Skocz do zawartości

Ralf

Użytkownik
  • Liczba zawartości

    3 477
  • Rejestracja

  • Wygrane w rankingu

    2

Zawartość dodana przez Ralf

  1. Ralf

    Peak Label

    Bez stresu – na takiej podstawie wszyscy nawzajem moglibyśmy się przerzucać oskarżeniami, bo każdy w tym dziale pisze o piłce nożnej i używa przy tym tego samego języka polskiego Tak samo, jak często-gęsto różnym autorom zdarzy się trafić do tej samej ligi, w której grał inny – szok! Jak tak można!
  2. Ralf

    Highway to heaven vol. 2

    O, któż to się pojawił!
  3. Ralf

    Peak Label

    Zawodnicy pierwszego zespołu mieli powrócić do klubu już w najbliższy poniedziałek, więc miałem tylko tydzień, żeby dobrze rozeznać się w sytuacji i przygotować na pierwsze wyzwanie, jakim miało być spotkanie z moimi nowymi podopiecznymi i rozpoczęcie okresu przygotowawczego do mojego debiutanckiego sezonu. To było bardzo niewiele, bo przed rokiem dopiero po miesiącu zacząłem czuć się w pełni naturalnie w nowej funkcji. A wtedy pracowałem tylko z juniorami, którzy mówili mi per pan i nigdy nie odważyli się zacząć pyskować. We wtorek pojawiłem się w siedzibie z samego rana, po czym, w nieurządzonym jeszcze gabinecie, spojrzałem na terminarz na nadchodzącą kampanię, by wiedzieć, czy mamy już zaplanowane sparingi, a jeśli tak, to z kim. Gdy zobaczyłem, że rozbieganiem po wakacjach miało być dla nas spotkanie z ukraińską Zorią Ługańsk, zespołem na papierze mocniejszym od Solina, a następne w kolejce miały być gry kontrolne z francuskim Ajaccio, silnym węgierskim Fréhervárem oraz również nietuzinkowym, jak na warunki klubu z Drugiej Hrvatskiej Nogometnej Ligi, Slovanem Bratysława, natychmiast wyszedłem z gabinetu. – Panie Bardić, mogę zająć chwilę? – spytałem, uchylając drzwi do jamy mojego przełożonego. – A, to ty – odparł odwracając się na fotelu od okna. – Jasne, moje drzwi zawsze są dla ciebie otwarte. Czego potrzebujesz? – Zapoznałem się wstępnie z planem letnich sparingów, i chciałbym o tym z panem pomówić. – Co z nim? Masz jakieś uwagi? Usiadłem na jednym ze składanych krzeseł, które niezmiennie stały przy biurku. Położyłem na blacie, zaraz obok obcinaczki do cygar, wydruk z komputera, a Zoran Bardić opuścił wzrok na kartkę. – Powiem panu tak, może i jestem żółtodziobem w swoim fachu, ale wcześniej od łebka grałem w piłkę, aż do czasu, gdy kontuzja zrujnowała mi szczytowy okres kariery. Kocham futbol i mam dobre rozeznanie, przynajmniej wśród europejskich drużyn. Gdy tylko spojrzałem na te zespoły – wskazałem palcem naszych pierwszych czterech sparingpartnerów – od razu wiedziałem, co to za rywale, a także co potrafią. Proszę wybaczyć, że kwestionuję pańskie decyzje, ale nie wiem, czy to dobry pomysł, by z nimi grać. Szczególnie na sam start przygotowań. Bardić skinął głową. – Nie mów nic o wybaczaniu, bo od menedżera zawsze oczekuję, że będzie miał jaja, by robić i mówić to, co naprawdę myśli – powiedział. – To ty bezpośrednio odpowiadasz za pierwszy zespół, więc