Skocz do zawartości

Karkonosze


Loczek

Rekomendowane odpowiedzi

Dziękuję.

 

--------

 

Przerwę w sezonie zamierzałem wykorzystać na przebudowę składu, oraz sztabu szkoleniowego. Dawno tego nie robiłem. Zajarany nowym biznesem i nowym samochodem zupełnie zapomniałem, że drużynę należy budować od tyłu. No więc, najpierw musiałem:

1. Pozyskać nowego bramkarza. Toure był co prawda nienajgorszy, ale bardzo topornie się rozwijał. Dodając do tego problem ze współpracą z formacją defensywną musiałem go wypożyczyć, albo sprzedać.

2. Pozyskać dwóch, lub trzech obrońców – w tym jednego stopera. Shikanda miał już swoje lata i z meczu na mecz coraz gorzej się spisywał. Pomimo to kibice co roku wybierali go do jedenastki sezonu – zarówno ligi polskiej, jak i mojej drużyny.

3. Pozyskać środkowego pomocnika.

4. Pozyskać dwóch napastników. Co najmniej dwóch, bo tercet : Roberto, Pumpido, Zuniga spisywał się co najwyżej dobrze. A na Ligę Mistrzów to stanowczo za mało.

5. Rozbudować obiekty młodzieżowe.

6. Rozbudować stadion ( tutaj zarząd stawał murem za tym, że 17 tysięcy kibiców na meczu to wystarczająca ilość, by zaspokoić nasze apetyty ).

7. Pozyskać kilku : skautów, trenerów, fizjoterapeutów.

 

Wychodząc z fabuły muszę stwierdzić, iż

- Rozgrywki Ligi Polskiej powoli stają się nudne. Jedynym godnym rywalem jest Legia Warszawa. Powoli robi się z tego samograj.

- Mam problem z zatrudnieniem kogokolwiek z jakimś tam nazwiskiem. I to tyczy się zarówno obcokrajowców, jak i rodzimych piłkarzy. Problem nie wynika z tego, że mnie na nich nie stać. Po wyłożeniu odpowiedniej sumy klub jest gotów pozbyć się delikwenta, lecz sam piłkarz nie jest zainteresowany przejściem do Karkonoszy.

- Mam problem z rozbudową bazy danych. Skauci do których mam dostęp to w większości Polacy nie posiadający odpowiedniej wiedzy, by skanować inne kraje niż Polska i państwa ościenne.

- Po podpisaniu umów z klubami patronackimi za cholerę nie mogę z nich wypożyczyć kogokolwiek. I to nawet gówniarzy, których atrybuty są co najwyżej przeciętne, by nie rzec – słabe.

- Klub pomimo awansu z roku na rok w klasyfikacji światowej nie ma żadnej renomy. Piłkarze z takich drużyn jak Wisła, Lech czy nawet Zagłębie nie chcą do mnie przechodzić. Parodia. Za to zawodnicy z „ Brazylii, Argentyny i krajów Afrykańskich za każdym razem wyrażają chęć przenosin do Jeleniej Góry. No, oczywiście za odpowiednią pensję.

Teraz mam na wydatki ponad 60 milionów złotych. I co? I żadnego dobrego piłkarza ściągnąć się nie da.

Odnośnik do komentarza

Wakacyjne szaleństwo ruszyło pełną gębą. Wszyscy porozjeżdżali się po całym świecie, powyłączali komórki, pozapominali na kilka dni haseł do maili. Jeleniogórskie biura podróży zarabiały krocie. Sam miałem chrapkę na jakiś trip po świecie, no ale teraz musiałem bardziej budować drużynę na Ligę Mistrzów, niż korzystać z uciech. Brakowało mi tylko baby. Chyba każdy facet tak ma, że jak ma wszystko co chce, to mu baby brakuje. No, chyba, że mam babę, ale wtedy to mu brakuje pewnie też czegoś.

