Mogło być lepiej odpowiedziałem nieco przygaszonym tonem. To życie jest, jest takie... nieszablonowe wyparowałem, chcąc nadać rozmowie nieco bardziej sentymentalny charakter, albo bynajmniej sprawić wrażenie, że można pogadać ze mną o tematach będących "przypadłościom" ludzi dorosłych, nie zaś młodzieży, na którą to wyglądaliśmy.

To chyba tak jak u mnie skwitowała, a na jej czole zarysował się lekki mars, świadczący o tym, że mówi jednak prawdę.

Nie mając pomysłu odnośnie tematu, którym mogła potoczyć się ta rozmowa, postanowiłem zapytać o cokolwiek ze szczegółów jej życia. Pytanie o jej imię byłoby raczej nie na miejscu i już nawet w mojej głowie zarysował się pewien scenariusz, który byłby efektem mojego nietuzinkowego pytania. Spojrzałaby na mnie z niedowierzaniem spode łba, zaśmiała się grubiańsko i uciekła gdzie pieprz rośnie niczym spłoszona sarenka ze skraju lasu.

Jak tam w szkole?

W szkole dobrze. W sumie to już po szkole na dzień dzisiejszy. Nareszcie doczekałam się upragnionych wakacji!

Sposób, jaki to powiedziała wywołał u mnie gęsią skórkę. Emanowała niesamowitą energią i wigorem. Po chwili zaśmiała się uroczo, na co nie pozostałem dłużny i odpowiedziałem jej tym samym.

Wiem, że to nie wypada i tym bardziej z faktu, że jesteś kobietą, a kobiet nie pyta się o takie rzeczy, ale czy mogłabyś teraz zrobić dla mnie pewien wyjątek? zapytałem z miną dziecka przyłapanego przez matkę na kradzieży ciasteczek z kuchennego blatu.

Jeśli nie będzie to pytanie, które mogłoby skrępować mój umysł i ciało, to czemu by nie? odpowiedziała podnosząc głowę i wbijając we mnie swój wzrok.

Zauważyłem wtedy coś pięknego. Jej oczy. Spoglądając w nie, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że po ich drugiej stronie czekają na mnie bezkresne tonie oceanu zadziwiające swoim pięknem, spokojem i poczuciem bezpieczeństwa. Byłem naprawdę pod wielkim wrażeniem.

Mógłbym wiedzieć ile liczysz sobie wiosenek?

Uśmiechnęła się analizując ewentualne korzyści wynikające z przyznania się do prawdy. Nie zamierzała jednak od razu opuszczać kurtyny tajemniczości i odpowiedziała na moje pytanie pytaniem:

A na ile według ciebie wyglądam?

Nie chciałbym cię w żaden sposób urazić ani nic w ten deseń, ale choć z naszej rozmowy odnoszę wrażenie, iż mam do czynienia z osobą stokroć inteligentniejszą od siebie, z wyglądu rzekłbym, że nie możesz jeszcze pić piwa na legalu.

Zrobiła minę niewiniątka, a uśmiech nie znikał jej z twarzy.

To ile? Nie będę czuć się urażona, gwarantuje ci to zapewniła.

Szesnaście? zapytałem niezbyt przekonywującym głosem.

Skinęła przecząco głową i na moment oboje umilkliśmy. Splotła z sobą obie dłonie i odpowiedziała z przekąsem:

Rozczaruję cię, ale tak naprawdę to mogę już pić alkohol na legalu. To znaczy... zawahała się przez moment i nabierając powietrza do ust, dokończyła: ...nie do końca, ale mogę.

Co to znaczy? Moje zainteresowanie sprawą sięgało zenitu.

Mam urodziny już za niedługo. To będą moje 18 urodziny...

 

Nasza rozmowa rozkręciła się na dobre i niemal z każdą chwilą obejmowała coraz to szerszy zakres, wkraczając w niemal każdy aspekt życia. Gadaliśmy o otaczającym nas świecie, wymienialiśmy nasze poglądy i dzieliliśmy się naszymi zainteresowaniami. W pewnym momencie zauważyliśmy równocześnie, że posiadamy wspólnych znajomych, których, o dziwo, mieliśmy na pęczki, a temat ten sprowadził nas z kolei na pytanie, które zadaliśmy sobie jednocześnie:

Czy myśmy się już czasem kiedyś nie spotkali? Nasze spojrzenia spotkały się i oboje parsknęliśmy niewymuszonym śmiechem.

Ty mów pierwszy zaproponowała, gdy się nieco uspokoiliśmy.

Nie, to Ty mów pierwsza. Jesteś kobietą, masz pierwszeństwo. Nie dawałem za wygraną.

Ale kobiecie się nie odmawia. Ciągnęła z uporem i już w tamtym momencie uświadomiłem sobie, że zupełnie wyzbyliśmy się krążącej wcześniej nad nami aury niezręczności i lęku, by któreś z nas nie popełniło jakiejś głupiej gafy.