wszelkie przemyślenia i pomysły z twojej strony zawsze zostaną wysłuchane, a ja nie powiem ci ne, i kurac. Zresztą, gdybyś się pomylił i podjął kompletnie nietrafioną decyzję, to ty możesz stracić stołek, a nie ja. Ściągnąłem brwi, wlepiając spojrzenie w mojego szefa. Ten jednak po chwili uraczył mnie sapliwym śmiechem, który sprawił, że na powrót wygładziła mi się twarz. – Spokojnie, to tylko luźny żarcik, nie mogłem się powstrzymać – zapewnił. – Poza tym sparingi ustala menedżer drużyny, o ile nie powierzy tego któremuś ze współpracowników. No, ale mów dalej. Dlaczego to nie jest dobry pomysł? Z marketingowego punktu widzenia to brzmi nieźle. – Jasne, tylko sam pan mówił, że dobro klubu leży panu na sercu. Wiem, że kwestie finansowe są równie ważne, jak sportowe, ale na mój rozum wygląda to tak, że to poziom sportowy jest kluczem do solidnej sytuacji finansowej, a niekoniecznie odwrotnie. Gdy jeszcze byłem piłkarzem, miałem okazję obserwować, jakie błędy popełniali moi trenerzy, a od nielicznych mogłem się nauczyć, jak robić to dobrze. Panie Bardić, ja chcę dobrze przygotować zespół do sezonu, a do tego celu nie potrzebujemy czterech łomotów od czterech solidnych drużyn zza granicy. – To znaczy? Powiedz mi dokładnie, jak to widzisz, a dopiero wtedy będę mógł się do tego w jakikolwiek sposób odnieść. – Oczywiście, już mówię, o co mi chodzi – odparłem. – Powinniśmy zmierzyć się z zespołami, które nie wdepczą nas w murawę. Podkreślam, że powiedziałem tylko o czterech pierwszych rywalach. Pozostała czwórka, z którą będziemy kończyć przygotowania, jest okej. Krajowe drużyny z trzeciej ligi nadadzą się idealnie. Bardić przechylił się w fotelu. – Wiesz co, Ralf, ja natomiast uważam, że jeżeli szlifować dobrą grę, to ucząc się bezpośrednio od silniejszych. Czy nie jest tak? – W teorii ma to sens, panie Bardić, ale to mogłoby zadziałać, gdybym był menedżerem Solina od kilku lat – podkreśliłem. – Tymczasem dopiero zaczynam. Zawodnicy jeszcze nie znają mnie, a ja nie znam ich. Dopiero będę konstruował pod zespół taktykę, którą będziemy grać w trakcie sezonu, muszę sprawdzić, kto będzie się nadawał do poszczególnych zadań, jakie przygotuję dla każdej formacji. Sami zawodnicy również będą musieli załapać, o co chodzi w mojej taktyce, jak ją realizować i nabyć z nią wzajemnego dotarcia. Niech pan się zastanowi: jak mamy to osiągnąć w sparingach z silniejszymi rywalami, w których nasi zawodnicy tylko patrzyliby, jak przeciwnik rozgrywa piłkę? Żeby nauczyć się taktyki, TO MY musimy pograć piłką i przećwiczyć różne warianty rozgrywania akcji. Gwarantuję panu, panie Bardić, że w sparingu z takim Ajaccio nawet nie powąchamy piłki przez dłużej, niż dwa, może trzy podania. Skończyłem mówić, patrząc wyczekująco na oblicze mojego szefa. Tęgi Chorwat zapatrzał się w ścianę, na jego twarzy malowały się procesy myślowe, aż wygładziło mu się czoło, a brzydkie, mięsiste usta rozciągnęły się w szczerym uśmiechu. Dopiero w tej chwili poczułem ulgę. – Jestem