Czesiek przyleciał z Ugandy z tą swoją murzynką w kolorze Nutelli i zaprosił mnie do Argentyny. Mówił, że jego ziomek, co ma na imię Alvaro de Lucasino Maria Vitor Nesus Artuida Delgado, jest poszukiwaczem talentów. No i przegrał z Cześkiem w karty w ch** kapuchy, a że nie ma kapuchy, to mu mówi, że da nazwiska chłopaków godnych do obczajenia. Pomyślałem sobie, że skoro Olo już ciśnie do przedszkola, to może zmontować mu towarzystwo Oli rodziców, a ja skoczę tam do Ameryki Południowej. Raz się żyje. Niby. A mówią przecież, że Argentyńczycy to spoko są w obyciu. Cantoro w Polsce napierdalał całkiem nienajgorzej. Brazylijczyków już mam, no to czemu nie próbować?

Zaparkowałem Bentleya pod hotelem klubowym. Ale tak, żeby wszyscy mogli na niego patrzeć. Byłem trochę powalony na jego punkcie, a że przedłużał mi fiuta o kilometr, to i podczas mojej absencji powinien. A nóż widelec trafi się jakaś dupeczka chętna na mnie. Albo chociaż na przejażdżkę? Kazałem Przemkowi przejąć na kilka dni obowiązki właściciela mojej knajpy z dyskoteką i kręglami. A potem jeszcze małe zakupy. Gacie krótkie, slipy, kondomy, szczoteczka do zębów i jakieś klapki. Wszystko zmieściłem do jednej, podręcznej walizki, pożegnałem się z Olem i pocisnąłem do Warszawy na samolot. Czesiek zostawił Nutellę w Jeleniej Górze i poprosił jednego z moich ochroniarzy, by miał na nią oko. Nie chodziło mu o to, że ona coś tam z kimś tam, ale bardziej o to, że Polacy to jebani rasiści, a on nie chce, żeby ona to wiedziała. No więc, jeśli ten ochroniarz skuma, że ona może to skumać, to ma zrobić z tego czegoś keczup.

Biały Boeing połknął nas dość szybko. W środku było miejsca na nogi i nawet na klękającą między kolanami Stweardesę. Czesiek gada, że kiedyś, jak jeszcze skakałem z jajka na jajko u ojca, to w samolotach dalekich tras stewardesy pełniły prócz tej funkcji którą pełnią, jeszcze rolę ssaka leśnego. No bo przecież jak się ciśnie te kilkadziesiąt godzin w powietrzu to i czasem trzeba spuścić płyny fizjologiczne. A nadmierne magazynowanie nasienia w jajach grozi nowotworem. Gapię się po tej opowieści na taką Turczynkę chyba i myślę, że nawet bym nie pogardził. Nawet wcale.

Lot trwał stanowczo za długo. Zdążyłem obejrzeć po raz setny Psy i Chłopaki nie Płaczą, zrobić trzy kupy, wypić sześć drinków z Dimple i z pięć razy się zakochać. No bo po alkoholu kochałem wszystkie, które w hierarchii śliczności od jeden do dziesięciu przekraczały dwójkę. Czesiek spał. Jak zabity zresztą.

W Argentynie zajechaliśmy srebrnym Merolem do hotelu przed którym taki kolo w czymś jak frak, zapinanym na chyba setkę guzików, przywitał nas zabierając walizki. W środku przed portiernią rosły dwie palmy, a obok płynął taki jebitnie wąski strumyczek, a w strumyczku kamyczki, a przy kamyczkach nawet i jakieś monety leżały. Wchodzimy, obczajam wszystko po alkoholu i myślę, że tu jest piękniej niż w Tajlandii. Na recepcji siedziały trzy dziewczyny i jeden kolo z włosami spiętymi w kucyk. Miał na ryju taki delikatny zarost, więc wyglądem przypominał standardowego jebakę, który jebakuje wszystko co na drzewo nie ucieka. Zapłaciłem kredytówką za tydzień z góry, za siebie i Cześka zresztą, który protestował zażarcie póki mu liścia nie strzeliłem.