 

Byłem zaskoczony faktem, że było dokładnie tak, jak w konkluzji do której wspólnie doszliśmy. Na imprezie sylwestrowej organizowanej przez jednego z moich kumpli, dokładnie dwa lata wcześniej, zdążyliśmy zamienić z sobą kilka zdań, gdy podczas nieobecności gospodarza, pozwoliłem przejąć jego rolę, oprowadzając dopiero co przybyłych gości po domu. Niestety, tamtej nocy nasze drogi już się nie skrzyżowały.

 

Była godzina 21, gdy po drugiej stronie rzeki słońce zniknęło za linią horyzontu jak moneta wrzucona do automatu.

Spotkamy się jeszcze? zapytałem pełen obaw i nieco zmartwiony z powodu, że musi już się zwijać. Ten wieczór zapowiadał się tak uroczo, a tak naprawdę został w tej właśnie chwili zakończony.

Jeśli nasze drogi kiedykolwiek jeszcze się skrzyżują, to dlaczego nie? odpowiedziała i delikatnym machnięciem ręki pożegnała się.

 

Dalsze wydarzenia tej nocy upłynęły pod znakiem alkoholu sączonego z butelek, który wyrwał mi dziurę w mózgu wielkości stanu Kentucky w Stanach. Na drugi dzień obudziłem się w własnym łóżku z wyraźnym kacem i uczuciem, że wydarzyło się coś, czego chyba nie chciałbym pamiętać. Nie wiedziałem co to takiego, a myślenie utrudniało mi miarowe i cierpkie kłucie z tyłu głowy. Wysiliłem umysł, próbując coś sobie przypomnieć, ale moja pamięć uśmiechała się krzywo i miała gdzieś moje starania. Leniwa bestia była z tej mojej pamięci, a od ostatniego czasu, gdy rozrzedzona alkoholem krew w moich żyłach pulsowała nie do końca w sposób normalny (porównując do nadkładanego kawału drogi, jaką przemierza wracający do domu pijak po nocnej wojaży w barze), jej flegmatyczność sięgnęła zenitu.

 

Zmierzyłem się z trzema odczuciami: z zawodem związanym z Magdą, z którą po raz kolejny zupełnie mi nie poszło; z poznaną dziewczyną, która z powodu wyjazdu rodzinnego musiała się ulotnić zawczasu z imprezy; a także z wyrzutami sumienia, że alkohol tak szybko splątał moje myśli, wyrywając ze świadomości film, którego żadna taśma z trybików mojej głowy nie zarejestrowała.

Odnośnik do komentarza

Po dość szczęśliwym zwycięstwie w Gorzowie mieliśmy równo 10 dni czasu na przygotowanie się do kolejnego pojedynku mistrzowskiego. Swoją wyboistą drogę o wejściówki na salony światowej piłki rozpoczęły europejskie reprezentacje, które zainaugurowały eliminację do Mistrzostw Świata 2010 w RPA. Podopieczni Leo Beenhakkera w pierwszym pojedynku rozegranym 6 września na stadionie Śląskim w Chorzowie starli się z mocną Słowenią i nie zawiedli oczekiwań polskich kibiców, wygrywając skromnie po golu Euzebiusza Smolarka 1:0. Cztery dni później apetyty były tym większe, im tym razem Biało-Czerwonych czekał pojedynek w państwie będącym enklawą innego państwa o kształcie damskiego buta. Mowa o San Marino, które już na papierze wydawało się dla naszych Orłów łatwym przeciwnikiem. Rzeczywistość okazała się jednakże nieco bardziej zawiła, gdyż nastawieni ultradefensywnie, skutecznie odpierali wszelkie ataki ze strony Reprezentacji z nad Wisły. Sztuka bramkowa udała się wszakże tylko raz, a było to w 33. minucie meczu, kiedy to do siatki Sanmaryńczyków po mierzonym dośrodkowaniu Smolarka trafił Roger. Warto napomknąć, że gospodarze od 75. minuty grali w dziesiątkę, po tym jak czerwoną kartkę za przewinienie na Dariuszu Dudce popełnił niejaki Raffaele Carlini. W meczu odnotowano ogromną przewagę Biało-Czerwonych, na którą złożyło się aż 37 strzałów w kierunku bramki strzeżonej przez Aldo Juniora Simonciniego.

 

Trzynastego września w ramach 10. kolejki ligowej, gościliśmy na naszym własnym stadionie 17. w tabeli Dolcan Ząbki. Od samego początku meczu rzuciliśmy się do gardeł rywali niczym wyrafinowani w swoich poczynaniach mordercy na zlecenie. W pamięci kibiców na długo pozostaną akcje, którymi uraczyliśmy ich wiecznie niezaspokojone fanaberie w początkowym stadium tej konfrontacji. Niestety, goście nastawili się na desperacką obronę — i co gorsza — nie mogliśmy jej w żaden sposób przełamać. Stylem przypominaliśmy Reprezentację Polski w ostatnim meczu eliminacyjnym — posiadaliśmy ogromną przewagę, ale wszystkie nasze działania ofensywne zawodziły.

