Skocz do zawartości

A la orden, señor


stefczyk95

Rekomendowane odpowiedzi

Słuch zaginął po parze niegdyś kochających się ludzi, a moich byłych sąsiadów. Podobno on zdesperowany tym, że nie może przejąć klubu i plantacji w okolicach Pinar wyjechał z powrotem do Kolumbii albo nawet do rodzinnej Europy by tam na włoskiej rozkręcać czarny interes. Ona miała wrócić, podobnie jak mąż, do miejsca swojego urodzenia, czyli do Camaguey, trzeciego, co do wielkości miasta w środku Kuby. Ile w tych plotkach było prawdy? Czy doszli do jakiegoś porozumienia? Na te pytania pewnie nie dostanę długo odpowiedzi.

 

Ledwo, co jednak zginął z czasem wątek przejęcia klubu przez Włocha, a już pojawił się kolejny zainteresowany. Tym razem jednak nie robił jakiś sztucznych podchodów i dość jegomość mi się przedstawił po przyjeździe do siedziby klubu.

 

- Pan pewnie, jest tu trenerem, tak? – spytał na wejściu.

 

- Tak, a kim Pan jest?

 

- Nazywam się Francisco Ibarra, jestem Meksykaninem. Parę lat temu założyłem klub Indios de Ciudad Juárez, jako, że część mojej rodziny to Indianie i sam się za niego uważam. Miałem zaszczyt po trzech latach wraz z klubem świętować awans do najwyższej klasy, niestety po kolejnych trzech latach w wyniku braku wsparcia od miejscowości, w 2011 musiałem zlikwidować klub. Na jakiś czas był wiceprezesem klubu z Guadalajary, Atlasu, ale Gustavo Guzman, ich prezes ma za dużą władzę i odda ją pewnie synom.

 

- I stwierdził Pan, że zbuduje Pan futbol na Kubie?

 

- Dziwne co nie? Ale taki jestem. Lubię wyzwania, a dodatkowo, jako biznesmen mam kontakty z Kolumbijczykami.

 

- No tak to nic dziwnego rzeczywiście. Życzę jednak wiele szczęścia prezes jest uparty i nie da Panu łatwo za wygraną.

 

- Mam nadzieję, że pójdzie nam łatwo i przyjemnie.

 

Czas pokazał, że nie było po myśli Francisco, przynajmniej do czasu meczu, który nadchodził już wielkimi krokami. Naszym przeciwnikiem był klub z okrytego od paru lat niesławą miasta Guantanamo, najdalej oddalonego od nas przeciwnika. Wszystko oczywiście za sprawą wpychających się wszędzie gdzie popadnie amerykańskich zwyrodnialców, którzy przekraczali wszelkie normy i prawa człowieka w stosunku do więźniów, nieopodal miasta.

 

Na ostatni mecz lutego musieliśmy wyjątkowo wyjechać w nocy, gdyż już o piętnastej miał być rozegrany mecz ligowy. Podróż nas mocno zmęczyła, zwłaszcza fragment, w którym rano wyszło słońce, a w autobusie zepsuła się klimatyzacja. Po wyjściu z autobusu czuliśmy się niczym uduszone picadillo i dopiero na minuty przed meczem doszliśmy w miarę do siebie. Stadion w Guantanamo, jako jeden z nielicznych w lidze jest po części kryty, co dało nam na początek sporo odpoczynku.

 

W składzie zrobiłem jedną, ale za to poważną zmianę, Resta dostał karę za swoją słabą dyspozycję i zamienił go Arnaldo Santos. Tak nudnego meczu nie oglądałem od dawien dawna. W pierwszej połowie jedyną wartą do odnotowania sytuacją była nie celna próba gospodarzy, a dokładniej Zuasnabara. Żadna ze stron nie zdołała się tego dnia mocniej rozbujać w ataku.

 

W przerwie zmieniłem zmęczonych grą i podróżą Cienfuegosa i Howarda, za którego wszedł Antonio Martinez. Druga połowa nie napawała optymizmem i znów było bardzo nudno, szczerze już myślałem, że po raz kolejny wyjedziemy z jednym punkcikiem, ale nastała w końcu ta jedyna akcja w 80 minucie. Świetnym przechwytem popisał się nasz kapitan Garcia, podał do Quintero, a ten, jako król asyst świetnie wyłożył piłkę Martinezowi, który stał się dziś naszym jokerem. W końcówce chcąc bronić wyniku zmieniłem jeszcze mającego kartkę kapitana Garcie, a na lewej flance zastąpił go grający kapitalne zawody Corrales.

 

Zwycięstwo na wyjeździe po bardzo ciężkim meczu smakuje naprawdę wyśmienicie. Pierwszy raz nie mogłem wystosować poważniejszych uwag do mojej linii defensywnej, do ofensywy zresztą też, bo jedyną okazję, jaką stworzyli, to zamienili na bramkę. W autobusie pomimo zmęczenia można powiedzieć, że była feta przynajmniej do czasu kiedy zawodnicy zdecydowali się wyciszyć i pójść spać.

Końcówka lutego była dla nas, więc, bardzo udana, ale to dopiero marzec miał nam dać w kość…..

 

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Wszyscy zdrowi przed marcem :), ale dwóch zawodników zagrożonych "wykartkowaniem": Resta i Alain Garcia.

 

Tu wspomnienie meczu do złotej bramki w Guantanamo:

 

 

 

Mecz ligowy, 22.02.2014

Kubańska Liga Krajowa [5/18]

Estadio Rogelio Palacio, Guantanamo

Guantanamo [7.] 0-1 [4.] Pinar Del Rio

Skład Pinar del Rio: D.Guerra 6.9; J.L.Corrales 8.5, O.Suarez 6.3, A.Santos 6.6, A.Garcia (k) 7.0 (zm.84 S.Falcon) ; J.Coro 6.5, O.Martinez 6.5, D.Cienfuegos 6.3 (zm. 45 R.More 6.4), R.A.Martinez 6.2; S.Quintero 6.7, Howard 6.4 (zm.45 A.Martinez 6.9)

Bramki:

80' Antonio Martinez 0:1

MoM: Jorge Luis Corrales 8.5 (Pinar del Rio)

Widzów: 233

 

TERMINARZ NA MARZEC 2014 (zaczyna się niewinnie ale potem maraton meczów)

1.03 Sancti Spiritus (d) [KLK 6/18]

8.03 Cienfuegos (w) [KLK, 7/18]

12.03 Dandy Town Hornets (BER) (d) [1 mecz/2 Runda Przedwstępna Klubowych Mistrzostw Karaibów]

16.03 Dandy Town Hornets (BER) (w) [2 mecz/2 Runda Przedwstępna Klubowych Mistrzostw Karaibów]

19.03 Villa Clara (d) [KLK 8/18, zaległe spotkanie]

22.03 Camaguey (w) [KLK 9/18] albo w przypadku awansu w KMK mecz 1/3 Faza Grupowa KMK

26.03 Mecz 2/3 Fazy Grupowej KMK?

29.03 La Habana (d) [KLK 10/18] albo w przypadku awansu w KMK mecz 3/3 Faza Grupowa KMK

PODSUMOWANIE LUTEGO 2014

Kubańska tabela ma się teraz tak, czyli jesteśmy na 3 miejscu i wciąż tracimy dwa punkty do lidera:

XHf4Slq.png

dddddddddddddddddddddddddddddddddddddddddddddddddddddddd

Inne ligi wciąż nie ruszyły, a w lutym tylko w części krajów działał jeszcze rynek transferowy, także największym transferem było przejście za 4,8 mln dolarów Andersona Martinsa z Al Dżaish (Katar) do Flamengo, w marcu powinno być już o wiele ciekawiej. Ranking FIFA też bez zmian, więc trudno tu o czymś sensownym napisać :/

Odnośnik do komentarza

Granatowe, aczkolwiek zgadzam się że pomarańcz najlepiej by do nich pasowała :)

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Ostatni tydzień lutego upływał pod znakiem ciężkich treningów nad wydolnością naszych zawodników, a także zaczęliśmy regularny sezon żeglarski, gdyż w najbliższym czasie, czyli w marcu czekały nas rejsy po Karaibach, miałem nadzieję, że więcej niż tylko jeden, do czego szykowałem moich zawodników. Nie wszyscy znosili to tak samo, nie wszystkim się to podobało, ale stwierdziłem, że lepiej żeby za czasu zaaklimatyzowali się z morzem. Po raz pierwszy od dawna poczułem się jak młody dzieciak, pływający z Tatą w okolicach Isla de la Juventud w celu łowienia ryb. Ach te czasy, wtedy życie było beztroskie, na Morzach grasowali, co prawda piraci, ale „swoich nie atakowali”, dziś trzeba mieć się na baczności i nie odpływać daleko od brzegu, bo już horyzont dalej pływają i kartele i gangi i coraz bardziej nieufni piraci.

 

W środku tygodnia, po parunastu dniach w końcu otrzymałem list od Cristiany, która najwyraźniej była zdziwiona tym, że wcześniej pisałem niemal za każdym razem, gdy akurat skaut wybierał się do stolicy, a teraz przestałem pisać do niej sprawozdania z kolejnych dni. Papier był trochę zgnieciony, Elias wytłumaczył mi, że Pani Corregon była zaskoczona, że przybył i w pośpiechu napisała parę zdań, a brzmiały one tak:

 

Tiago,

Kochany, nie wiem, co się z Tobą dzieję? Czemu do mnie nie piszesz? Jose był bardzo zadowolony ze spotkania z Tobą, ale wydaję mi się, że unika jakiegoś tematu, bo nie chcę mi powiedzieć wszystkiego. Nadal mnie kochasz, bo ja Ciebie bardzo? Kiedy mamy szansę się spotkać?

Twoja Cristiana

 

Czemu tak krótko? Czy ona naprawdę wierzy, że marne wypociny, jakie mi napisała mi wystarczą, musiałem się jakoś dowiedzieć, kim jest ten typek, ale zastosowałem ostrożną taktykę i odpisałem równie krótko jak moja żona:

 

Kochana,

Są tematy męskie, damskie i neutralne, o tych pierwszych syn nie musi Ci opowiadać, nawet mimo tego, że jest jeszcze dzieckiem. Nie pisałem, bo ciężko trenujemy i nie miałem okazji spotkać się na dłużej z łącznikiem. Kocham Cię, mam nadzieję, że w nadchodzącym miesiącu się spotkamy, ale mam napięty terminarz. Dam znać w następnym liście, co do konkretnej daty.