pewnym, że ostatnio już o tym wspomniałem, ale naprawdę zaczynam cię coraz bardziej lubić – powiedział, celując we mnie palcem. – Nie pomyślałem o tym wcześniej. Szkoda tylko, że chyba będziemy musieli odwołać sparingi z tak medialnymi drużynami... – Niestety. Nie musimy jednak odwoływać wszystkich – podjąłem. – Możemy zostawić, powiedzmy, mecz ze Slovanem, bo jest trzeci w kolejce, a wtedy powinniśmy zacząć rozumieć przynajmniej podstawy taktyki. Z całą pewnością na pierwszy mecz towarzyski potrzebujemy zagrać z kimś, kto nie rozklepie nas różnicą kilku bramek. Poza nauczeniem się taktyki, bardzo ważne jest również wypracowanie odpowiedniego nastroju w drużynie. Porażki w pierwszych czterech sparingach na to nie pozwolą. – Dobrze. Tak jak mówiłem, bardzo podoba mi się to, że masz swoje pomysły i nie boisz się mówić mi o tym wszystkim otwarcie. Dzięki temu wiem, że gdy będzie nam pod górkę, będziesz wiedział, co masz robić. Jutro obdzwonię kilka krajowych zespołów, by wpierw zorientować się, czy w ogóle znajdziemy sparingpartnerów na ostatnią chwilę, a dopiero gdy znajdziemy chętnych, odwołamy przynajmniej trzy z pierwszych czterech gier kontrolnych. A teraz natomiast... Mia? – Zoran Bardić przeniósł wzrok w stronę drzwi. – Długo tutaj stoisz? Odwróciłem się, podążając za spojrzeniem mojego szefa. W uchylonych drzwiach stała blondynka, którą najpierw widziałem w ciemnej uliczce w Solinie, a niedawno mijałem ją na korytarzu budynku, który okazał się siedzibą NK Solin. – Jak tylko pan Ralf do ciebie przyszedł, czyli już jakąś chwilę – odpowiedziała. Chociaż mówiła spokojnie, to bez problemu rozpoznałem jej głos, który wtedy w Splicie był tak roztrzęsiony. – Muszę się z nim zgodzić, ojczulku. Pamiętasz, jak kiedyś uczyłeś mnie grać w karty? Sam mi się wtedy podkładałeś, żebym tylko poczuła przyjemność z gry, a w ten sposób nauczyła się, jak dobrze to robić. – Mia, przecież karty i piłka to dwie różne... – Ale ona ma rację, panie Bardić – przerwałem mu. – Gdy jako nastolatek uczyłem się grać na gitarze, nie oczekiwałem, że pierwszego dnia będę potrafił wywijać na gryfie jak Angus Young, Joe Perry, czy Steve Vai. Żeby osiągnąć w czymś wysoki poziom, trzeba zacząć od niskich progów, by stopniowo piąć się coraz wyżej, a któregoś dnia osiągnąć poziom wirtuozerii. Zoran Bardić uśmiechnął się bardzo szeroko, co zdarzało mu się wprost proporcjonalnie rzadko. – Nie przegadam was – powiedział, zaśmiewając się sapliwie. – Nawet nie próbuję, bo nie przegadam was tak samo, jak NK Solin nie pokonałby w tej chwili Ajaccio. Obróciłem się znowu w stronę drzwi. Uśmiechnąłem się do Mii, puszczając jej oczko. Patrzała na mnie, a w tym momencie jej usta rozciągnęły się jeszcze bardziej, zaś oczy uroczo się przymrużyły. Po raz pierwszy, odkąd spotkałem ją wtedy w ciemnej uliczce i miałem okazję dobrze jej się przyjrzeć, pomyślałem, że jest po prostu śliczna. Tak samo, jak sześć lat temu pomyślałem dokładnie tak samo, gdy poznałem Nikolę.
  4. Ralf