W drugiej odsłonie spotkania nasza gra pozostawiała jeszcze więcej do życzenia. Różniła się od pierwszej w sposób rażący; już nie stanowiliśmy pełnych werwy i żądnych rozlewu krwi krnąbrnych zabójców, a jedynie bandę beznamiętnych szaraczków z gry Football Manager. I tak było już do samego końca. Nie trzeba więc chyba nawet wspominać, iż ostatecznie mecz zakończył się najbardziej znienawidzonym przez kibiców rezultatem 0:0.

 

13.08.2008, Stadion Miejski (BKS Stal), Bielsko-Biała; I LIGA [10/34];

[5.] TS Podbeskidzie — Dolcan Ząbki [17.] 0:0

 

Sędziował: Łukasz Bartosik (Kraków)

Widzów: 2.464

MoM: Grzegorz Pater (MR; Podbeskidzie) — 7.3

 

Podbeskidzie (442):

1.Łukasz Merda — 19.Piotr Duda, 23.Maciej Szmatiuk ż, 7.Juraj Dancik, 14.Grzegorz Kaliciak — 9.Grzegorz Pater ©, 16.Rafał Jarosz (71' 29.Arkadiusz Gołąb), 21.Bernard Ocholeche, 5.Mariusz Sacha (78' 30.Sebastian Ziółkowski) — 15.Krzysztof Chrapek, 32.Adam Brzezina.

Odnośnik do komentarza

Nasz jedyny rodzynek w europejskich Pucharach — krakowska Wisła — nie miała szczęścia w losowaniu pierwszej, zasadniczej rundy Pucharu UEFA, trafiając na angielski Portsmouth. Zdobywca Pucharu Anglii, który sezon poprzedni zakończył na ósmej pozycji w Premiership, w potyczce z mistrzami Polski mimo ogromnej przewagi wypracowanej na boisku zwyciężył jedynie jedną bramką autorstwa Niko Krancjara z 48. minuty meczu. Rezultat ten wcale nie przecina ostatniej nitki szansy podopiecznych Macieja Skorży, którzy w rewanżu na Reymonta mogą pokusić się o przyzwoity rezultat, pozwalający wywalczyć upragniony awans do kolejnej rundy. W obozie pod Wawelem panuje bowiem optymistyczny nastrój, uwarunkowany pierwszą pozycją Wisły w Ekstraklasie z przewagą czterech punktów nad drugim w tabeli Ruchem Chorzów, mimo jednego zaległego jeszcze spotkania.

 

 

W kolejnym spotkaniu ligowym wyjechaliśmy do Polkowic na mecz z mocnym Zagłębiem Lubin. Spotkanie to odbyło się na stadionie III-ligowego Górnika, który udostępnił swój obiekt na czas budowy nowego, dopiero powstającego w Lubinie — Dialog Arena. Podopieczni Roberta Jończyka szczycili się jednakowym bilansem punktowym z naszym, lecz lepsza skuteczność pod bramką przeciwnika ich napastników, przy wprost proporcjonalnym trzeźwym zachowaniu ich bramkarza, sprawiała, iż to właśnie oni mogli cieszyć się z wyższej pozycji w lidze. Mecz stanowił więc szansę na udowodnienie, że obecna sytuacja w drabince ligowej nie odzwierciedla do końca rzeczywistości. Ledwo zadowalające rezultaty, które osiągaliśmy w ostatnich konfrontacjach mobilizowały jeszcze mocniej i z nutką goryczy właziły nam na ambicję, co musiało podziałać już tylko w jedną stronę. Fakt faktem, lubinianie gościli nasz zespół na neutralnym gruncie, co jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziego poczytywaliśmy za pozytywny znak.

 

Nie zaczęliśmy tego spotkania dobrze, już od pierwszych minut dając się wyraźnie zamknąć na własnej połowie i niczym niewzruszone słupy soli oczekując dalszych boiskowych wydarzeń. Nasza bramka oblegana była w początkowej fazie meczu licznymi uderzeniami, ale na szczęście Merda interweniował bardzo pewnie. Nieoczekiwanie w 22. minucie przeprowadziliśmy pierwszą, zgrabną akcję, po której cieszyliśmy się z objęcia prowadzenia. Adam Brzezina znalazłszy się z piłką w polu karnym Zagłębia, zagrał dokładną piłkę do nogi Piotrka Komana, który mając na sobie dwóch obrońców, umiejętnie uwolnił się spod ich krycia i siarczystym uderzeniem po długim rogu nie dał zupełnie szans Ptakowi na jakąkolwiek próbę obrony. Niestety, 12 minut później, naszą akcję skopiowali lubinianie i bramka padła tym razem po drugiej stronie boiska. Naszym katem okazał się Kamil Jackiewicz, któremu asystował wiecznie żwawy, choć już niemłody, Michał Chałbiński.