Buen dia

 

Miałem nadzieję, że ten list trochę ją uspokoi i pozwoli mi zachować pozór zachowywanej normalności, a jednocześnie w duchu wierzyłem, że rzeczywiście się spotkamy, ale do tego potrzebowałem dobrych wyników. W klubie wciąż trwała saga związana z przejmowaniem klubu, ale już w przeddzień meczu spekulowało się, iż rzeczywiście Meksykańscy Indianie przejmą nasz klub, co wcale nie oznacza, że polityka klubu wielce się zmieni wobec mnie, prawdopodobnie wciąż miałem zostać ich zakładnikiem.

 

W pierwszy dzień marca w dość komfortowej temperaturze o godzinie piętnastej na „naszej” La Bombonera przyszło nam zagrać kolejny już, szósty mecz ligowy z piątym w tabeli zespołem z miasta Świętego Ducha, Sancti Spiritus.

 

Od początku ostro wzięliśmy się do roboty i akcję z szóstej minucie zamieniliśmy na bramkę. Król asyst, Quintero idealnie obsłużył egzekutora, Howarda, a ten nie miał szans by tego poprawnie nie wykończyć. Następnie dość długo było nudno na boisku, z naszą kontrolą, ale bez przesadnych ataków, gdyż pragnęliśmy wyczekać rywala i wyczekaliśmy. W 29 minucie krosowe podanie od Resty, nieprzecięte przez obrońcę, znakomicie wykorzystał po raz drugi w meczu Howard. Kiedy wydawało się, że nic specjalnego w tej połowie już się nie wydarzy, świetnie przed przerwą akcję pociągnął Rey Angel Martinez i podał do Howarda, a ten zasłużenie skompletował pierwszego w lidze hattricka i do tego jeszcze klasycznego.

 

Dobra gra bardzo mnie rozochociła, dlatego nie męczyłem chłopaków jakimś dłuższym wywodem. Resta i Ordonez zeszli, bo obydwaj wyglądali zresztą jak zwykle przynajmniej u tego pierwszego na mocno zmęczonych. Druga połowa zaczęła się od mocnej wtopy… naszego kapitana. Nie widziałem jeszcze żeby albo na treningu albo w meczu Garcia popełnił wielkiego babola, ale tym razem mu się zdarzył. Na cztery minuty po wznowieniu w sobie tylko znany sposób przez nikogo nieatakowany wstrzelił piłkę do naszej bramki, wyglądało to, co najmniej komicznie, a Guerra nie miał szans. Wynik na tablicy nie wyglądał już tak różowo, ale o dziwo odbyło się bez nerwów i skończyło się na spokojnym 3:1. Pod koniec zmianę dostał jeszcze obity Howard, ale nic poważniejszego mu nie dolegało.

 

Zwycięstwo uznałem za dobry wynik, ale nie ma innej opcji jak wygrywać u siebie i ciężko walczyć na wyjeździe. Poza wpadką Garcii nie mogę mieć zastrzeżeń do gry obronnej, atak też funkcjonował dobrze, choć mam wrażenie, że stać nas tu było na jeszcze więcej bramek.

 

Następnego dnia wybuchła bomba, oczywiście dosłownie. Bomba, której zapłon był już zapalany od wielu tygodni parę razy, ale widocznie czekano na odpowiedni moment. Drugiego dnia marca oficjalnie prezesowania zrzekł się Anibal Ortiz, staruszek stwierdził, że jest chorowity i nie jest w stanie jeździć na każdy mecz, a że przyda się klubie zapaleniec z energia, dlatego wybrał swojego przyjaciela z Meksyku, Pana Francisca Ibarrę. Ciekawe, czemu poprzedniego znajomego z Włoch odprawiał z kwitkiem? W tym przypadku i tak długo użerający się z prezesem „meksykański Indianin” w końcu wykupił udziały i od teraz to z nim miałem obcować, być może, na co dzień. Dostałem z rana esemesa bym po treningu pojawił się w biurze i z ciekawością zaglądnąłem do nowego prezesa po południu.

 

- Witaj Tiago, przedstawię Ci Twojego nowego prezesa. – przywitał się staruszek.

 

- Ależ nie ma potrzeby Anibal, my już się znamy z Panem. Mamy, zatem parę rzeczy do przedyskutowania. – rzekł dziarsko Francisco, nowy prezes.

 

- Zatem niech Panowie mówią, bo muszę jeszcze podyskutować z asystentem na temat naszego wyjazdu w następny weekend.

 

- Ok. Jak wiesz Tiago, to, że odchodzę nie znaczy, że nie będę się pojawiał i jak wiesz nie zmieni to Twojej pozycji, nadal jesteś trenerem, masz ten sam cel, co wcześniej.

 

- Zwycięstwo. – zaznaczył Ibarra.

 

- Tak, mam nadzieję, że się rozkręcacie, bo drugie miejsce mnie nie interesuje, nawet, jeśli tylko bramkowo przegrywamy z Villa Clara. – ciągnął dalej prezes.

 

- Nie chcę nic mieszać, zostawiam do pańskiej dyspozycji wszystkich asystentów i stawiam przed Panem również poważny cel przejścia Bermudczyków i walki o każdy punkt w grupie Klubowych Mistrzostw Karaib, wierzę, że z takim składem i z Pana umiejętnościami uda nam się to osiągnąć.

 

- Wierzę w to też, mimo iż jestem tu wbrew mej woli to jednak praca mi się spodobała i przykładam się do niej.

 

- Jeśli tylko Pan zapewni nam zwycięstwo w lidze, nagroda będzie podwójnie słodka. – zaakcentował Francisco. – A no i zapomniałbym zmieniliśmy też dyrektora, teraz nim będzie mój znajomy Ivan Castello, może się jeszcze dziś spotkacie, bo słyszałem, że płyniecie statkiem, tak?

 

- To my mieliśmy dyrektora klubu? I tak płyniemy dziś, z miłą chęcią poznam, to Pana znajomy?

 

- Diego był naszym dyrektorem, Tiago, ale został wysłany na inny przydział do Panamy, więc i tak był wakat, ja tymczasem już wychodzę. – jak zwykle z niezwykłą szybkością czmychnął prezes.

 

- Tak Ivan to mój stary znajomy, zresztą tak jak Anibal, w dwójkę stawialiśmy pierwsze kroki w życiu przestępczym, Ortiz był wtedy szefem naszej grupki w Meksyku, stare dzieje, długo bym musiał opowiadać.

 

- To jeszcze jedno pytanie, bo muszę już wychodzić. Do jakiego plemienia indiańskiego Pan przynależy?

 

- W sumie to nie przynależę, bo nie trzymam się z grupą, od jakiegoś czasu spotykam się już tylko z rodziną w rodzinnym mieście. Ale pochodzę z plemienia Lipan, pochodzącego od Apaczów. Jednak moje życie związałem z kartelem, najpierw przygranicznym, meksykańskim ze Stanami Zjednoczonymi, potem już we właściwym kraju, Kolumbii.

 

Nie chciałem już go pytać, jaką urazę żywi do Meksyku, bo Stany były mało lubiane poza paroma krajami w okolicy, do których zaczęła ostatnio się wliczać Kuba, co widać po trendach młodzieży, która jest coraz bardziej ogłupiała nadchodzącą zza karaibskiego morza kulturą. Po południu jak się rzekło poznałem Castello, który okazał się być interesującą postacią. W przeciwieństwie do swojego kolegi chodził raczej luźno i można było po nim poznać indiańskie korzenie. Nosił jakieś dziwne naszyjniki, a przede wszystkim wielkie jak kajaki mokasyny, przy czym mówił, że jest mu w nich bardzo wygodnie. Wydawał się człowiekiem bardzo przyjaznym i prawdę mówiąc szykował się o wiele ciekawszy okres niż za stróża Diego, gdyż był to bardzo gadatliwy Indianin, a przy tym nie wyglądał na słabego fizycznie człowieka.

Już w trakcie nadchodzącego meczu ligowego miałem okazję spotkać się z Cristianą, ale nie miałem odwagi tak od razu pytać się o spotkanie z żoną nowo poznanego przybysza, a poza tym wyjechaliśmy z pewnym opóźnieniem do Cienfuegos, czyli miasta skąd pochodzi dwójka naszych braci skrzydłowych, Danny i Rolando właśnie tu się urodzili i z trybun niosła się wrzawa tego dnia zawsze, gdy przy piłce był Danny.

 

Ta właśnie wrzawa poniosła go do debiutanckiego gola w lidze, po świetnym rozegraniu wolnego i znakomitym podaniu Rey Angel Martineza właśnie Cienfuegos wyprowadził nas na prowadzenie w 15 minucie. Niestety od tego momentu nasza gra dziś mocno się zacięła i już chwilę potem dwoma znakomitymi interwencjami ratował nas Guerra. Do przerwy mimo nieporadności w ataku, a także w obronie utrzymaliśmy korzystny wynik, ale musiałem coś zmienić.

 

Na boisku pojawili się podobnie jak ostatnio Osay Martinez i Arnaldo Santos, którym zawierzyłem pilnowanie kręgosłupa drużyny. Na nic jednak się to zdało, gdyż w końcu gospodarze dopięli swego i niekryty przez Suareza Vidal strzelił wyrównującą bramkę. Mało tego, nasi rywale poszli za ciosem i w 66 minucie rozklepali nas jak na treningu, a dzieła zniszczenia dokonał Castillo. Taki debiut w roli trenera przed nowym prezesem? O nie pomyślałem i mój mocny wrzask rozległ się po boisku. Dziś uratował nas jedynie spryt Coro, który na dziesięć minut przed końcowym gwizdkiem dał się sfaulować rywalowi, w „11”, co sędzia raczył zauważyć i co wykorzystał pewnie dziś grający Rey Angel Martinez. Kolejny remis na wyjeździe, ale tym razem to my goniliśmy przeciwnika…

 

Spisaliśmy się dużo poniżej oczekiwań i niezasłużenie wyciągnęliśmy jeden punkt. Spadliśmy przez to o pozycję w dół, bo nasze potknięcie wykorzystała La Habana, a Villa Clara uciekła nam na dwa punkty. Dobry mecz wyłącznie naszych pomocników, dużo poniżej oczekiwań spisali się napastnicy, a standardowo nie popisali się obrońcy, taka liga, że wszyscy grają do przodu… Nie było dużo czasu by rozpamiętywać ten mecz, już wieczorem myślałem o nadchodzącym dwumeczu z bermudzkim klubem…..