Pokój mieliśmy z tarasem. Takim niewielkim, ale spokojnie zmieściły się tam trzy leżaki, stolik i nawet by coś jeszcze wlazło. Mieliśmy dwa wielkie łoża, plazmę na ścianie z odtwarzaczem DVD i Xboxem schowanym w środku. Lodówka nafaszerowana alkoholem i jakimiś dziwnymi napojami co się po alkoholu na kaca wali miała swój cennik. Ale to miałem w dupie. Stać mnie.

Po zadokowaniu zeszliśmy na jakieś szamanko. Przylazł do nas kelner, łysy jak ogolone damskie krocze i mówi tak, że dziś specjalnością kucharza jest zestaw mięs. Porcje mięcha przed włożeniem do grilla są przez kilkanaście godzin moczone w „ chmichurri”, czyli takim zajebistym sosie czosnkowo-ziołowym. Mówię mu, że lepiej nie, bo mój oddech pogniecie komuś koszulę. No to on, że jak nie, to ma pikantne kiełbaski, asado, churrasco, bife i humita. Nie da się tego żreć bez yerba mate, więc on nam już zaraz to gówno przyniesie. No i patrzę na Cześka, a ten nie w ząb nie kuma o czym kelner do nas traktuje. Zamawiamy wszystko. Tak dla zasady. Żeby zeżreć wszystko co się da ichniego.

Mieszkaliśmy w La Boca – dzielnicy Buenos Aires. Obok hotelu był stary, zabytkowy port. Wzdłuż wąskich uliczek ciągnęły się, kolorowe jak szlaczki w zeszycie z podstawówki, domki. Jak leźliśmy sobie na spacer to zczaiłem, ze na ścianach domów namalowani są jacyś ludzie. Czesiek gada, że ten o to Carlos Gardel, taki sławny kolo, co jest i aktor i śpiewak. Jak doszliśmy do końca uliczki prowadzącej na wschód spotkaliśmy grupkę chińskich turystów. Napieprzali takim głosem, jak by im ktoś kazał mówić bez używania języka. Każdy miał aparat, a nawet i dwa, kamerę. I bardziej gapili się w obiektywy niż pod nogi. Podsłuchałem jak przewodnik gadał do nich, że na dzisiaj koniec obczajania tej dzielnicy, ale jutro cisną oglądać dwumetrowe kaktusy i pampy. Pytam Cześka czy też coś zobaczymy, a on wzrusza ramionami i gada, że w Ugandzie widzieliśmy, w Kongo widzieliśmy to i w Argentynie trzeba. Tylko zapyta Alvaro kiedy ma czas. Bo piłkarzy cza zatrudnić.

Odnośnik do komentarza

Wąska uliczka prowadząca wzdłuż pociągniętych przy wodzie budynków była czysta jak jasna cholera. Nawet drobnego kamyczka między kostką brukową. Ledwie pasemka ziemi przedzierały się na słońce, a już jakaś baba z chustą na bani z flanelcią w dłoni zapinała przy ulicy. Czesiek mówił, że traktują czystość jak religię, ale ja pamiętałem te filmy w TV, w których burdel to mało powiedziane co się w Argentynie działo. No i tak, idziemy we dwóch, a ludzie w oknach przed nami zamykają, a za nami otwierają na oścież. Jak bym trądem zapodawał.

Alvaro czekał na nas w małej knajpce wciśniętej między wejście do budynku a stoisko ze świeżymi owocami. Promienie słońca odbijały się od napoczętej zębem czasu szyby z odpadającym napisem „ Coca Cola ”. Chwyciłem za klamkę. Drzwi otwarły się do środka z potwornym skrzypieniem zawiasów, ale w knajpie wszyscy mieli na to wyjebane. Kolo za ladą rzucił szmatę na stół, splunął nań i zaczął polerować blat. Alvaro podszedł do nas pedalskim krokiem, trzepnął z Cześkiem niedźwiedzia, a na mnie tylko skinął. Usiadłem na twardym, drewnianym krześle z blaszką w oparciu. Po stole zapinał karaluch. Alvaro roztrzaskał go lepą, roztarł flaki pomiędzy szczelinkami w drewnie, a później powąchał nasadę dłoni.