 

Po przerwie na boisko nie wybiegł Brzezina, któremu odnowiła się doskwierająca początkiem sezonu kontuzja pachwin. Zastąpił go Żmudziński, którego sadziłem na skrzydło, skąd natomiast wyciągnąłem Mariusza Sachę, czyniąc go partnerem Krzysia Chrapka w ataku. Mariusz, niestety, nie spełnił pokładanych w nim nadziei, zupełnie nie mogąc odnaleźć swojego miejsca na boisku, także w 76. minucie w jego miejsce wszedł Krzysztof Zaremba. Powstający w ten sposób duet imienników na szpicy naszego zespołu, owszem, stworzył kilka dogodnych sytuacji, po których ponownie mogliśmy wyjść na prowadzenie, ale niestety na tym się już skończyło. To z kolei, przy równie rażącej nieskuteczności ze strony gospodarzy, poskutkowało stanem remisowym, który utrzymał się sprzed przerwy. Tym samym po ciężkiej przeprawie udało się nam wywalczyć cenny punkt, choć szczerze pisząc, nasze ambicje tego dnia sięgały znacznie, znacznie wyżej.

 

20.09.2008, Stadion przy ul. Kopalnianej, Polkowice; I Liga [11/34];

[4.] Zagłębie Lubin — Podbeskidzie [5.] 1:1 (1:1)

0:1 — Piotr Koman '21

1:1 — Kamil Jackiewicz '34

 

Sędziował: Edward Paterek

Widzów: 3.534

MoM: Piotr Koman (MC; Podbeskidzie) - 7.5

 

Podbeskidzie:

1.Łukasz Merda 19.Piotr Duda, 23.Maciej Szmatiuk ż, 7.Juraj Dancik, 14.Grzegorz Kaliciak 9.Grzegorz Pater ©, 10.Piotr Koman, 21.Bernard Ocholeche (76' 29.Arkadiusz Gołąb), 5.Mariusz Sacha (76' 3.Krzysztof Zaremba) 15.Krzysztof Chrapek, 32.Adam Brzezina (46' 13.Paweł Żmudziński).

Odnośnik do komentarza

Sławoj, nie ukrywam, że chciałbym być wyżej ;P

 

 

 

 

 

Cztery dni po rywalizacji z Zagłębiem w lidze czekało nas starcie w Łodzi z pierwszoligowym ŁKS-em w ramach 2. rundy Pucharu Polski. Po niezbyt udanym eksperymencie w meczu z Kolejarzem Stróże w pierwszej rundzie, kiedy to zdecydowałem się wystawienie do gry drugiego garnituru Górali, tym razem postawiłem na najlepszych. Decydująca okazała się być dla mnie analiza rozegranych gier przez podopiecznych Marka Chojnackiego, którzy w ośmiu dotychczasowych starciach w Orange Ekstraklasie zgromadzili zaledwie cztery punkty, zaś ich efektywność pracy w ofensywie zamknęła się ledwie na trzech trafieniach. Tak mała ilość strzelonych goli z pewnością nikomu na Alei Unii chluby nie przynosiła, a trzeba było również doliczyć do tego wszystkiego dwie porażki w Pucharze Ligi: z Wisłą Kraków (0:2) i Śląskiem Wrocław (0:1). To wszystko do przysłowiowej "kupy" razem wzięte, czyniło w naszych sercach iskierkę nadziei, która, mieliśmy nadzieję, zapłonie wielkim płomieniem w trakcie meczu. Twardzi i hardzi w swoich poglądach pozostawali jedynie bukmacherzy, którzy kreślili nasze szansę w naprawdę niekorzystnym świetle, co odzwierciedlały liczby (1.8 PLN — zwycięstwo ŁKS-u; 4.0 PLN — nasze zwycięstwo).

 

Przed pojedynkiem zostałem poproszony o krótki wywiad, podczas którego mój rozmówca w osobie nie cieszącego się moim zaufaniem Cezarego Łukasiewicza z Dziennika Zachodniego serwował długie, zawiłe i skomplikowane pytania, na które otrzymywał bardzo treściwe odpowiedzi. Podchodził mnie w różnoraki sposób, ale nie zamierzałem tryskać wylewnością. Ograniczyłem się jedynie do wyznania, w którym podkreśliłem, że w nadchodzącym spotkaniu z ŁKS-em wcale nie zamierzamy się jedynie bronić, że nasza drużyna piastująca w I lidze piąte miejsce jest od ŁKS-u lepsza, i że nasi napastnicy razem do jednego worka wzięci, wcale nie są od Dawida Jarki gorsi, co chyba na siłę próbował mi wmówić ten stary redakcyjny gbur.