 

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Mecz ze "Świętymi" z Sancti Spiritus:

 

Mecz ligowy, 01.03.2014

Kubańska Liga Krajowa [6/18]

Stadion El Bombonera, San Cristobal

 

Pinar Del Rio [3.] 3-1 [5.] Sancti Spiritus

 

Skład Pinar del Rio: D.Guerra 6.9; J.L.Corrales 6.7, O.Suarez 6.9, P.Resta 7.0 (zm.45 A.Santos 6.0), A.Garcia (k) 6.4; J.Coro 6.6 , L.Ordonez 6.7 (zm.45 O.Martinez 6.4), D.Cienfuegos 6.8, R.A.Martinez 8.0; S.Quintero 7.2, Howard 9.4 (kntz.83 zm.83 A.Martinez)

 

Bramki:

 

6' Howard 1:0

29' Howard 2:0

44' Howard 3:0

49' Alain Garcia (sam.) 3:1

 

MoM: Howard 9.4 (Pinar del Rio) --> po tej kolejce liderował w tabeli strzelców

 

Widzów: 265 (wzrost frekwencji)

 

I ciężki wyjazd do centrum Kuby, czyli Cienfuegos:

 

 

Mecz ligowy, 08.03.2014

Kubańska Liga Krajowa [7/18]

Estadio Luiz Perez Lozano, Cienfuegos

 

Cienfuegos [4.] 2-2 [2.] Pinar Del Rio

 

Skład Pinar del Rio: D.Guerra 6.7; J.L.Corrales 7.0, O.Suarez 6.7, P.Resta 6.9 (zm.45 A.Santos 6.2), A.Garcia (k) 6.3; J.Coro 7.5 , L.Ordonez 6.3 (zm.45 O.Martinez 6.7), D.Cienfuegos 7.1, R.A.Martinez 8.0; S.Quintero 6.7, Howard 6.5 (zm. 79 A.Martinez)

 

Bramki:

15' D.Cienfuegos 0:1

58' Vidal 1:1

66' Castillo 2:1

78' R.A.Martinez 2:2

 

MoM: R.A.Martinez 8.0 (Pinar del Rio) --> co jak co ale naprawdę zasłużył. gol i asysta

 

Widzów: 240

Edytowane przez MaKK
Formatowanie cytatów
Odnośnik do komentarza

Naszej żeglarskiej przygody nadszedł pierwszy akt. Przybysze z oddalonych o dwa tysiące kilometrów wysp przypłynęli do nas na dwa dni przed meczem swoim pięknie wyglądającym nowoczesnym żaglowcem nazywającym się „Fenicia” i rzeczywiście tak jak jego nazwa przypomina statki fenickie prezentowane w podręcznikach historii. Przybili do portu Puerto Esperanza, gdzie też stał nasz o wiele starszy żaglowiec-kuter o prostej jak bat nazwie „Pinar”, kontrast aż bił po oczach. Nie tylko w postaci sprzętu, ale i dyscyplina i musztra załogi była o wiele lepsza od mojej drużyny. Zawodnicy rywala wyglądali jak prawdziwi żeglarze. Ich samodyscyplina i zręczność przy wejściu do portu, co było widoczne poprzez uwijanie się ze sprzętem jak mrówki, była naprawdę imponująca.

 

Dopiero z bliskiej odległości rozpoznałem ich trenera, był to średniej wysokości mało wyróżniający się człowieczek w przeciwieństwie do większości rywali białoskóry. Miał na sobie charakterystyczny brązowy dres z napisem „coach”. Co prawda angielski nie jest moim konikiem, ale szybko zorientowałem się, że to właśnie on i po wyjściu na brzeg podałem mu rękę.

 

- Witamy na Kubie ! – ze mną był jeszcze Rene i Ivan. Jako trener Pinar, chciałem się z panem osobiście przywitać, to mój asystent Rene i dyrektor sportowy Ivan. Niech Pan wybaczy za mój nieporadny angielski.

 

- Możemy rozmawiać po hiszpańsku. – zaskoczył mnie rozmówca i przeszedł na rodzimy dla mnie język. Hehe, dla mnie to trochę dziwne, my nie mamy tylu ludzi opiekujących się klubem. Oczywiście byłbym bez manier gdybym nie przedstawił się z imienia i nazwiska, Calvin Blankendal. – uścisnął mi dłoń zaskakująco dobrze posługujący się hiszpańskim przybysz, ale wyczuć można było charakterystyczny angielski manieryzm.

 

- Ach tak, ja jestem Tiago Borego i oczywiście chętnie odpowiem na wszystkie nurtujące Pana pytania i życzę powodzenia w pojutrze. Spotkanie odbędzie się wieczorkiem, żebyśmy mogli szybko przyjechać tu nad morze i odpłynąć najpóźniej rankiem.

 

- Czym płyniecie? – rozejrzał się po biednie wyglądającym porcie.

 

- Tamtym statkiem. – wskazałem na najlepszy statek, który tak naprawdę i tak nie był nasz.

 

- Nie no niech Pan sobie nie kpi, żadnym gratem stąd nie wypłyniecie, na swoim statku i tak mam jeszcze sporo miejsce, także zmieszczę Pana skład, przyda nam się paru żeglarzy, będzie mniej pracy.

 

- Naprawdę? – spytałem z niedowierzaniem.

 

- Chłopaki czy ja Wam kiedyś skłamałem? – spojrzał na swoich zawodników.

 

- Nigdy! – wyrwało się z ust paru.

 

- Widzi Pan, może piłkarzami nie jesteśmy wybitnymi, ale lubimy integrację nad morzem, musi Pan wiedzieć, że szmat drogi jest stąd na Bermudy, przy złym wietrze…

 

- Proszę nie krakać, chętnie skorzystamy z Pańskiej uprzejmości, ale nie szykuję się też jakaś fatalna pogoda, więc z chęcią bym popłynął swoim statkiem.

 

- Apropo, zawsze tak u Was grzeje?

 

- Zdarzają się zimniejsze, ale rzeczywiście dziś jest parno, chodźmy może do autokaru i pojedziemy do naszego ośrodku treningowego.

 

- Dobry pomysł, moi chłopcy są już zmęczeni, a na dodatek zaraz się odwodnią z powodu tego ukropu.

 

W autokarze nie było specjalnie lepiej, a rozgrzanie silnika dodało jeszcze trochę temperatury wewnątrz pojazdu. Nie przeszkodziło mi to jednak w nawiązaniu ciekawej konwersacji z przybyszami na temat żeglowania, piłki nożnej i wielu innych tematów. Od trenera dowiedziałem się, że też miał problem by skompletować zespół, ale jakoś mu się udało i zdobył mistrzostwo w tym małym wyspiarskim kraju. Wielu z zawodników z kolei nie gra zawodowo, są to przeważnie młodzi studenci pływający na jednostkach i zdobywający doświadczenie właśnie dzięki takim podróżom. Nie uniknęliśmy też rozmowy na temat różnych zwyczajów w naszych krajach. Ja opowiedziałem im między innymi o dziwnych przesądach czy o kuchni kubańskiej. Od nich dowiedziałem się sporo o ich sporcie narodowym, czyli krykiecie i o ciekawym zwyczaju wielkanocnym związanym z Wielkim Piątkiem. Dotyczy on legendy o pewnym nauczycielu, który za wszelką chciał zobrazować Wniebowstąpienie Jezusa, więc wpadł na niebanalny pomysł, by puścić w niebo latawiec z narysowaną podobizną Chrystusa, do dziś na Bermudach w Wielki Piątek przestrzeń powietrzna wypełniona jest przez latawce właśnie.

 

Przez najbliższe półtorej dnia mogliśmy trenować z rywalami i faktycznie sprawiali od nas gorsze wrażenie, przede wszystkim fizyczne, bo jeśli chodzi o technikę to nie było z nimi aż tak źle, gdzieś ich zwinność i spryt był widoczny również na boisku. Nie wierzyłem jednak, że rywale będą w stanie nawiązać z nami walkę bark w bark od pierwszej do dziewięćdziesiątej minuty.

 

Nastał wieczór dnia meczowego. Rywale byli trochę zdziwieni, że musimy dojeżdżać tak daleko na stadion, oni nigdy nie przebyli takiej odległości na swojej wyspie! Na szczęście pogoda dopisała, bo jeszcze o tej porze słoneczko grzało, ale już przyjemnie i w dogodnej temperaturze obydwa zespoły przystąpiły do walki.

 

Ależ wielkie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem pełną krasę zagrań rywali, to chyba było celowe z jej strony, żeby robić z siebie niedojdy, gdyż od samego początku to oni napierali na naszą bramkę. Długo moja obrona spisywała się dobrze, ale w 32 minucie popełniła błąd i dość niespodziewanie gości na prowadzenie wyprowadził Seyoum Tuzo. Na szczęście na odpowiedź nie czekałem nawet minuty i po świetnym strzale Osaya Martineza, który zdążył się jeszcze odbić od poprzeczki zdołaliśmy wyrównać. Naszą nieciekawą sytuację w I połowie pogorszył jeszcze Octavio Suarez, który w ciągu 4 minut dostał dwie kartki i w 44 minucie został odesłany do szatni. Za strzelca bramki musiał wejść Arnaldo Santos. Jakoś dotrwaliśmy do końca połowy.