- Mmm. Cucaracha – oblizał wargi, a później najzwyczajniej w świecie odpalił fajkę. W powietrze wzbiły się tumany jakiegoś gównianego dymu. Pytam Cześka co to wszystko ma znaczyć, ale ten mnie pod stołem ciśnie za przedramię i zaczyna z nim napierdalać po hiszpańsku tak, że mi gały z orbit na te flaki lecą.

- Buen Chico Companero Cesek – Argentyńczyk wyjmuje z brązowego nesesera jakieś pożółkłe papiery, wali je na stół, wyciera gluta z nosem kciukiem i zaczyna gadać po ichniemu. Nie rozumiem za chuja o czym, no ale jak mi zaczynam rzucać nazwiskami i klubami to już mniej więcej kumam o czym. Po chwili zjawia się gość ze szmatą i kawałkiem wyrwanej z zeszytu w kratkę kartki. Zamawiamy po Tequilli. Chciałem brać piwko, ale Alvaro mówi, że pić piwo w Argentynie to jak ruchać babę w gumce.

Po jakiejś godzinie przeglądania dziwnie wyglądających statystyk umówiliśmy się na to, że wieczorem przyjdziemy na mecz towarzyski. Grają go na stadionie Boca Juniors, więc mieliśmy tam rzut beretem. Wychodząc z baru rzuciłem kelnerowi kilka drobniaków. Nie musiał mi wydawać. Skinął tylko łbem tak, że prócz mnie nikt tego nie zauważył, a później zamknął z hukiem za mną drzwi. Kupiłem dwa banany. Starowinka o twarzy wysuszonej moreli złożyła obie ręce jak do modlitwy i pożegnała nas skrzecząć „ Salud ”.

Odnośnik do komentarza

Świeżo skoszona trawa pachniała dzieciństwem. Siedzieliśmy na trybunach sącząc jakiś dziwny napój z niebieskich butelek z korkiem niekapkiem. Nad nami dach, obok kilka luźno porozrzucanych osób, a przed oczami mecz. Wieczorny mecz towarzyski na który ponoć zjechało pełno poszukiwaczy młodych talentów to spotkanie chilijskiego Colo Colo z argentyńskim Huracanem. Niby nic wielkiego, no ale skoro Alvaro obiecał, że będzie gites to siedzieliśmy. Spotkanie obfitowało w liczne zajebiste sztuczki których nie powstydziłby się sam Romario czy tam inny Batistuta. Podziwiałem, ale miałem też świadomość, że pewnie nie tych oglądam co powinienem. No bo logiczne, że do Polski polecą tylko ci co są gorsi od lepszych, a nawet gorsi od gorszych. Czesiek mnie szturcha w bebecha i gada, że o ten tam po prawej stronie w włosach spiętych w koński ogon to jeden z obserwowanych. Drugi to łysy, napakowany stejkami Latynos. A dwóch jeszcze to gdzieś było, ale nie wiedziałem gdzie, bo słońce waliło mi po oczach jak Rocco spermą po twarzach.

Po meczu spotkaliśmy się z trenerami obu drużyn. Tak o, luźno, na murawie jeszcze, jak chłopaki kopali sobie wylajtowani futbolówkę. No i Alvaro przedstawia Cześka jako trenera Karkonoszy z Polski. I tłumaczy, że Polska to nie kraj gdzie biegają niedźwiedzie polarne, tylko kraj Papieża, Wałęsy, Pudziana i Wyborowej. Kolo kiwa głową, ale widzę, że kiwa bo nie chce wyjść na debila. Zresztą, nie on pierwszy nie kumał gdzie jest Polska. Mówię Cześkowi, żeby wyprowadził go z błędu. To ja jestem trener, ale Czesiek gada, żebym się zamknął i mu zaufał. No i ufam, jak jasna cholera, a on świergocze po hiszpańsku jak jakiś Google translator czy coś. Potem siadamy sobie po turecku i pijemy z szarych bidonów jakieś izotoniki. Chłopcy od podawania piłek podchodzą i proszą o autografy – ale nie nas, tylko ich, a ich już prawie nie ma. Alvaro mówi, że musimy zabulić kilka milionów, ale w zamian dostaniemy dobre produkty argentyńskich szkółek piłkarskich. Myślę sobie wtedy, że czemu by nie. Mamy Brazylijczyków, mamy innych nie Polaków, to i ci też mogą do nas wpaść. I ostatecznie do klubu dołączyli :