 

Nawarzyłem sobie bigosu, to go muszę teraz zjeść — przewinęło mi się przez myśl, nim na średnio zapełnionym kibicami stadionie Unii rozległ się pierwszy gwizdek sędziego ze Słupska. Mój rywal po fachu — Michał Chojnacki — zmontował mi nie lada wyzwanie. Wszystko na co byłem przygotowany w tym spotkaniu, opierało się o dzielne przeciwdziałanie jego preferowanego dotychczas ustawienia 451 z samotnym na ataku Dawidem Jarką, któremu w przedmeczowych założeniach zleciłem szczególną dozę uwagi moim defensorom. Tymczasem Łodzianie wybiegli na boisko w standardowym 442, w efekcie czego wszystkie moje plany wzięły w łeb. Było to jednak nic w porównaniu z tym, co czekało mnie po zaledwie siedmiu minutach gry. Ostry pressing, który zleciłem całej linii obrony, przejawił się w najgorszym z możliwych sposobów. Wślizg w nogi Dawida Jarki autorstwa Duraja Dancika bez problemów mógłby na zawsze złamać karierę tego młodego, ledwie 21-letniego sportowca, także decyzja, którą w momencie podjął arbiter tego spotkania, była dla mnie osobiście całkowicie zrozumiała. Jedynym szczęściem w tak naprawdę naszym "nieszczęściu", który przeżywaliśmy wraz z wykluczeniem Dancika z pola gry, stanowił fakt, iż Piasecki nie dał się sprokurować do błędu, mimo nachalnego nawoływania ze strony zarówno piłkarzy ŁKS-u, jak i fanów tegoż zespołu, którzy gorączkowymi gwizdami próbowali zagłuszyć to, co działo się na boisku. W efekcie skończyło się na rzucie wolnym, a nie — jak tego oczekiwano — na karnym. Uderzenie skrupulatnie ustawionej nieco wcześniej na linii szesnastkowej piłki przez Zdzisława Leszczyńskiego odbiło się od naszego muru i powędrowało poza linię końcową, zwiastując rzut rożny. Niewykorzystany stały fragment gry, jak zresztą niemal wszystkie, które statystycznie można było przypisać gospodarzom w tej połowie, okazywały się mało skuteczne, co jednak zmieniło się wraz z ostatnią minutą tej części gry, o czym jednak później.

Mając na uwadze fakt, iż jesteśmy drużyną z "ubytkiem", staliśmy się łakomym kąskiem niczym Żydzi postawieni w obliczu gestapowskich giwer podczas egzekucji rozstrzelania pod ścianą. Naszą szansą pozostała już tylko mężna obrona własnej bramki, dlatego też czym prędzej zdjąłem z boiska Krzysztofa Chrapka z ataku, stawiając na Michała Osińskiego, który miał załatać nasze dziury w obronie.

W 19. minucie gry stało się coś nieoczekiwanego. Z pomocą przyszedł nam jeden z defensorów ŁKS-u, który... otworzył nam drogę do własnej bramki! Jego efektowne uderzenie, po mocnej wrzutce z głębi pola od Piotra Dudy, można było skwitować tylko jednym słowem: fenomen! Aż chciało się wykrzyczeć: "Piękny strzał Milordzie!". Drugi Żewłakow nosz k***a! :kekeke: . Mowa tu o 28-letnim prawym obrońcy, Robercie Łakomym, który podczas próby zażegnania niebezpieczeństwa pod własną bramką, zachował się przeto niczym rasowy snajper, wyczuwając chwili i pakując swojemu bramkarzowi tak mocne uderzenie z woleja, że ten, miast próbować je bronić — wycofał się do tyłu! Tłum zawył z bólu, na naszej ławce zaś wybuchła fala niepohamowanej radości i niedowierzań w to, co przed momentem miało miejsce na boisku. Nie wszystko było jeszcze stracone, wszak wystarczyło tylko doprowadzić ten wynik do końca, w najgorszym wypadku doprowadzić do remisu i liczyć na szczęście w loteryjnym konkursie rzutów karnych. W 37. minucie, po kontrze, na pozycję sam na sam z Ivanoviciem broniącym dostępu do bramki ŁKS-u, wyszedł wreszcie Adam Brzezina, ale w decydującym momencie odchylił się do tyłu, śląc Najwyższemu pozdrowienia od całej drużyny. Była to jedna z nielicznych akcji przeprowadzonych przez nasz zespół w tej części meczu, wszak nie zależało nam na niczym innym jak doholowaniu tego rezultatu do końca i raczej skupialiśmy się na obronie, niźli konstruowaniu akcji zaczepnych. Niestety, na minutę przed zakończeniem regulaminowego czasu gry, wspaniałym uderzeniem z rzutu wolnego popisał się Ireneusz Adamski, przynosząc swojemu zespołowi wyrównanie.