 

Opieprzyłem graczy, że czeka nas upokorzenie, bo będzie już ciężko już wyciągnąć mecz, ale sam na sumieniu miałem sporo, bo zlekceważyłem rywala. Moi zawodnicy mimo osłabienia wyszli na pole gry z o wiele większym zapałem do zrobienia czegoś pożytecznego. Już w 49 minucie blisko zdobycia bramki był Howard, ale rywali ratowała poprzeczka. Ciężki cios spadł na nas w 59 minucie, kiedy jakiejś kontuzji nabawił się Santos, a ja na ławce nie miałem już obrońcy. Zdecydowałem, więc, że zagram va bank i do gry wszedł Antonio Martinez, więc de facto graliśmy teraz 3-3-3. Cóż to było za wejście smoka! Tenże Martinez dostał od razu podanie od…. Guerry i jak przystało na przyzwoitego egzekutora wykończył tą akcję z niebywałą precyzją. Rywale od tego momentu raz po raz próbowali przedrzeć się pod naszą bramkę i stworzyli parę ciekawych okazji. Najpierw chwilę po naszej bramce Tuzo fatalnie spudłował „setkę”. Później na dziesięć minut przed końcem grający kapitalne zawody Guerra uratował nas przed stratą bramki. W 91 minucie najlepszy bermudczyk, Tuzo strzelił gola, ale faktycznie był na spalonym i choć z wielkim trudem udało nam się tego dnia wygrać 2:1.

 

Przed meczem patrząc na ten wynik przecierałbym oczy. Przecież przeciwnicy niczym wielkim się nie popisywali na treningach, a jednak mocno mnie zaskoczyli i biorę ten wynik z dumą. Dumą przez duże D, bo udało mi się wygrać z niczego, a prawdziwe wejście smoka Martineza, było też moją zasługą. Po meczu za to miałem małą utarczkę słowną z Octavio Suarezem, skończyło się na poważnym upomnieniu, ale to tylko ode mnie, nie wiem, co zrobią z nim organy klubowe.

 

Nie mogąc wyjść z zachwytu nad grą gości, wspólnie wyjechaliśmy w stronę Puerta Esperanza, gdzie zacumowało bermudzkie cudo, choć może to być przesadą, bo tak naprawdę zostało skonstruowane przez Rosjan.

 

- To może podzielimy się na grupy, powiedzmy ośmioosobowe, wtedy każda grupa będzie miała przydział na cztery godziny. – proponowałem Calvinowi.

 

- Nie, proszę się czuć jak byście byli w gościnie, my wszystkim się zajmiemy, w końcu przegraliśmy. – tu uśmiechnął się mój rozmówca.

 

- Zagraliście bardzo dobry mecz, prawdę mówiąc mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. – stwierdziłem.

 

- Z tym się nie zgodzę, to Wasi zawodnicy zachowali chłodne głowy, moi gracze zbytnio się podpalili, ale mam nadzieję, że ciężko popracują na statku i u siebie nie zawiedziemy.

 

- Dobrze zatem, jaki obieramy kurs? – spytałem.

 

- Na Bahamy, może zdążymy tam na dzisiejszy wieczór. – powiedział to, gdyż faktem było, że zaczął się już następny dzień, było grubo po północy.

 

- A z Bahamów ile jeszcze do Was?

 

- Jeśli z wiatrem to nawet jeden dzień, bez wiatru będziemy musieli odpalić silniki to może zdążymy na mecz. – znów uśmiechnął się Calvin.

 

- Chyba nie chcecie nas wyeliminować bez sportowej walki?

 

- Nigdy w życiu by mi to nie przyszło do głowy, teraz pora ruszać. Naszym celem Little Harbour, czyli jak nazwa wskazuje mały port na Bahamie, znam tam dobrą miejscówkę do chwili odpoczynku, mają tam najlepszy rum na tych Waszych Karaibach. – powiedział to ze zdecydowaniem Blankendal.

 

Na statku nie mogłem zarządzić żadnego treningu moim zawodnikom, gdyż brakło tu po prostu miejsca, z drugiej strony piłkarze rywala wciąż ćwiczyli poprzez stałą pracę na statku, było to sprytne posunięcie Calvina, chciałbyśmy przed rewanżem się rozleniwili, bo jakoś w jego przesadną gościnność nie mogłem uwierzyć. Przez pewien czas żałowałem, że nie popłynęliśmy na własną rękę, choć pewnie mielibyśmy duże kłopoty by dotrzeć na czas.

 

Udało nam się przed czasem dotrzeć do archipelagu wysp bahamskich i już w okolicach dwudziestej zacumowaliśmy w skrytej w zatocze przystani, gdzie wciąż jeszcze nie doglądnęła większa cywilizacja, domy wciąż były w większości drewniane, a większość ludzi wciąż stanowiła tu ludność karaibska, choć faktem jest, że można tu było spotkać paru białych. Jeden z nich prowadził pub, który od jego imienia nazywał się Pete’s Pub. Nie wiem, co Bermudczyk widział w rumie, który z grzeczności wypiłem, ale może dla Anglosasa miało on w sobie coś ekstra, bo w mojej kubańskiej krwi nie wywołał on szczególnego gorąca, które jest tak charakterystyczne dla rumu kubańskiego czy dominikańskiego.

 

- Toż to siki są, wyślę Panu przesyłką prawdziwy rum po meczu w Hamilton.

 

- O to miło, że wiesz gdzie płyniemy i przestań do mnie mówić Pan, od teraz jesteśmy przyjaciółmi, a co do rumu o gustach się nie dyskutuję. Ważne, że daję nam siłę do opanowania morza, jeśli wiesz, o czym mówię.

 

Tutaj zgodziłem się z Calvinem, rzeczywiście po rumie można płynąć w zadumie! Ten trunek tak kojarzony z Karaibami miał swoje początki w Chinach i Indiach, ale z tego, co mi wiadomo to właśnie nasz region jest największym producentem tego niebywale dodającego otuchy trunku. Od białego wytwarzanego w Portoryko po ciemny wytwarzany na Haiti, Jamajce przez złocisty wytwarzany na Kubie, rumów jest tyle ile jest języków, każdy inny rum ma inny smak, ale tylko najlepsi producenci potrafią zachować oryginalną recepturę, która sprawia, że każdy łyk syci podniebienie pijącego.

 

Wypłynęliśmy przed północą z Bahamów na otwarte Morze Atlantyckie i od razu wszyscy poczuliśmy zmianę klimatu, nie chodzi nawet o deszcz, który zaczął zacinać w dach kabiny, w której zgromadzony był mój zespół, ale też i o zimno, które przenikliwie wbijało się, przez co chwila otwierane drzwi czy okna.

 

Pogoda nie zdawała się polepszać, wręcz gorzej, robiło się coraz bardziej burzowo, zwłaszcza pod koniec następnego dnia, a do meczu pozostawało już wtedy tylko niecałe dwie doby. Miałem duże obawy czy Atlantyk pozwoli nam dotrzeć na czas, ale wtedy Calvin i załoga podjęli jedyną słuszną decyzję. Nawet oni nie byli w stanie przeciwstawić się żywiołowi na tyle mocno, by móc bezpiecznie żeglować po Oceanie. Bawili się z nami i dali nam na jakiś władzę na statku, ale ogrom zadań trochę przerósł moich zawodników i dopiero tu zobaczyłem, co to znaczy zgranie, było to ciekawe doświadczenie, ale faktem było, że statek poruszał się mozolnie. Toteż Calvin zwinął żagle uruchomił silnik i zdecydował, że dopóki pogoda się nie poprawi, będziemy musieli wrzucić „nitro”. A nitro było tu spore, bo silnik miał kopyto, co w sumie nie było dziwne, bo jacht był spory.

 

Mimo tego, że pogoda przez dłuższy czas się nie poprawiała i dopiero w dzień meczu, o poranku wyjrzało słońce, to jakimś cudem w samo południe ujrzeliśmy w oddali Bermudy. Cały pokład za wiwatował. Do meczu zostało zaledwie trzy godziny, mało brakowało abyśmy nie zdążyli i sędzia mógłby unieważnić mecz, ale na ostatnią chwilę pojawiliśmy się na kameralnym, mogącym pomieścić ledwie 700 kibiców stadionie w stolicy Bermudów, Hamilton. Na trybunach był komplet, który dopiero po przyjeździe swoich ulubieńców dowiedział się o wyniku, ale nikt nie zrezygnował, był to dla nich jedyna okazja by zobaczyć lepszy zespół z zagranicy na swoim podwórku.

 

Rewanż zaczął się niespodziewanie, bo gospodarze jakby zmęczeni, a jednocześnie trochę stremowani dopingiem publiczności popełniali głupie błędy, których wystrzegali się grając u nas. Już w 2 minucie stoper gości nie umiejętnie skosił Howarda i sędzia wskazał na wapno, które wykorzystał Rey Angel Martinez. Ten sam piłkarz sprowokował też drugiego karnego! Jego dośrodkowanie z rzutu wolnego spowodowało wiele złego gospodarzom w 21 minucie, Thomas odbił piłkę ręką, choć przyznam się szczerze, że sędzia dopatrzył się tu ręki na siłę, ale nam było to, co by tu nie powiedzieć na rękę. Drugiego karnego jak zwykle z wielkim spokojem wykorzystał Martinez. Ta bramka ustawiła mecz, gdyż od tego momentu gospodarze opadli już z sił i do końca I połowy nie oddali nawet strzału.

 

Drugą połowę zaczęli lepiej rywale, ale nie potrafili tego udokumentować. Z mojej strony dałem odpocząć Pietro i Howardowi, który trochę narzekał na ostrą grę rywali. W końcu po wielu próbach w 71 minucie gospodarze strzelili kontaktową bramkę dzięki Ferrierze, co uszczęśliwiło liczną publiczność, ale to było wszystko, na co było stać dzielnych Bermudczyków w tym dwumeczu. Podobnie jak w pierwszym meczu na gola Dandy Town zareagowaliśmy piękną bramką, po akcji pełnej podań piłkę Quintero wyłożył Martinez, co było ciekawym, jakże odwrotnym do standardu zjawiskiem. Gospodarze jeszcze w 83 minucie złapali niepotrzebną czerwień, a dokładniej Lightbourne i już było pewne, że nic nie zrobią w tym meczu. 3:1 w spotkaniu i 5:2 w dwumeczu, jedziemy na Jamajkę!

 

Drugi mecz już rzeczywiście pokazał, który zespół zasługuje na awans i dostaliśmy od razu informacje od delegata z karaibskiego związku, że między 23 a 30 marca zagramy w grupie na Jamajce, tylko zwycięzca grupy przechodzi do półfinału, reszta odpada. Przy okazji dowiedziałem się, że zostałem wprowadzony w błąd i Villa Clara bez eliminacji dostała się do tych rozgrywek, więc mamy drugiego przedstawiciela Kuby na tym turnieju.