    Peak Label

    Obejście parterowego budynku klubowego zajęło raptem niecałe dziesięć minut. Bardić pokazał mi podstawowe pomieszczenia, takie jak dział księgowości, biuro rzecznika prasowego, czyli jego imiennika Zorana Mamicia, a także zwiedziłem mój nowy gabinet, który czekał na moje wprowadzenie. I to ostatnie było pierwszym, co było dla mnie ogromnym krokiem do przodu w porównaniu do pracy z juniorami w Polsce – tam swojego gabinetu po prostu nie miałem. Na koniec dowiedziałem się tylko, gdzie szukać sali konferencyjnej, aneksu kuchennego i toalety. Kawałek jazdy samochodem ze Stjepanem dzielił nas od następnego przystanku, jakim był ośrodek treningowy NK Solin. Oczywiście nazywanie go ośrodkiem było lekką przesadą – miejsce, w którym już niebawem miałem prowadzić treningi z pierwszym zespołem, aż nadto przypominało mi polskie pierwszoligowe standardy, dzięki czemu poczułem się trochę normalniej, gubiąc nieco świadomości, że jestem tysiąc kilometrów od mojej ojczyzny, w miejscu, gdzie oprócz siebie nie mam pod ręką nikogo, kto mówi płynnie po polsku. Jednocześnie wiedziałem, że jeżeli Solin miałby stać się klubem na najwyższym poziomie przynajmniej w Chorwacji, baza treningowa będzie wymagała sporych inwestycji. Nie trzeba było być doświadczonym menedżerem, który zeżarł zęby na piłce. Wystarczył żółtodziób z trzydziestką na karku, posiadający dyplom zaledwie od roku. W kwestii stadionu, noszącego nazwę Pokraj Jadra, nie liczyłem na żadne fajerwerki, tym bardziej, że odrobiłem lekcje i przez weekend pooglądałem sobie w internecie zdjęcia chorwackich obiektów, porównując je między sobą. Wyszło mi z tego, że poza dwoma trzydziestotysięcznikami, czyli zagrzebskim Maksimirem i znajdującym się w Splicie Poljudem, stadiony w Chorwacji są dość kameralne, mogące pomieścić w najlepszym wypadku kilkanaście tysięcy widzów, zaś najczęściej ich pojemność oscylowała wśród kilku tysięcy miejsc. I taki właśnie był Pokraj Jadra. Mecze NK Solin mogło obserwować łącznie 5.000 kibiców z dwóch równoległych trybun, biegnących wzdłuż boiska. Pod względem wielkości i infrastruktury Pokraj Jadra przedstawiał chorwackie standardy, więc mogłem być zadowolony, bo wiedziałem, że gdziekolwiek nie zagramy, realia będą podobne. Na początku naszej wycieczki krajoznawczej budynek klubowy był niemal pusty, ale gdy wróciliśmy, spotkaliśmy na korytarzu faceta, którego nie było, gdy ruszaliśmy. – O, witaj, Dali – ucieszył się idący przodem Zoran Bardić. – Nie miałeś czasem wrócić dopiero w czwartek? – Dzień dobry, panie Bardić – odpowiedział mu jegomość o ciemnych włosach ze szronem siwizny na skroniach, odwracając się od tablicy w korytarzu. – Niby tak, ale w sobotę wróciłem z wczasów i za bardzo nudziło mi się w domu, więc uznałem, że wpadnę do klubu. Zwłaszcza, że doszły mnie słuchy, że Duje wyleciał, i chciałem sprawdzić, co słychać. – I dobrze, że jesteś, bo stołek po Tokiciu nie musiał długo czekać, więc poznasz od razu nowego menedżera – powiedział Bardić i zwrócił się do mnie: – Podejdź, Ralf. Mówią, że aby dobrze poznać człowieka, trzeba zjeść z nim beczkę soli, więc im wcześniej zaczniemy, tym lepiej. Podszedłem i uścisnąłem dłoń nieznajomego. – To właśnie nasz nowy menedżer pierwszego zespołu – wyjaśnił mu Bardić. – Mr. Ralf z Polski, człowiek o żelaznych nerwach i prawym charakterze. – O, z Polski, no proszę, a to ciekawe – rzekł z uśmiechem, potrząsając moją dłonią. Trudno było mi określić, czy były to słowa rozczarowania, czy prawdziwego zainteresowania. – Jestem Dalibor Filipović, ale możesz mi mówić Dali. Miło mi poznać. – Gwoli wyjaśnienia, Dali będzie twoim asystentem – wtrącił Bardić. – Mi również miło – powiedziałem, kończąc wymienianie uścisku. – Jestem Ralf, tak też można mi mówić. Mam nadzieję, że to początek niezłej współpracy. W taki oto sposób poznałem mojego pierwszego asystenta w poważnej trenerskiej karierze, Dalibora Filipovicia (44 l., Asystent, Chorwacja).
  5. Ralf