  1. Diego Tissone – golkiper pełnym pyskiem. Lepszy od Toure, który cały czas marudzi, że Karkonosze to klub spoko, ale dla niego nie do końca najlepszy. Wypożyczyłem go więc do FC Valenciennes za 120 tysięcy złotych. Niech zobaczy, że w Polsce jest nienajgorzej. Za Tissone Huracan dostał aż 3,7 miliona złotych

  1. Mariano Mori – lewy obrońca Colo Colo. Wyglądał całkiem spoko. Jak przestudiowałem jego historię i zobaczyłem kilka filmików to doszedłem do wniosku, że wyłożę 3,25 miliona złotych .

 

  1. Diego Segovia – lewy, ofensywny pomocnik. Coś zajebistego. Palce lizać. Nareszcie znalazłem kogoś, kto będzie jak Ngassa, ale na lewej flance. Był zajebiście drogi jak na polskie warunki, ale przecież kto nie smaruje ten nie jedzie. Dałem za chłopaka 4.5 miliona złotych

  1. Patricio Romeo – a to taki bonus. Kosztował niewiele, a prezentował się co najmniej jak El Taourghi gdy do nas przychodził. Chilijczyk nie do końca był przekonany co do Karkonoszy, ale jak pogadał z Alvaro ( który obiecał mu mieszkanie ze studentkami i sporo kapusty ) to już było spoko. Za Romeo dałem 1.3 miliona zlotych

Pierwsze cztery transfery zaklepane. Można pić.

Odnośnik do komentarza

Nad głową leciała mucha. Serce waliło jej jak oszalałe, więc nakryłem łba poduszką. Kiedy otwarłem powieki obosieczne miecze słońca poharatały mi gały. Po omacku odnalazłem na podłodze odkręconą butelkę z mineralną i wessałem całą zawartość na raz. Czesiek umarł. Leżał z głową schowaną pod poduszką, kołdrą i jednym z trzewików który ch** wie jak tam wylądował. Jego dupa była jak wuwuzela. Podlazłem do okna i nabrałem powietrza w płuca. Na balkon wskoczył z pobliskiego budynku kot i wyraźnie słyszałem jak krocząc tupie. Kac morderca zdegradował nas i sprowadził do parteru. Stół przypominał hiszpańską restaurację. Porozwalane kawałki czegoś, co wczoraj jeszcze było jedzeniem, zgniecione, zdeptane. Na ścianie przy telewizorze widniały dwa ślady po klapku. Opadłem na ziemię i beknąłem siarczyście, wyrzucając w przestrzeń smród alkoholu.

Na śniadaniu nie było już nikogo. Zgrabna kelnerka o pośladkach przypominających poduszeczki zlitowała się nad nami i usmażyła jajecznicę. A później podała rozpuszczoną aspirynę, dwie tabletki magnezu i powerade. Pocałowałem ją w dłoń i łamaną angielszczyzną przyrzekłem, że wynagrodzę jej to po stokroć. Laska spłonęła rumieńcem, ale w jej oczach widziałem, że chce być wynagradzana jeszcze wiele razy. Dopiero po kilku kęsach czerstwego już chleba uświadomiłem sobie, że ja siedzę w samych gaciach, a Czesiek wsadził łokieć w talerz i usnął na dłoni, a żółta maź skapywała mu na klapka.