 

Na drugą połowę wychodziliśmy z przeświadczeniem, że tak naprawdę mecz zaczyna się od nowa i należy zrobić to, co zakładaliśmy jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Niestety, ale nawet po założeniu na nosy różowych okularów, nasza sytuacja nie wyglądała za dobrze. Nie dość, że graliśmy w osłabieniu, to jeszcze w przerwie zmuszony zostałem ściągnąć z pola gry Piotrka Komana, który narzekał na kłucie w kostce, a w jego miejsce wprowadzić nieco mniej obytego z piłką Arka Gołąba.

W 50. minucie pozostawiony bez krycia Jarka bez problemu poradził sobie z Merdą, po wcześniejszym otrzymaniu piłki od szarżującego prawą stroną Michała Szermeta. Nie czekaliśmy jednak nawet minutę, gdy gorąco zrobiło się po drugiej stronie boiska, a wystrzelony niczym strzała z łuku Michał Sacha pognał ile sił w nogach do prostopadłego zagrania Brzeziny, przyjął futbolówkę w pełnym biegu i zwodząc Ivanovica balansem ciała, zaparkował ją w siatce ŁKS-u! Cieszyłem się jak dziecko, widząc ostudzone nastroje na ławce ŁKS-u, ale przeczuwałem, że gorsze może dopiero nadejść. Tak więc, aby obronić ten jakże dla nas korzystny rezultat, zaleciłem jeszcze szczelniejsze krycie i bardziej defensywną grę. Wyraźnie sforsowaliśmy tempo, a krótkie podania, które wesoło, niczym po sznurku, wędrowały z nogi do nogi naszych obrońców, skutecznie, z każdą nastającą chwilą, męczyły ofensywę Łodzian. W 70. minucie szanse obu drużyn wyrównały się, po tym jak czerwoną kartkę otrzymał antybohater ŁKS-u — Łakomy — który faulem na Mariuszu Sachie, zapewnił sobie wcześniejszą wędrówkę tunelem pod prysznic. Pozostały do końca spotkania epizod nie wyróżnił się niczym szczególnym. Dopiero w końcówce o skomasowany atak postarali się gospodarze i dwukrotnie mogliśmy mówić o wielkim szczęściu. Nasze szczęście nazywało się przeto Łukasz Merda, bo to właśnie on swoimi niesamowitymi interwencjami ratował nam tyłki.

 

90 minuta przy remisowym rezultacie, który widniał na boiskowym zegarze, zwiastowała niechybną potrzebą rozegrania dogrywki i wyłonienia ekipy, która awansuje do kolejnej rundy. Dogrywkę, o której nie zamierzałem się rozpisywać więcej niż w jednym zdaniu, bo samo tylko wspomnienie o niej wywoływało u mnie odruch wymiotny. Przeważaliśmy niemal w każdym aspekcie gry, lecz to nie uchroniło nam przed klęską, którą, bez wątpienia, mogliśmy nazwać decydujące trafienie Wahana Gevorgyana z 102 minuty gry. Tym samym nasza przygoda z Pucharem Polski na sezon bieżący dobiegła końca.

 

Po meczu podziękowałem zawodnikom za ambitną walkę i serce, które włożyli w rywalizację. W tej rundzie obyło się bez większych niespodzianek, no może poza przegraną Wisły Kraków z Piastem Gliwice po dopiero 10 serii rzutów karnych. Popularne "Piastunki" cieszyły się w niej 100% skutecznością.

 

24.09.2008, Stadion przy Alei Unii, Łódź; Puchar Polski: 2 runda;

[OE] ŁKS Łódź — TS Podbeskidzie [1L] 3:2 dgr; 2:2 (1:1)

0:1 — Robert Łakomy '19(sam)

1:1 — Marcin Adamski '45

2:1 — Dawid Jarka '50

2:2 — Mariusz Sacha '52

3:2 — Wahan Gevorgyan '102

 

W 7. minucie spotkania Juraj Dancik (Podbeskidzie) został ukarany czerwoną kartką.

W 70. minucie spotkania za dwie żółte kartki boisko opuścił Robert Łakomy (ŁKS).

 

Sędziował: Dawid Piasecki (Słupsk)

Widzów: 3.525

MoM: Dawid Jarka (ST; ŁKS) — 7.6

 

Podbeskidzie:

1.Łukasz Merda — 19.Piotr Duda, 6.Paweł Baranowski ż/k, 7.Juraj Dancik (7' cz/k), 14.Grzegorz Kaliciak — 9.Grzegorz Pater © (74' 33.Rafał Napierała), 10.Piotr Koman (46' 29.Arkadiusz Gołąb), 21.Bernard Ocholeche, 5.Mariusz Sacha — 15.Krzysztof Chrapek (7' 20.Michał Osiński ż/k), 32.Adam Brzezina.