    Peak Label

    Tak jak już kiedyś mówiłem, lubię zaczynać gdzieś, gdzie w Football Manager jeszcze nie grałem Gdy upatrzyłem sobie Solin wśród drugoligowych klubów, nie wiedziałem jeszcze, że to miasto leży kilka kilometrów od Splitu, choć gdy dwa lata temu na urlopie byłem w Chorwacji i jechałem z Zadaru do Makarski, musiałem mijać i Solin, i Split Ale to dobrze, że tak duży ośrodek miejski jest w pobliżu, bo przydało mi się to do wstawek fabularnych. I nie wykluczone, że przyda się do nich również w przyszłości. ---------------------------------------------------------- Przez weekend, ostatni przed oficjalnym rozpoczęciem pracy w NK Solin, nie miałem zanadto ochoty gdziekolwiek się ruszać. Głównie siedziałem na kwaterze i zastanawiałem się, czy sobie poradzę. Przypomniałem sobie również, że mam tu ze sobą niewiele rzeczy, które będę musiał ściągnąć z Polski, a także, że będę musiał w najbliższym czasie przynajmniej na chwilę do kraju wrócić, by zabrać do Chorwacji swoje auto i liczyć na to, że nic się w nim nie schrzani po drodze. Nie wyobrażałem sobie, by ciągle miał mnie wszędzie wozić Stjepan. Potem zacząłem popijać sobie Peak Labela – mimo wszystko dziwnie tak samemu – i nabrałem przekonania, że oczywiście dam sobie radę, potrzymajcie mi piwo, bo w końcu jestem Ralf, z Polski. Niemniej w poniedziałek znów skorzystałem z pomocy Stjepana, choć równie dobrze mógłbym wyjść wcześniej i dojść do, jak się wreszcie okazało, siedziby zarządu NK Solin. Tam, jak zwykle w gabinecie, za biurkiem i zasłoną dymu z cygara, czekał Zoran Bardić, który dziś miał zamiar oprowadzić mnie najpierw po budynku klubowym, a potem zabrać się ze mną i Stjepanem najpierw do ośrodka treningowego klubu, zaś na koniec na Pokraj Jadra, czyli stadion, na którym zespół rozgrywał swoje spotkania. – Jak nastrój na początku współpracy? – zapytał Bardić, dopalając końcówkę cygara. – Nareszcie zaczynamy robotę. – Całkiem nieźle, chociaż nadal nie jestem pewny, czy wszyscy inni również uznają zatrudnienie mnie za tak samo wspaniały pomysł, jak pan. – Oczywiście, na to nie masz wpływu, a ja niestety nie mogę kazać wszystkim cię z marszu polubić – odparł. – Nie ma innego wyjścia, jak tylko z czasem udowodnić sceptykom, że się mylili, a tym, którzy w ciebie uwierzyli, odpłacić się za zaufanie. Od siebie powiem tylko tyle, że gdyby któryś z piłkarzy lub pracowników sztabu próbował z tobą pogrywać, robić ci złośliwe kawały lub podburzać resztę przeciwko tobie, masz mi o wszystkim mówić, a ja wypożyczę sobie, kogo trzeba. – Dziękuję, ale wolałbym nie biegać do pana z każdą pierdołą – zapewniłem. – Ostatnim, czego chcę, to wyrobić sobie opinię kabla, który nie potrafi sam o siebie zadbać. – O, i to jedna z rzeczy, dzięki którym uważam, że nie jesteś frajer, tylko facet z krwi i kości. Oczywiście nie akceptuję rękoczynów w moim klubie, ale gdyby ktoś podniósł na ciebie rękę, nie krępuj się i na spokojnie odeprzyj atak, tak jak wtedy w Splicie odparłeś atak na moją Mię. Mnie interesuje jedynie to, kto zaczął, a nie kto skończył – rzekł, po czym klasnął w dłonie. – Dobra, my tutaj gadu-gadu, a najwyższa pora, byś zapoznał się z obiektami, które od teraz staną się Twoim drugim domem. Ruszamy? – Jasne, panie Bardić, choćby zaraz – odpowiedziałem. Wstaliśmy, a ja uświadomiłem sobie, że nigdy jeszcze nie widziałem Zorana Bardicia poza jego gabinetem, i za moment się to zmieni. Musiałem jedynie powalczyć przez chwilę z niezamierzonym napływem wesołości, gdy wyobraziłem sobie, że mój nowy przełożony dosłownie wyrasta ze swojego fotela za masywnym biurkiem, a gdy tylko postawi nogę poza gabinet, zaraz za drzwiami coś spadnie mu na głowę z sufitu i go zabije.
  6. Ach, Austria, miło wspominam tę ligę ? Klimatyczna, kameralna, działająca na wyobraźnię, lecz w FM 2006 w pewnym momencie przychodziło zjawisko szklanego sufitu.
  7. Ralf