 

W podróż powrotną postanowiliśmy wybrać się samolotem. Tą podróż zafundował nam wyjątkowo dyrektor Ivan Castello, który także był na meczu i z uradowaniem obwieścił nam, że polecimy przez Miami do Hawanny. To dobrze prawdę mówiąc, gdyż byliśmy już zmęczeni morzem. Podróż była piękna, a jeszcze piękniejsze losowanie grupy o którym dowiedzieliśmy się w samolocie, z trzech przeciwników trafiliśmy na dwóch barażowców, z Bahamów i Gwadelupy, a jedynym dobrym zespołem z grupy był dolosowany nam Mirebalais z Haiti i to pojedynek z nimi w pierwszym meczu grupowym już za tydzień mógł być decydujący o wyjściu z grupy, najpierw czekał nas jednak zaległy mecz w lidze z Villa Clarą, o wejście na fotel lidera kubańskiej ekstraklasy…..

 

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Szalony mecz w San Cristobal z "egzotycznym rywalem":

 

 

Mecz pucharowy, 12.03.2014

Klubowe Mistrzostwa Karaibów, Runda wstępna [1/2]

Stadion El Bombonera, San Cristobal

 

Pinar Del Rio [CUB] 2-1 Dandy Town Hornets [bER]

 

Skład Pinar del Rio: D.Guerra 7.4; J.L.Corrales 6.5, O.Suarez 6.6 (cz.44m), P.Resta 7.6, A.Garcia (k) 6.8; J.Coro 7.6 ,O.Martinez 8.2 (zm.44 A.Santos 6.7 zm. 59 A.Martinez 8.1), D.Cienfuegos 6.6, R.A.Martinez 6.6; S.Quintero 6.7, Howard 6.6

 

Bramki:

32' S.Tuzo 0:1

33' O.Martinez 1:1

60' A.Martinez 2:1

 

MoM: O.Martinez 8.2 (wyróżnienie za wyjątkową bramkę mimo 44 minut na boisku, na wyróżnienie zasłużył chyba bardziej Guerra, był tego dnia prawie nie do przejścia, może to prawie zabrakło mu do tego tytułu)

 

Widzów: 286 (coraz lepiej ;) )

 

I równie intrygujący rewanż w Hamilton:

 

 

Mecz pucharowy, 16.03.2014

Klubowe Mistrzostwa Karaibów, Runda wstępna [2/2]

Stadion Western Stars Sports Club Field, Hamilton

 

Dandy Town Hornets [bER] 1-3 [2-5] Pinar del Rio [CUB]

 

Skład Pinar del Rio: D.Guerra 6.9; J.L.Corrales 6.6, O.Cedeno 6.5 (nerwowy w zastępstwie za Suareza, złapał kartkę), P.Resta 6.5 (zm.45 A.Santos 6.3), A.Garcia (k) 6.8; J.Coro 6.7 ,S.Urrutia 6.9 , D.Cienfuegos 6.8, R.A.Martinez 8.7; S.Quintero 6.9, Howard 6.7 (zm.45 A.Martinez 6.7)

 

Bramki:

3' R.A.Martinez (kar.) 0:1

21' R.A.Martinez (kar.) 0:2

71' D.Ferriera 1:2

73' S.Quintero 1:3

 

MoM: R.A.Martinez 8.7 (Martinezowie rządzą....)

 

Widzów: 700 (komplecik)

 

Zapomniałbym wspomnieć, że w pierwszym meczu Osay stłukł żebra i ominie go ważny mecz z pięciokrotnym mistrzem Kuby, ale na starcia w KMK wróci.

 

Wyniki rundy wstępnej KMK.

Grupy w KMK.

Edytowane przez MaKK
Formatowanie cytatów
Odnośnik do komentarza

Z Jamajki wywiozę pewnie jakieś płyty Marleya, moi zawodnicy może przemycą jakiś towar, ale najważniejszą pamiątką będzie pewny awans mam nadzieję :)

Oficjalny przydomek klubu to po prostu Pinar, czyli na polski las sosnowy, gdyż faktem jest że w tym regionie Kuby rośnie sosna karaibska, ale może sobie zmienimy :P

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Piękny powrót z kwiecistej przygody w pucharach do szarej, ligowej rzeczywistości, ale tylko na chwilę zafundowały nam władze ligi, które stwierdziły, że zaległe spotkanie z mistrzami kraju zagramy w środku tygodnia na naszym boisku. Ta druga informacja była bardzo ważna, gdyż kolejny wyjazd mógł tylko namnożyć zmęczenie moich zawodników. I tak z gry w tym meczu wypadł już Osay Martinez. A i mocno poobijany na Bermudach Quintero narzekał, że nie będzie w stanie zagrać od pierwszej minuty.

 

Podróży byliśmy odrobinę zmęczeni, ale relaks na basenie w Hawannie zafundowany nam przez prezesa trochę nas odświeżył. W Pinar zameldowaliśmy się wieczorem następnego dnia po pucharowym meczu, a do spotkania z mistrzem kraju zostawało już tylko półtorej doby. Nie widziałem, żeby w lokalnej prasie trąbiono o tym spotkaniu, choć było ono ważne, tylko w gazecie sportowej była krótka notka o przełożonym meczu. Jeszcze wieczorem zostałem zaproszony do baru przez prezesa, jednym słowem mieliśmy omówić parę kwestii.

 

Oprócz Francisco i Ivana Castello w fotelu siedział jeszcze jeden człowiek, nie znałem go, mimo że parę razy kręcił się po trybunach w San Cristobal.

 

- Witaj Tiago, mamy dziś sporo do omówienia, pozwól, że Ci kogoś przedstawię na początek. – rzekł na wejściu prezes.

 

- Francisco nie ma takiej potrzeby. Witam, nazywam się Walter Benitez, mniemam, że Pan wie, kim jestem.

 

- Widziałem Pana parę razy na trybunach, ale nie wiem, kim Pan jest. – po tych słowach spojrzał na mnie z politowaniem Ivan Castello.

 

- Obudź się, to trener reprezentacji Kuby, potrzebuje zawodników na mecz towarzyski.

 

- Ode mnie Pan ich nie dostanie, zwłaszcza teraz, nie ma mowy. O kogo się rozchodzi?

 

- Ależ proszę sobie nie kpić, najpierw Pan udaję, że mnie nie zna, potem odmawia trenerowi Mistrzów Karaibów. Chciałem powołać Guerrę, Angel Martineza i Corralesa.

 

- A to Pan zdobył puchar? Nie jestem w stanie i tak spełnić tej prośby.

 

- Nie mój sobowtór. – rzekł z ironią lekko poirytowany selekcjoner.

 

- Nie spełnię Pana zachcianki od tak, gracie mało ważny mecz towarzyski, a ja mam turniej, dziękuję za propozycję, ale jest zmuszony wykluczyć udział moich zawodników

.

- Tiago zastanów się, kolego, odpalimy Ci coś.- już niemal błagalny szeptem rzucił Benitez.

 

- Temat jest zamknięty, dziękuję i żegnam.

 

- W takim razie do widzenia, następnym razem Pana zawodnicy będą mieli poważny problem by znaleźć się w moim składzie. – wyszedł z impetem z restauracji.

 

- Moje szczere gratulacje, właśnie pogrzebałeś szanse reprezentacyjne naszych zawodników, ale przeciwstawiałeś się największemu bufonowi, jakiego znam. – rzekł Ivan

 

- Uwierz, znam gorszych. Swoją drogą, zawodnicy, których chciał powołać są starzy, to tylko marny sparing, więcej doświadczenia nabiorą na Jamajce niż na Grenadynach.

 

- Tiago, a wiesz, jaka presja na Ciebie ciąży, nie dość, że w środę z Villa Clarą nie wchodzi w grę inny wynik jak wygrana, bo chciałbym widzieć zespół na pierwszym miejscu, to jeszcze myślę obowiązkiem jest ogranie tych śmiesznych zespołów w grupie i drugi wyjazd na Jamajkę na turniej finałowy w kwietniu…

 

- Zdaję sobie sprawę, jak tak dalej pójdzie to z piłkarzy zmienimy się w żeglarzy, dobrze, że mamy parę dni odpoczynku, bo jednak, co za dużo to nie zdrowo.

 

- Liczę na Ciebie, wykupiłem klub by w długo falowej wizji zdobyć skalp na poziomie karaibskim, ale jak dobrze pójdzie to osiągniemy to o wiele wcześniej, na dziś to tyle. Żegnaj. – i poszedł ze swoim pomagierem Ivanem na parking.

 

Ja delektowałem się pierwszy raz od dawna daliquri i pysznym ciastem, przy okazji doglądałem w intrenecie jakiś wieści na temat zespołów z grupy. Najwięcej oczywiście dowiedziałem się o Haitańczykach, prawdę mówiąc zaczęli sezon tak sobie, po trzech meczach zdołali zdobyć trzy punkty, więc ich ogranie wcale nie będzie nie do wykonania, oczywiście to było tylko przypuszczenie, bo któż by mógł się spodziewać, że mój zespół będzie się męczył z Bermudczykami?

 

Nadszedł dzień starcia z hegemonem kubańskich rozgrywek w ostatnim czasie. Byłem jednak pozytywnie nastawiony do tego meczu, co prawda z lekkimi problemami, ale skompletowałem skład, a moi zawodnicy wyglądali już na wypoczętych, przynajmniej większość.

 

Zaczęło się, co najmniej bajecznie. Fantastycznie do główki przy rzucie rożnym wyskoczył Resta i ten niewidoczny przez ostatnie dwa miesiące obrońca, stał się naszym bohaterem. Utytułowanych gości to jednak podrażniło i tu ciekawostka, gdyż błąd naszej obrony wykorzystał…. Austriak grający w barwach Villa Clary, a jednocześnie jeden z groźniejszych zawodników Sandro Michel Ebner. Goście przejęli kontrolę nad meczem i to oni byli bliscy wyjścia na prowadzenie jeszcze przed przerwą. Ktoś mądry powiedział kiedyś jednak,że niewykorzystane sytuacje się mszczą. Gola do szatni, który koniec końców okazał się bardzo ważny zdobył wyręczający ostatnio Howarda Antonio Martinez.