Odnośnik do komentarza

Po meczu z ŁKS-em dysponowaliśmy zaledwie dwoma dniami na wygenerowanie sił i niestety, co musiałem z przykrością stwierdzić, był to zbyt krótki okres, by podładować nasze wyczerpane akumulatory w sposób zadowalający. Z tego powodu na mecz ze Zniczem Pruszków w lidze zmierzyłem się z problemem skompletowania składu, szczególnie w środku pola, gdzie zabrakło kontuzjowanych: Komana i Jarosza. Na szczęście, grającemu w ostatnim meczu Nigeryjczykowi Ocholeche transporter importowanych prosto z afrykańskich plantacji bananów pomógł w pełni wygenerować wszystkie wyczerpane mięśnie i być w pełni formy przed kolejnym spotkaniem. Diametralnej przemianie uległy również inne formacje, a z ważniejszych wydarzeń to przede wszystkim powołanie z drużyny rezerw Bartłomieja Koniecznego, narzekającego w ostatnim czasie na brak występów w pierwszym składzie i przypisaniu mu roli kapitana zespołu pod nieobecność Patera i Komana, odpowiednio: kapitania i wicekapitana zespołu. Mimo tej nominacji, zawodnik ten zażądał wystawienia na listę transferową, a że nie zamierzałem przekreślać mu planów na przyszłość, poprosiłem naszą szanowną Panią Dorotkę o przygotowanie stosownych dokumentów w celu realizacji jego postanowienia. Wieczorem, tego samego dnia, jego nazwisko widniało wśród osób poszukujących zatrudnienia w innych klubach na lokalnym rynku pracy.

 

Widowisko rozpoczęło się naprawdę przednio. Szczególnie dla nas, bo już w 3. minucie pędzący z piłką Krzysztof Chrapek został powalony na ziemię przez jednego z defensorów Znicza w obrębie linii szesnastkowej i sędzia czym prędzej zadecydował o przysługującym nam rzucie karnym. Stały fragment gry pewnym uderzeniem w lewy róg bramki Bienka wykorzystał natomiast Maciej Szmatiuk i prowadziliśmy 1:0. Po kilku minutach indywidualną akcję przeprowadził Ocholeche i w sposób dość komiczny spróbował zwieść czujność sędziego, kładąc się nietknięty przez nikogo w polu karnym i symulując przewinienie popełnione na jego własnej osobie. Giejsztorewicz pozostał jednak czujny do samego końca i nie dał się nabrać na aktorstwo Nigeryjczyka, którego, na całe szczęście, nie ukarał nawet żółtym kartonikiem. Ta część gry minęła pod nasze zdecydowane dyktando, ale niestety nie udało się jej udokumentować żadnym następnym golem.

 

Druga połowa stanowiła natomiast przeciwieństwo pierwszej i dla odmiany to goście decydowali o jej przebiegu. Na domiar złego wykazali się w niej dwukrotnie lepszą skutecznością od naszej i mecz zakończył się zupełnie nas niesatysfakcjonującym rezultatem 1:2. Tego dnia kat nosił nazwisko Osolińskiego, który w przeciągu ośmiu minut pozbawił nas choćby marnego punktu. Obie bramki jego autorstwa, o czym warto napomknąć, zdawały się być niemal lustrzanymi odbiciami, z tą jednak różnicą, że przy ich niejako "materializacji" zmieniali się tylko asystenci. Najpierw był to Martins Ekwueme, a w 59. minucie Adrian Paluchowski.

 

27.09.2008, Stadion Miejski (BKS Stal), Bielsko-Biała; I LIGA [11/34];

[5.]TS Podbeskidzie Znicz Pruszków [7.] 1:2 (1:0)

1:0 — Maciej Szmatiuk '4 (karny)

1:1 — Bartosz Osoliński '51

1:2 — Bartosz Osoliński '59

 

Janusz Jaskólski (Znicz) otrzymał w 88. minucie drugą żółtą kartkę i musiał opuścić boisko.

 

Sędziował: Dariusz Giejsztorewicz (Suwałki)

Widzów: 2.342

MoM: Bartosz Osoliński (MC; Znicz) — 8.6

 

Podbeskidzie:

1.Łukasz Merda 18.Sławomir Cienciała, 4.Bartłomiej Konieczny ©, 23.Maciej Szmatiuk ż/k, 14.Grzegorz Kaliciak 11.Damian Świerblewski, 21.Bernard Ocholeche (73' 31.Łukasz Gorszkow), 8.Łukasz Matusiak (73' 9.Grzegorz Pater), 13.Paweł Żmudziński 22.Martin Matus (83' 3.Krzysztof Zaremba), 15.Krzysztof Chrapek.