    Peak Label

    Druga i ostatnia torba wylądowała w bagażniku, po czym Dariusz zatrzasnął klapę. Siedzący po drugiej stronie ulicy czarny kot z białą krawatką, ładny, melanistyczny futer, wstał, wyprężył grzbiet i odszedł leniwie własną ścieżką. – Na pewno nie spakowałeś przez przypadek niczego mojego? – zapytałem po raz kolejny, na wszelki wypadek, tego sobotniego wieczoru. – Spokojna głowa – odparł Dariusz. – Cały czas trzymałem rękę na pulsie i pilnowałem, co wrzucamy do toreb. Zapaliliśmy po tzw. rozchodniaczku, delektując się każdym machem legendarnych już dla nas pall malli, bez których nie mogło się obyć żadne posiedzenie przy Peak Labelu. Jednak nasza legendarna z kolei whisky nie była warunkiem koniecznym, by wspólnie zapalić. Bezwzględni zwolennicy zdrowego trybu życia posłaliby nas do diabła, ale zgodnie uważaliśmy papierosy za coś, czego przewagą nad alkoholem było to, że właśnie alkoholu w sobie nie zawierało. Gdy była okoliczność, którą należy czymś podeprzeć, a nie można się napić, fajki były idealnym środkiem. Alkomat ignorował zawartość nikotyny w wydychanym powietrzu, a to nadal była używka. Teraz nadszedł moment, by się pożegnać, przynajmniej na jakiś czas. Jak długi – tego żaden z nas w tej chwili nie wiedział. – No nic, najwyższa pora ruszać – powiedział Darek, wyrzucając niedopałek do kratki kanału burzowego. – Jak dojadę, chyba od razu zacznę pisać CV. Podszedłem do niego i opuściłem dłoń na jego ramię. – Mam nadzieję, że nie będziesz musiał tego robić, cokolwiek ty o tym myślisz. Dariusz strącił moją rękę z barku i przygarnął mnie do siebie. Był ode mnie o pół głowy wyższy i znacznie szerszy ode mnie w barkach, więc na tę parę chwil praktycznie przestałem istnieć. – Trzymaj się, bracie, kuj żelazo, póki gorące i pokaż im wszystkim, ile jesteś wart! – powiedział, ignorując fakt, że prawie zgniótł mi żebra. – Będę się regularnie odzywał, a gdy nie będziesz odbierał telefonu, przyjadę i skopię ci dupę, kruczy syf. Zwolnił uścisk, puścił mnie, a ja wreszcie zaczerpnąłem gorącego, śródziemnomorskiego powietrza. – Gdy zobaczę na wyświetlaczu twój numer, nawet nie śmiałbym nie odebrać – odparłem, z coraz większym trudem panując nad głosem. – W końcu to ty mnie tu przywlokłeś, a gdyby nie to, nie otrzymałbym takiej szansy. Bywaj, Darek! Zbiliśmy jeszcze swojską pionę. Dariusz wsiadł do auta, uruchomił silnik, poczekał kilkadziesiąt sekund, aż arteria olejowa nasmaruje wszystkie elementy ruchome, po czym wycofał powoli z podjazdu i odjechał w stronę, z której nie tak dawno przyjechaliśmy razem. Jak ten czas zasuwa, i jak wiele potrafi zmienić się w oka mgnieniu. Stałem na chodniku i patrzałem, jak samochód oddala się. Światła stopu zaiskrzyły na tle nieba w kolorze indyga, by wóz zaraz zniknął za skrzyżowaniem, tracąc mi się z oczu. Wróciłem do kwatery. Chociaż tego dnia rezerwacja Darka dobiegła końca, Zoran Bardić bez najmniejszego trudu załatwił dla mnie przedłużenie pobytu do końca lipca u właścicielki, która nie wyglądała na swój wiek. Nie miała żadnych gości zapisanych na kolejne dni. Usiadłem na kanapie, patrząc na schody na górę, na poręczy których niejeden raz zjeżdżałem na dupie na dół, i słuchając koncertu cykad za oknem. Zostałem sam. Tylko ja, Mr. Ralf, sam na sam z Chorwacją, obcym mi krajem. Nagle przypomniało mi się dzieciństwo i mój pierwszy dzień w przedszkolu, gdy znienacka pierwszy raz w życiu zostałem sam pośród zupełnie obcych dzieciaków. Kruczy syf.
  8. Ralf