 

W przerwie mówiłem tylko o pełnym skupieniu i o nagrodzie, jaką zafunduję nam prezes po meczu, niespodzianka była jednak wciąż niespodzianką, więc starałem się by zachować ją w tajemnicy. Ta nietypowa motywacja zadziałała dobrze, gdyż moi zawodnicy zaczęli grać swobodnie piłką i tylko zwichrowany celownik Howarda zaraz po przerwie nie pozwolił nam cieszyć się z kolejnej bramki. Zaraz, zaraz powiedziałem, że niewykorzystane sytuacje lubią się mścić? Nic z tych rzeczy, dziś piłka unikała naszej bramki poza jedną akcją, a ten niewątpliwy sukces przypieczętowaliśmy w 80 minucie, kiedy nastąpiła kopia rożnego bitego z drugiej minuty, tym razem jednak egzekutorem został Arnaldo Santos.

 

Coś pięknego! Po sukcesie karaibskim, sukces w lidze. Zdejmujemy jarzmo, jakie na nas ciążyło i pokonujemy mistrza kraju, co dziś było zasługą świetnych stałych fragmentów gry. Martwi mnie tylko ostatnia obniżka formy Howarda, którego licznik stoi już od czterech meczów, jeśli wliczać w to mecze pucharowe, mam nadzieję, iż zawodnik przebudzi się na kluczowe mecze sezonu, choć i bez jego skuteczności, jeden z ważnych meczów udało nam się wygrać. W nagrodę za zwycięstwo pierwszy raz w tym sezonie weszliśmy na fotel lidera, a prezes jak obiecał tak kupił nam nowy jacht, którym będzie nam dane wybrać się na Jamajkę.

 

Jacht ten nie nazywał się już sztampowo „Pinar”, ale „A la orden senor”. Uśmiałem się na tą nazwę, gdyż za każdym razem, gdy zaczynam się rządzić na statku, a lubię żeglować, to ktoś ironicznie rzuca to w moją stronę, jest w tym dużo złośliwości, ale swoje w życiu przeżyłem i nie zwykłem się obrażać na uszczypliwości. Nowy statek, co prawda nie wyglądał tak okazale jak jednostka, na której zaszczyt mieliśmy płynąć przez Atlantyk, ale wciąż prezentował się wyśmienicie. Został zwodowany w porcie kartelu, czyli w La Colomie.

 

Czasu po meczu było mało, a my biorąc pod uwagę ostatnie wypadki w drodze na Bermudy postanowiliśmy jak najszybciej przedostać się do Falmouth, miasta na Jamajce gdzie rozegrane zostaną zarówno mecze grupowe jak i parę tygodniu później faza finałowa turnieju o Klubowe Mistrzostwo Karaibów. Droga z La Colomy do portu w północnej części Jamajki miała być, więc prosta, a po drodze mieliśmy przybić na chwilkę na Kajmany by zwiedzić jedną z wysp tego małego państewka.

 

Rano po kolejnym paśmie przyjętych gloryfikacji z racji odbytego dzień wcześniej meczu przyszła pora na opuszczenie portu. Tym razem mieliśmy zaledwie niecałe 800 kilometrów do przemierzenia, a tyle samo czasu, co przy podróży do archipelagu bermudzkiego, więc byłem pozytywnej myśli, zwłaszcza, iż pogoda nam dopisywała.

 

Z radością „smakowałem” nowej maszyny, którą otrzymaliśmy od prezesa, zachowywałem się jak mały dzieciak, który otrzymał zabawkę i przez cały dzień chciałem się nią bawić. Nasze tempo przez to nie było zniewalające, ale na koniec doby udało nam się dobić do trzy setnego kilometra naszej morskiej wędrówki, podczas której umilałem czas zawodnikom ucząc ich klasycznych szant śpiewanych na Karaibach. Nakręcaliśmy się też na przywitanie Jamajki i wesoło tańczyliśmy w rytmie reggae, a ze swojej strony zabroniłem piłkarzom na jakiekolwiek kontakty z podejrzaną marychą po przybyciu na wyspę.

 

Następnego dnia popołudniu dobiliśmy w końcu do malutkiej miejscowości Spot Bay, położonej na najmniejszej kajmańskiej wyspie Cayman Brac. Była to bardzo cicha miejscowość, gdzieś w oddali było widać trochę większe miasteczko, które zapewne należało do turystów, gdyż dochodził stamtąd hałas, a tu w cichym zakątku po nabrzeżu przechodziło się paru rybaków, gdzieś w oddali za budynkiem, który uznałem za skromny kapitanat portu widać było skromne domy „rodzimych”, w przeważającej liczbie Mulatów.

 

O kopaniu w piłkę na tej wyspie nie było mowy, część miejscowych mówiła nam tylko o tym, że mają ligę, ale na głównej wyspie, która oddalona jest od tej aż o 180 kilometrów, czyli całkiem daleko i że mają swoją własną ligę na wyspie, w której grają trzy zespoły, a za bramki służą im… palmy w pewnym miejscu na plaży. Dość ciekawa lekcja pokory, od co by tu nikogo nie obrazić trzeciego świata piłki nożnej, Kajmany są trzecim najgorszym zespołem Ameryki Północnej i wyprzedzają zaledwie piętnaście zespołów w rankingu.

 

Nie zajęło nam paru godzin, a już wypłynęliśmy w morze. Stwierdziłem, że skoro i tak nic ciekawego nas nie spotka na Kajmanach to pora przebyć ostatnie około dwieście kilometrów i spokojnie nad ranem zameldować się w Falmouth, skromnej jamajskiej mieścinie. Wychodząc z kajmańskiego portu podziwialiśmy jeszcze monumentalne skały południowej części wyspy, które przypominały mi wybrzeża Portugalii czy Irlandii widziane na jakimś filmie.

 

Rano na dzień przed meczem szczęśliwie najpierw ujrzeliśmy ląd, a potem omijając sporej wielkości miasto Montego Bay, dobiliśmy do portu w Falmouth. Trzeba przyznać, że oprócz nas jeszcze parę zespołów wybrało ten sposób transportu, bo prawie, że zabrakło miejsca dla nas w porcie. A to, dlatego, że miasto nie należy do przesadnie dużych. Miasto nie ma pewnie nawet dziesięciu tysięcy mieszkańców, ale stadion ma na pewno dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców i ładnie rozbudowaną bazę treningową. Tak się składa, że cztery boiska treningowe akurat wystarczyły szesnastu zespołom i każdy zespół mógł jakoś się jeszcze przygotowywać przed meczami grupowymi.

 

Po lekkim treningu i gierce, po południu oglądnęliśmy w akcji obity przez nas zespół Villa Clary. Ich przeciwnikiem był solidny skład z Dominikany Bombers, Kubańczycy mimo tego, że pierwsi stracili bramkę to już potem godnie się spisali, odrobili straty i z nawiązkę dołożyli jeszcze Dominikańczykom trzy bramki. Po meczu osobiście pogratulowałem Orestesowi Penie, który też mi gratulował, gdyż ostatnio nawet nie mieliśmy czasu wymienić uprzejmości po meczu w San Cristobal.

 

Haitańczycy nie wyglądali na rywali, którzy mogą nam mocno zagrozić, wierzyłem, że to najtrudniejszy rywal i w dzień meczowy mocno jeszcze przećwiczyłem chłopaków z taktyki założonej na mecz, najważniejsza była gra w obronie w drugim rzędzie dopiero zabawa w ofensywie. Dobrą wiadomością był powrót do składu Osaya Martineza. Mecz od samego początku stał na niskim poziomie, bo obydwa zespoły wyszły z tego samego założenia i niejako akcję nie zazębiały się dalej za okolice dwudziestego metra. Jedyną okazję po świetnym podaniu Coro zmarnował w 35 minucie Antonio Martinez.

 

Stwierdziłem, że raz się żyje i że warto trochę rozruszać widowisko, poleciłem zawodnikom zagrać trochę odważniej do przodu, nie oczekiwałem polotu, ale jedynie trochę żwawszych przejść z fazy obrony do ataku. Nie zauważyłem wielkiej zmiany w grze, ale bardzo dużo dały nam świetnie ostatnio bite rzuty rożne przez Ray Angela Martineza, po jego podaniu z 57 minuty do bramki trafił w drugim z kolei meczu Pietro Resta. Upragniona bramka ożywiła widowisko i swoją okazję miał również Howard w 62 minucie, ale pech w ostatnim czasie go nie opuścił i trafił z bliskiej odległości tylko w słupek. Za to Howard chwilę potem przytomnie zachował się w polu karnym i sprytnie podał do Quintero, który został sfaulowany, sędzia nie wahał się i wskazał na „wapno”, a rzut karny pewnie jak zwykle strzelił będący w piorunującej formie staruszek Rey Martinez. Do końca meczu zapewniliśmy sobie już spokój i dzięki solidnej grze w defensywie zachowaliśmy pierwszy raz od dawna czyste konto.