Po kilku godzinach snu postanowiliśmy wybrać się na jakąś wycieczkę. Transfery zrobione, więc teraz nadszedł czas na trochę co nieco, czyli tego, co tygrysy lubią najbardziej. No i tak, wybraliśmy się na wycieczkę takim zdezelowanym busem w kolorze pleśniejącej mandarynki. Wsiadamy do środka, a tu nas wita konduktor. Kasuje bilety, patrzy w lewo, patrzy w prawo i wyjmuje z kielni taki niewielki zwitek. A potem szepta coś na ucho Cześkowi, klepie go po ramieniu i siadamy po cichu przy oknie. Po chwili pytam go co to miało znaczyć? Czesiek wyjmuje z kielni zwitek, odwija sreberko i wyciąga liście koki. I gada, że jedziemy w pizdu wysoko, gdzie normalne łby pękają od ciśnienia. Mamy to gówno żuć i będzie nam lepiej. Nie czekając na drugie zaproszenie wcisnąłem listki w usta. I po chwili było mi tak zajebiście przyjemnie. Jak bym po wyjściu z romantycznej randki mógł nareszcie w zaciszu własnego auta wypuścić długaśnego pierda. Zęby i usta mieliśmy fioletowe. Jak byśmy zżarli te lody kolorki. Jedziemy w górę i czuję jak mi ciśnienie rozsadza czachę. I kiedy miałem już drzeć się, że nie wytrzymam pomiędzy łbami Argentyńczyków przykukałem, że siedzi przepiękna brunetka. Wcisnąłem pięści w oczodoły i przekręciłem nimi w lewo i w prawo. Dziewczyny już nie było. Pytam Cześka czy ją widział, ale ten najwyraźniej bardziej był zajęty masowaniem skroni niż obczajaniem dupeczek. Dziwne uczucie. Zmęczony zamknąłem powieki i usnąłem.

Obudził mnie jakiś dziwny huk. Autobusem wzdrygnęło, szarpnęło, podskoczył i z piskiem opon zatrzymał się na poboczu. Wiara piszczy, a ja nie wiem czy jestem bardziej przerażony czy to mnie czacha ciśnie. Podnoszę się na rękach. Czesiek już kroczy wprzód jak jakiś j***ny husarz, a ja za nim, jak husarza husarz. Kierowca siedzi z ręką na piersi i serce wali mu jak powalone. To znaczy tak mi się zdaje, no bo oczy ma większe niż arbuzy. Gapię się na babkę obok co siedzi obok kierowcy, a ta schowała dłonie pod dupą i kiwa się na boki coś tam po hiszpańsku gadając. Chwytam za dźwignię, drzwi otwierają się na oścież. Dookoła było zajebiście pięknie. Wielkie kaktusy tryskały zielenią niczym dojrzewające czereśnie w blasku porannego, letniego słońca. Powietrze było gorące, ale łagodne. Gdzieś tam w oddali szczekał pies, gdzieś skrzeczało coś co ma pióra. Gapię się za autobus, a tam tylko tumany kurzu. Gapię się na Cześka, a ten zdziwiony, że nie wie o co chodzi. Idziemy dookoła, zaglądamy z każdej strony, ale nie widać nic. I myślę sobie, że może kiero zasnął, a jak zasnął to mu się coś przyśniło. Albo o mały włos nie zasunął w jakieś zwierzę. I kiedy wracamy do autobusu słyszę jakieś charczenie. Kładę palec na ustach i pokazuję Cześkowi, żeby „ szap jor małf ”. Schylam się pod koła, klękam i po chwili puszczam pawia prosto na stalową felgę. Wzdłuż wału korbowego leżał staruszek w kapeluszu jak sombrero. Jego jelita owinęły się wzdłużnie metalowej konstrukcji, a z głowy wypływał mózg bulgocząc jak Ustronianka wlewana do szklanki. Miednicę zmiażdżyło koło. Z zewnątrz nie widziałem nic, bo kurz skutecznie zamaskował krwistą powłokę. Staruszek w dłoni trzymał glinianą bańkę z winem. Przypominał Tarczyńskiego – naszego byłego trenera. Wstając z kolan zadzwoniłem po policję. A później … opierając się o maskę autokaru zmiażdżyłem dłonią kawałek oka.