Odnośnik do komentarza

W rewanżowym pojedynku Wisły Kraków z Portsmouth w ramach pierwszej, zasadniczej rundy Pucharu UEFA, krakowianie powtórzyli rezultat z Fratton Park, przegrywając 0:1 i jako ostatni reprezentanci kraju z nad Wisły kończąc przygodę na arenie europejskich pucharów.

 

 

Trzy ostatnie ligowe konfrontacje bez ani jednego zwycięstwa z naszej strony, poczęły mocno irytować wszystkich, którzy w jakiś sposób byli związani z klubem. Nic więc dziwnego, że wyjazd do jakiego doszło tydzień później, traktowaliśmy w sferach przysłowiowego leku na całe zło. A szansę na odniesienie łatwego zwycięstwa były tym większe, im naszym rywalem stali się gracze Stali Stalowa Wola, którzy okupowali w lidze słabą, bo dopiero 14. lokatę w lidze.

 

I jeśli miałbym mówić o tym meczu w jakichkolwiek superlatywach, to musiałbym stwierdzić, że bardzo podobała mi się gra tych, o których wcześniej wypowiadałem się niezbyt przychylnie. Naszym rywalom najwyraźniej służył atrybut własnego boiska, bo już od pierwszych minut, wbrew wcześniejszym zapowiedziom, przejęli inicjatywę i pewnie kontrolowali nasze boiskowe poczynania. Można powiedzieć, że wychyliliśmy się z tego schematu tylko raz, a dokładnie w 30. minucie, kiedy to po wznowieniu gry z rzutu rożnego udało nam się zdobyć bramkę. Jej autorem stał się Mariusz Sacha, który w polu karnym Stali zachował najwięcej zimnej krwi i pomimo panującego tam ścisku, zdołał pokonać Tomasza Wietechę. Kapitan Stali najwyraźniej podrażniony stratą bramki, której zresztą mógł bezproblemowo zaradzić, z jeszcze większym uporem począł czynić to, co leżało w jego kompetencjach. Zaganiając i zagrzewając swoich kolegów do walki, umotywował w ich sercach prawdziwego ducha walki, który w drugiej połowie stał się naszym gwoździem do trumny...

 

Tuż po przerwie niezłym pomysłem na finalne rozegranie długo planowanej akcji Stali pochwalił się zaledwie 21-letni Jonasz Jeżewski, znajdując lukę w naszej obronie i dogrywając górną piłkę do Abela Salamiego. Nigeryjczykowi nie pozostało nic innego jak opanować łaciatą i zrobić to, co należy do powinności napastnika. Bezradnemu Merdzie zdążył już tylko wyrosnąć na czole głęboki mars zdenerwowania i remis stał się faktem. Przed końcem Jeżewski pokusił się o kolejną wyśmienitą akcję, ale tym razem całkowicie indywidualną, po której udało mu się zdobyć dziewiczego gola zarówno w barwach Stali, jak i w swojej karierze na poziomie I ligi piłkarskiej. Radość po jej zdobyciu była tym większa, że przyniosła jego drużynie komplet punktów, pozwalając również awansować na 12. lokatę w lidze. Byłem zdruzgotany. Tak słabo nie zagraliśmy jeszcze w żadnym z dotychczasowych rozegranych przez nas spotkań.

 

04.10.2008, MOSIR, Stalowa Wola; I LIGA [13/34];

[14.] Stal Stalowa Wola — TS Podbeskidzie [5.] 2:1 (0:1)

0:1 - Mariusz Sacha '30

1:1 - Abel Salami '46

2:1 - Jonasz Jeżewski '88

 

Sędziował: Tomasz Musiał (Kraków)

Widzów: 1.735

MoM: Jonasz Jeżewski (ML; Stal) — 8.1

 

Podbeskidzie:

1.Łukasz Merda 19.Piotr Duda, 20.Michał Osiński (68' 7.Juraj Dancik), 23.Maciej Szmatiuk, 14.Grzegorz Kaliciak ż/k 11.Damian Świerblewski (68' 33.Rafał Napierała), 9.Grzegorz Pater ©, 21.Bernard Ocholeche ż/k, 13.Paweł Żmudziński ż/k - 5.Mariusz Sacha ż/k 22.Martin Matus (46' 3.Krzysztof Zaremba).

 

Notatki: Co za durna wersja FM-a! | Stilić debeściak :jupi:

Odnośnik do komentarza
Jeżewski - przeczytałem "Jeżowski". Tak się zastanowiłem, co ja robię w Stali :keke:

 

Haha, to ciekawe, bo ja już zdążyłem nawet odnotować ten sam fakt i w formie żartu przytoczyć w odcinku, że to Twój brat bliźniak jednojajeczny xD Po chwili jednak zadałem sobie trud i poszukałem w sieci Twoich prawdziwych danych osobowych, no i notkę usunąłem ;)

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...