 

Świetny mecz i wygrana z najbardziej wymagającym (prawdopodobnie) rywalem. Wyróżniłbym cały zespół, ale to, jaką robotę w ostatnich dwóch meczach odwalił Rey Angel Martinez wymaga osobnej notki w tym beznadziejnym szmatławcu w Pinar del Rio. W dodatku po meczu przyszła do nas świetna wiadomość. Zespoły z Bahamów i Gwadelupy „wyremisowały” się, co bardzo przybliżyło nas do końcowego triumfu w grupie. Został jednak ostatni tydzień marca i dwa mecze i trzeba było w nich pokazać, że faktycznie zasługujemy na jamajski chillout……

 

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Piękny mecz u siebie z mistrzem kraju w ósmej kolejce ligowej.....:

 

Mecz ligowy, 19.03.2014

Kubańska Liga Krajowa [8/18]

Stadion El Bombonera, San Cristobal

 

Pinar Del Rio [3.] 3-1 [1.] Villa Clara

 

Skład Pinar del Rio: D.Guerra 7.2; J.L.Corrales 6.9, O.Cedeno 6.7, P.Resta 8.2 (zm.45 A.Santos 7.2), A.Garcia (k) 7.4; J.Coro 7.2 , G.Piedra 6.6, D.Cienfuegos 6.7 (zm.70 R.More 6.6), R.A.Martinez 7.3; A.Martinez 7.0 (zm.45 S.Quintero 6.7), Howard 6.4

 

Bramki:

 

2' P.Resta 1:0

12' S.M.Ebner 1:1

45' A.Martinez 2:1

80' A.Santos 3:1

 

MoM: Pietro Resta 8.2 (w końcu zaczął grać na poziomie no i zdobył bramkę)

 

Widzów: 265 (w lidze frekwencja ta sama co ostatnio)

 

 

I wygrana z Haitańczykami w pierwszym meczu grupowym Klubowych Mistrzostw Karaib:

 

 

Mecz pucharowy, 23.03.2014

Klubowe Mistrzostwa Karaibów, Faza Grupowa [1/3]

Stadion Trelawny Stadium, Falmouth

 

Pinar Del Rio [CUB] 2-0 Mirebalais [HAI]

 

Skład Pinar del Rio: D.Guerra 7.0; J.L.Corrales 7.1, O.Suarez 6.9 , P.Resta 7.9 (zm.73 A.Santos 6.6), A.Garcia (k) 6.8; J.Coro 6.4 (zm.45 A.Carranza 6.5),O.Martinez 6.7 , D.Cienfuegos 7.0, R.A.Martinez 7.9; A.Martinez 6.3 (zm.45 S.Quintero 6.7), Howard 6.8

 

Bramki:

57' P.Resta 1:0

64' R.A.Martinez (kar.) 2:0

 

MoM: R.A.Martinez 7.9 (Pinar del Rio)

 

Widzów: 127

 

Na ten moment zero kontuzji, ale zagrożeni absencją z powodu kartek są: Osay i Rey Angel Martinezowie oraz Oriol Cedeno.

Edytowane przez MaKK
Czcionka w cytatach
Odnośnik do komentarza

Będąc na Jamajce wyszedłem z założenia, iż nie będziemy cały dzień siedzieć w Falmouth, w hotelu albo na boisku i że przyjechaliśmy tu też pozwiedzać, zwłaszcza, że trening mieliśmy z góry narzucony na wieczorną porę. Oczywiście dałem zawodnikom wolny wybór i część z nich rzeczywiście nie była zainteresowana dalszym podróżowaniem, choć oczywiście byli to starsi gracze, którzy raczej nie musieli mi niczego udowadniać.

 

Dzień po triumfie wybraliśmy się autokarem na wycieczkę w stronę Gór Błękitnych położonych na wschodnim wybrzeżu Jamajki. Trzeba przyznać, że podróż była dość przyjazna, bo przez większą część trasa prowadziła autostradą A1 z Montego Bay do Kingston. Po drodze minęliśmy sporo ciekawych miejsc. Pierwszym z nich była na pewno piękna zatoka nazwana Discovery, ponoć to tu pierwszy raz Jamajkę ujrzał Kolumb. Cóż jednak z tego, że kiedyś Jamajka była pod jurysdykcją Hiszpanów, o czym przypomniało nam nawet miasto Spanish Town. Zresztą ta kolonialna miejscowość to chyba najbardziej bogate w zabytki miejsce na wyspie, co jest pokłosiem faktu sprawowania funkcji stolicy między XVI a XIX wiekiem.

 

Dzisiejsza stolica, Kingston jest metropolią kontrastów, z jednej strony biedne dzielnice, a z drugiej strony bogate centrum ze szklanymi biurowcami, w których życie toczy się tylko za dnia. Jednak to ta biedna część miasta ma w swoim obrębie obiekty, które warto by zwiedzić, ale tego dnia byliśmy tylko tu przejazdem i zza okna mogliśmy oglądać Muzeum Boba Marleya, słynną destylarnię rumu ma ulicy Appleton czy narodowy stadion Independence Park. Dopiero końcowa droga ze stolicy prowadząca przez wyżyny do położonej w górach miejscowości Penlyne Castle zajęła nam półtorej godziny, w rezultacie wyruszyliśmy w wędrówkę górską z lekkim opóźnieniem o godzinie 10.

 

Plan jednak nie był jakoś niesamowicie skomplikowany, gdyż mieliśmy jedynie zdobyć najwyższy szczyt Gór, a jednocześnie Jamajki, czyli po prostu Blue Mountain Peak. A leżał on niedaleko od miejscowości. Droga jednak była niesamowicie skomplikowana, kręciła się serpentynami, które jak na złość nie chciały się skończyć i tu znowu psikus, oceniałem, że zdobędziemy szczyt w dwie godziny i zdążymy zdobyć jeszcze sąsiedni, ale musiało nam starczyć to, co zrobiliśmy. Nagroda była wspaniała, jedna z piękniejszych panoram w moim życiu, czyli morze plus góry i idealne jamajskie plaże, po których biegają jamajscy sprinterze „produkowani na potęgę”. Na szczycie stała też stara opuszczona budka, może kiedyś ktoś tu mieszkał, ale teraz był tylko obsmarowany wzniosłymi tagami typu: „Jesus is lord”, „God is calling, give him your number”, może kiedyś zadzwonię do Ciebie Boże – pomyślałem, ale teraz spraw bym osiągnął sukces i wrócił do rodziny, gdzieś zupełnie zapomniałem o występku żony.

 

Zejście z góry wcale nie należało do łatwych, swoje zrobił deszcz i mgła, która przyszła znikąd z zimniejszym frontem i przeszkodziła nam w schodzeniu i w rezultacie wszystkich błędów tego dnia na dole stawiliśmy się dopiero o piętnastej. Droga do stolicy była bardzo niebezpieczna, spływające błoto, mgła i zacinający deszcz na wąskiej drodze sprawiały, że kierowca momentami sam chyba mocno zdenerwowany zwalniał do dwudziestki, także na przedmieściach stolicy w końcu odetchnęliśmy z ulgą i ruszyliśmy z pośpiechem w stronę autostrady, gdzie tam na szczęście nie było korków ani innych niespodziewanych zjawisk i spóźniliśmy się na trening tylko piętnaście minut, zarządca obiektu już miał sobie iść do domu, ale zrobiliśmy mu niemiłą niespodziankę i zapomniał o kolacji o normalnej porze.

Następnego dnia zaplanowaliśmy sobie lżejszą wyprawę na słynne bagna Great Morass w dorzeczu Black River na południowo-zachodnim wybrzeżu. Korzystając z uprzejmości pewnego rybaka mogliśmy skorzystać z jego tratwy i doglądać z dalekiej odległości pluskające się w wodzie krokodyle, manaty i bogactwo przelatujących ptaków, między innymi jednego z narodowych zwierząt Jamajki, czyli kolibra czarnogłowego, o którym pisał Ian Fleming, w lubianej przeze mnie serii ze słynnym agentem Jamesem Bondem, jako o ptaku o cudnej urodzie.

 

Po tej ekscytującym i obfitym w wrażenia, ale dość żmudnym przepływie po bagnach przedostaliśmy się na zachodnie wybrzeże Jamajki, gdzie popołudniu dostaliśmy się na najsłynniejszą plażę Jamajki o bijącym w oczy białym piasku i przejrzyście błękitnej wodzie. Jedyną wadą tego niewątpliwie pięknego miejsca były tłumy ludzi, nie tylko turystów, ale i sportowców uprawiających przeróżne sporty, nie tylko wodne. Mimo wszystko mogliśmy tu wypocząć po wczorajszej wycieczce i treningu, był to czas do regeneracji.

 

W środę przed meczem daliśmy sobie na wstrzymanie z podróżowaniem i wspólnie z dyrektorem sportowym i asystentem uzgodniliśmy, że najlepiej będzie w spokoju przygotować się do bardzo ważnego meczu z mistrzem Gwadelupy, CS Le Moule. Niby przeciwnik na papierze nie miał być trudny, ale miał w swoim składzie paru starszych zawodników rodem z Francji występujących niegdyś w niższych ligach francuskich. Nie jest to specjalnie dziwne, gdyż Gwadelupy, jako cały archipelag wysp są terytorium zamorskim kraju Napoleona.

 

Czas w ostatnich dniach leciał jak szalony i przeleciała nam doba i już staliśmy gotowi do meczu, który prawdopodobnie miał przesądzić o naszym awansie. Mecz zaczęliśmy dość ryzykownie z Santosem, Antonio Martinezem i Ordonezem w składzie, gdyż myślałem, że dam odpocząć swoim podstawowym zawodnikom. Nieoczekiwanie to goście wyszli na prowadzenie, po wspaniałej kontrze świetnie akcję wykończył William Tresor i w tym momencie przegrywaliśmy 0-1. Co gorsza w pół rezerwowy skład nie potrafił znaleźć rozwiązanie na złamanie dobrze grającej defensywy rywala.

 

Przerwa to idealny czas by wszystko uporządkować i przemówić do głów piłkarzy. Nie załamywałem piłkarzy, wierzyłem, że nasza seria może trwać dalej i na przeszkodzie nie staną nam, co by tu nie mówić słabsi rywale. Do sześćdziesiątej minuty nic nie zapowiadało, żeby to się miało zmienić i podjąłem instynktowną decyzję o wprowadzeniu trzech świeżych graczy. W tym samym momencie po raz kolejny w ostatnim czasie błysnął nasz rozgrywający Rey Angel Martinez, zauważył lekko wysuniętego bramkarza i z 25 metrów płaskim strzałem po ziemi pokonał bramkarza. Ta bramka dała impuls, który został spotęgowany przez wprowadzonych piłkarzy. Już trzy minuty później wprowadzony Quintero wyłożył piłkę, a jakżeby, komu innemu jak genialnemu Reyowi, który strzelił w okienko i od tego momentu prowadziliśmy. Ostatnie słowo w tym meczu powiedział i tu znów po instynktownym podaniu geniusza Martineza, Howard, który się przełamał i w 89 minucie strzelił dziesiątą bramkę w sezonie i zamknął rywalom usta.