 

Po powrocie do hotelu, zniesmaczony, zdegustowany incydentem spotkałem się z Alvaro. Czesiek nie wychodził z kibla i spawał, raz po raz, pozostawiając w pokoju nieprzyjemny smród kwasu żołądkowego. Po godzinnych rozmowach z naszym informatorem do klubu dołączyli kolejno :

  1. Thomas Phibel – doświadczony, środkowy obrońca z Gwadelupy. Dupy nie urywał, ale zawsze to wsparcie leciwego Shikandy, który coraz częściej narzekał na zły stan zdrowia. Przylazł za friko

  1. Daniel Nwokolo – środkowy pomocnik mogący występować też na skrzydłach. Nigeryjczyk z argentyńskim paszportem wyglądem przypominał Flexa Wheelera. Idealnie pasował do surówki nacji z Jeleniej Góry. Cibalia dostała za niego 1.3 miliona złotych

 

  1. Hecor Arce – młody napastnik. Alvaro gadał, że chłop ma potencjał. A z racji tego, że nie mogłem sobie pozwolić na kogoś zajebistego, kontraktowałem kogo mogę. Estudiantes dostało na konto sporo, bo aż 5 milionów złotych

  1. Mauricio – brazylijska, wschodząca gwiazda. Przynajmniej tak go określały brazylijskie media. Ponoć interesował się nim Spartak Moskwa i Dynamo Kijów. Uprzedziłem skurwieli na starcie. Dałem mu 27 tysięcy złotych tygodniowo. Biały murzyn przylazł do nas za 6 milionów złotych .

  1. Ricardinho – środkowy obrońca z krainy kawy i AIDS. To taka perełka naszego zarządu. Wykukali go skauci, zakontraktowali jeszcze przed przerwą wakacyjną i Zagłębie Lubin dostało kopa w dupę. Chłopak dostał aż 30 tysięcy złotych tygodniowo, ale sądzę, że warto. A przyszedł za darmo

Odnośnik do komentarza

Po powrocie do kraju rozpoczął się okres przygotowania do sezonu. Miałem świadomość, że w Lidze Mistrzów pewnie znów chuja ugramy, no ale kto nie gra, ten nie wygrywa. Po zebraniu chłopaków do kupy walnąłem przemówienie. I tak, gadam, że każdy ma szansę na regularne występy, bez względu na wiek i na to jak wygląda. Tylko, że każdy musi orać jak dziki bawół, bo inaczej to albo ławka, albo zesłanie do rezerw. Jak komuś nie pasi to może iść na wypożyczenie jak Toure, który więcej marudził niż piłek chwytał. Nasz nowy nabytek – Tissone – był podjarany jak pedał nowym żelem Durex. Mówił, że zrobi wszystko, by nie puścić ani jednej bramy. Ale gadał też za plecami, że KSK to taka odskocznia do większego świata. Niech mu będzie. Na razie ma kontrakt, więc nigdzie nie pójdzie. No, chyba, że ktoś wyłoży grubą kapustę za jego kartę. A na to się nie zanosiło póki co.

Mecze sparingowe prezentowały się o tak o :

 

Janowianka Janów Lubelski 0:2 Karkonosze Jelenia Góra

( Claudinho, Cygal )

 

Karkonosze Jelenia Góra 3:1 Newcastle United

( Roberto, Claudinho, Cygal )

 

Zagłębie Sosnowiec 1:3 Karkonosze Jelenia Góra

( Roberto, Cygal, Zmuda )

 

Karkonosze Jelenia Góra 1:3 MTK

( El Taourghi )

 

Huragan Wołomin 1:2 Karkonosze Jelenia Góra

( Ngassa, Nwokolo )

 

Slovacko 1:5 Karkonosze Jelenia Góra

( Filbier, Roberto, Calvo 2x, Zuniga )

 

Sparingi minęły jak brzydki zapach z zębów. Każdy dostał szansę. Dziwiła mnie dobra postawa Cygala, który przecież w trakcie sezonu jak grał – to ogony. I bramek nie zdobywał. Nie zamierzałem mu dawać kolejnych szans. Był i nadal będzie u mnie jokerem.