 

Wygrana! Mecz pokazał, że nasza ławka, czyli głównie młodzi gracze nie dorastają do poziomu starszych gwiazd i musimy chuchać na zimne by nie zdarzyły się głupie kontuzje, bo w przeciwnym wypadku będziemy mieli kłopoty w kluczowych momentach sezonu. A po meczu doszła do nas sensacyjna wiadomość, iż Mirebalais przegrało z zespołem z Bahamów 1-2, więc ostatnie starcie, które przed rozpoczęciem uważałem za najłatwiejsze, miało się okazać najtrudniejszym, bo decydującym o awansie do półfinału Klubowych Mistrzostw Karaibów. Tylko trzy dni dzieliły mnie, zatem od najważniejszego meczu w krótkiej karierze.

 

Zgodnie z wcześniejszymi założeniami dzień po meczu udaliśmy się jednak nie na boisko treningowe, a do Kingston, by w ostatnim wolnym dniu móc na spokojnie zwiedzić ciekawe miejsce stolicy Jamajki. I tak na początek zwiedziliśmy willę muzeum króla reggae, przy okazji zakupiłem winylową płytę ze składanką z koncertów Boba, nawet nie wiem, po co, gdyż w domu w Pinar miałem tyle płyt, że pewnie i tą bym znalazł, sprzedawca był przekonywujący. Następnie udaliśmy się do słynnej destylarni rumu w Appleton reklamującą się najlepszym rumem na Karaibach. Nie wiem ile w tym prawdę, ale rzeczywiście aromat tego rumu było wyjątkowo dobry, choć wypadałoby go przetestować w większej ilości na naszej „łajbie” świętując nasz awans. Kolejnym punktem wycieczki był cypel Port Royal, miejsce gdzie kiedyś stało słynne i bogate hiszpańskie miasto, a przed wszystkim przystań piratów, korsarzy i innych pijackich mord karaibskich, ale w wyniku trzęsienia ziemi pod koniec XVII zapadło się pod wodą, a teraz jest tylko smutną częścią nowej stolicy państwa. Ostatnim miejscem, które zdecydowaliśmy się odwiedzić był wspomniany wcześniej Independence Park mogący pomieścić 35 tysięcy kibiców, a będący również głównym stadionem lekkoatletycznym Jamajki. Korzystając z gościnności właściciela obiektu, nie omieszkaliśmy skorzystać z hali i basenu będącego w składzie kompleksu połączonego ze stadionem. Na hali pograliśmy sobie szybką piłką w futsal, a potem relaksowaliśmy się na basenie olimpijskim, gdyż warto wiedzieć, iż cały ten obiekt został zbudowany na Igrzyska Imperium Brytyjskiego i Wspólnoty Brytyjskiej w 1966, te zawody przetrwały do dziś, ale pod inną nazwą, a w tym roku odbędą się w Glasgow.

 

Następnego dnia wzięliśmy się już za analizę naszego dość niespodziewanego, ale niebywale groźnego rywala ze stolicy Bahamów Nassau, będący podobnie jak u nas Villa Clara pod rząd pięciokrotnym zwycięzcą ligi w swoim kraju. W zasadzie przed pojedynkiem największym atutem rywali zdawało się być jedynie zgranie, które u nas niestety szwankowało, co było zwłaszcza widoczne w naszej grze obronnej.

 

Dlatego zdecydowałem nie bawić się i wyłożyłem najlepsze karty w pierwszym zespole poza jednym zaskoczeniem, pierwszy raz swoją szansę w sezonie dostał Maykel Sanchez w ataku i liczyłem, że ten młokos pokaże się z dobrej strony. Na ławce również pierwszy raz w sezonie pojawił się brat Dannego Cienfuegosa, Roland. Resztę składu stanowili gracze, którzy zagrali już sporo meczów i co do nich nie mogłem mieć obaw. Jednak już po pięciu minutach zrobiło mi się nie dobrze, fatalny błąd mojej obrony wykorzystał Jackner Hepple. Tragiczne błędy w rozegraniu robił Sanchez i już żałowałem, że nie wystawiłem Quintero. Kiedy w dwudziestej minucie Hepple znakomicie obsłużył szesnastoletniego Forbesa myślałem, że to nasz koniec. Tego dnia do awansu wystarczył nam remis, a graliśmy jak ofiary losu. Usiadłem na ławce i zaniemówiłem. Przez chwilę siedziałem bez kontaktu ze światem, aż nagle obudził mnie fatalny błąd obrońcy Bahamczyków, który wykorzystał Howard i zdobyliśmy kontaktową bramkę, gdy wydawało się, że jesteśmy daleko poza zawodami.

 

Ten gol dał nam pozytywną energię, którą zamierzaliśmy wykorzystać. W przerwie zmieniony został Sanchez, który dziś okazał się niewypałem, ale swoją szansę otrzymał za to Rolando. Przyznam się szczerze, że gdy przez długi czas nie potrafiliśmy zdobyć bramki, ba, nie potrafiliśmy doprowadzić do okazji strzeleckiej, znów zwątpiłem w coś wyjątkowego. Ale to był mecz, który zapamiętam chyba do końca życia, na pięć minut przed końcem znakomite podanie od Osaya Martineza z ostrego kąta zdobył….. debiutant Rolando Cienfuegos i stał się na ten moment naszym bohaterem. Z wielkim trudem, ale utrzymaliśmy korzystny wynik i mogliśmy się radować.

 

Wszyscy rzucili się po skończonym meczu na młodego Rolanda, niewątpliwie młodzian miał, co świętować, ale ja także miałem, co świętować, spełniłem już wymagania zarządu, co do tych rozgrywek, powalczyłem w grupie i choć z wielkimi problemami, to wywalczyłem awans do półfinału. Na naszym jachcie, którym zabraliśmy się następnego dnia z rana, gdyż już dwa dni później czekał nas mecz poświętowaliśmy sobie na gorąco, pozwoliliśmy sobie nawet na chwilę uniesienia i opiliśmy smakowitym rumem ciężko przepracowany marzec. I choć nie znaliśmy jeszcze rywali w kwietniowej fazie pucharowej, wiedziałem, że czeka nas jeszcze ważniejszy i trudniejszy miesiąc……

 

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Trzy punkty zdobyte w drugiej kolejce grupy D z zespołem CS Le Moule:

 

 

Mecz pucharowy, 27.03.2014

Klubowe Mistrzostwa Karaibów, Faza Grupowa [2/3]

Stadion Trelawny Stadium, Falmouth

 

Pinar Del Rio [CUB] 3-1 CS Le Moule [GWA]

 

Skład Pinar del Rio: D.Guerra 6.9; J.L.Corrales 7.2, O.Suarez 6.7 , A.Santos 6.3 (zm.60 P.Resta 6.7), A.Garcia (k) 7.2; J.Coro 6.6, L.Ordonez 6.2 (zm.60 O.Martinez 6.6), D.Cienfuegos 6.9, R.A.Martinez 9.2; A.Martinez 6.2 (zm.60 S.Quintero 6.8), Howard 6.9

 

Bramki:

18' W.Tresor 0:1

60' R.A.Martinez 1:1

63' R.A.Martinez 2:1

89' Howard 3:1

 

MoM: R.A.Martinez 9.2 (Pinar del Rio) - to co gra ostatnimi czasy ten 32 latek to czysta poezja, 2 gole plus asysta, nic tylko klaskać

 

Widzów: 126

 

I zwycięski remis, który dał nam pierwsze wyjście w grupie, a rywalom mimo pięciu punktów "tylko" drugie miejsce:

 

 

Mecz pucharowy, 30.03.2014

Klubowe Mistrzostwa Karaibów, Faza Grupowa [3/3]

Stadion Trelawny Stadium, Falmouth

 

Pinar Del Rio [CUB] 2-2 Bears FC [bAH]

 

Skład Pinar del Rio: D.Guerra 6.8; J.L.Corrales 6.8, O.Suarez 6.9 ,A.Santos 6.2, A.Garcia (k) 6.5; J.Coro 6.6 ,O.Martinez 7.0 , D.Cienfuegos 6.4 (zm.45 R.Cienfuegos 8.2), R.A.Martinez 6.2; M.Sanchez 6.2 (zm.45 S.Quintero 6.5), Howard 8.3

 

Bramki:

5' J.Hepple 0:1

20' M.Forbes 0:2

23' Howard 1:2

85' R.Cienfuegos 2:2

 

MoM: Jackner Hepple 8.5 (Bears FC - na otarcie łez zostaje rywalom miano gracza meczu dla Jacknera, co ciekawe w tym dniu zawiódł nie tylko Sanchez, ale i Rey, może to jego brakowało tego dnia do skutecznej gry?

 

Widzów: 169

 

 

KALENDARZ W KWIETNIU 2014

 

02.04 Camaguey (w) [9/18 kolejka KLK]

05.04 Las Tunas (w) [10/18 kolejka KLK]

09.04 La Habana (d) [11/18 kolejka KLK]

12.04 Hologuin (d) [12/18 kolejka KLK]

16.04 Półfinał Klubowych Mistrzostw Karaib (nie znamy jeszcze rywala)

19-20.04 Mecz finałowy/o 3 miejsce w KMK

19.04 Ciego de Avilla (w) [13/18 kolejka KLK] - zakładam, że mecz będzie przełożony na środek tygodnia czyli 23.04

26.04 Guantanamo (d) [14/18 kolejka KLK]

 

 

PODSUMOWANIE MARCA 2014

 

Forma klubu: 6 zwycięstw, 2 remisy (stosunek bramek 20-9)

Tabela ligowa Kubańskiej Ekstraklasy

Sytuacja w Klubowych Mistrzostwach Karaibów

 

 

Inne ligi:

 

Anglia: -

Belize: -

Gwatemala: -

Haiti: Don Bosco Port-au Prince [+0] (4/22)

Hiszpania: -

Honduras: -

Jamajka: -

Kostaryka: -

Meksyk: -

Niemcy: -

Nikaragua: -

Panama: -

Polska: -

Salwador: -

Trynidad i Tobago: -

USA: Philadelphia Union [+3, wschód], FC Dallas [+1, zachód]

 

 

Transfery: Największym było przejście 20-letniego Bułgara Kriystiana Malinova z Litexu do Dynama Kijów za 3 miliony dolarów.

 

Ranking FIFA: 1. Hiszpania 2. Niemcy 3. Kolumbia 4. Argentyna 5. Holandia......... 81. Kuba zagrała żałosny sparing z Saint Vincent and Grenadyny (0:0), ale i tak awansowała o jedną pozycję

Edytowane przez MaKK
Czcionka w cytatach
Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...