Odnośnik do komentarza

Wakacje są jak zauroczenie. Dobrze się nie zaczną, a już trzeba ochłonąć, zapiąć rozporek i zaczynać wszystko od początku. Niby wszystko znów ma sens i każdy kieruje się jakimiś nowymi zasadami. Niby jakieś doświadczenie, niby coś nowego, ale tak naprawdę to wszystko wygląda zupełnie tak samo jak wcześniej. Tylko we łbie coś się poprzestawiało i teraz przez te kilka dni są nowe cele do zrealizowania.

Sierotka Marysia wylosowała nam w eliminacjach do Ligi Mistrzów przeciętnego rywala. I już drugiego sierpnia sprawdziłem ile tak naprawdę jest warta nasza nowo powstała drużyna. Drugiego sierpnia na Złotniczą, to małej Jeleniej Góry przyjechał Slovan Bratyslawa. Na meczu pojawiły się wszystkie znane persony ze świata jeleniogórskiej polityki. Były też karki z Lubania i Zgorzelca, a co poniektórzy donosili mi, że widzieli jakichś aktorów. Posadziłem Ola z rodzicami Oli na trybunie za ławką rezerwowych. Jak był blisko czułem, że mogę przenosić góry. I te jego słowa „ Kochany tatusiu, idziesz? Tylko nie zgiń!”.

Slovan dostał wpierdol jak student politechniki od zawodnika MMA. Byliśmy o dwie klasy lepsi. I chociaż stworzyliśmy dużo więcej sytuacji podbramkowych, zdołaliśmy wsadzić im tylko pięć bramek.

Karkonosze Jelenia Góra 5:0 Slovan Bratysława

( Nwokolo, El Taourghi, Ricardinho, Roberto, Ngassa )

 

A później wszyscy pojechali do mojego klubu. To była impreza zamknięta. Czesiek prowadził mojego Bentleya, a na bramce Bąku wpuszczał wyłącznie osoby z polecenia. Prezydent miasta coś burczał pod nosem, że zamierza jedną z ulic nazwać moim nazwiskiem. Dałem też obszerny wywiad Telewizji Dami, która od dawien dawna dobijała się do mnie drzwiami i oknami. Cóż, czasami bywa i tak, że regionalna przegrywa z Polsatem Sport.

 

Kilka dni później naszedł czas zagrania o Superpuchar Polski. Dziwne to były rozgrywki, no bo przecież dwa lata z rzędu wygrywałem wszystko na rodzimym podwórku. W myśl zasad obowiązujących w PZPN zagraliśmy z drugą drużyną poprzedniego sezonu – Legią Warszawa. A mecze z żołnierzami zawsze stały na zajebiście zajebistym poziomie.

Na Stadionie Wojska Polskiego w Warszawie, przy akompaniamencie blisko 25 tysięcy kibiców daliśmy srogą nauczkę naszym rywalom. Zresztą, od zawsze chciałem skopać legionistów jak skinheadzi punka pod murem. Nie znosiłem tej pyszałkowatości. Każdy myślał chyba, że jak gra w Legii to jest co najmniej o klasę lepszy od pozostałych. A tu zonk. Legia w tym meczu nie istniała. Co prawda kilkukrotnie Tissone pokazał, że jest całkiem nienajgorszym bramkarzem, ale to my ich punktowaliśmy. I to na tyle skutecznie, że po ostatnim gwizdku sędziego na tablicy widniał podobny wynik co w meczu ze Slovanem.

Superpuchar Polski pojechał do Jeleniej Góry !

Legia Warszawa 1:5 Karkonosze Jelenia Góra

( Mauricio 3x, Roberto, Ngassa )

 

W rewanżu w Bratysławie było gorąco. W 22 minucie wynik meczu otworzył Stefan Kutka i myślałem, ze moim morale nieco opadną. Ale jak się później okazało – nic bardziej mylnego. W 32 minucie najwyżej do bitego rogu wyskoczył nasz stoper i było 1:1. Pięć minut później Nigeryjczyk Nwokolo dał nam prowadzenie i ten wynik nie zmienił się już do samego końca. Pewnie, w dwumeczu, pokonaliśmy naszego rywala 7:1.

Slovan Bratysława 1:2 Karkonosze Jelenia Góra

( Ricardinho, Nwokolo )

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...