    Peak Label

    Na kwaterę wróciłem z mocno mieszanymi uczuciami. Z jednej strony wiedziałem, że niebiosa zesłały na mnie nie lada dar, choć dosłownie zapłaciłem za niego krwią, z drugiej jednak czułbym się pewniej, gdybym miał czterdzieści lat i chociaż dwa poważne kluby na koncie. Niemniej jednak kiedy w końcu usiadłem na tej samej kanapie, na której dopiero co Dariusz wygłaszał mi gorzkie kazanie, i od razu zacząłem molestować Google w poszukiwaniu wszelkich informacji na temat NK Solin, odetchnąłem z lekką ulgą, gdy okazało się, że facet, który kilka dni temu potrącił na korytarzu Stjepana, mnie i Darka, a który w tej chwili był moim poprzednikiem, czyli niejaki Duje Tokić, miał 34 lata, a więc był niewiele starszy ode mnie. Fakt, że jedynym klubem, jaki dotychczas prowadził, było NK Dugopolje, z którym miałem w nadchodzącym sezonie rywalizować w Drugiej HNL, tylko mnie pokrzepił. Z kolei gdy okazało się, że szanowny kolega Tokić spędził w klubie ładnych kilka lat, krążąc między stanowiskami menedżera i asystenta, uwierzyłem, że Zoran Bardić ufa swoim podwładnym i raczej nie wyleje mnie aż tak od razu, gdyby okazało się, że niezbyt sobie radzę. A jeśli o Bardiciu mowa, poinformował mnie, że piłkarze pierwszego zespołu mieli powrócić z urlopów dopiero za tydzień, podobnie jak członkowie sztabu, więc pierwszym poleceniem służbowym, jakie mi wydał, było oswojenie się z nową sytuacją do końca tygodnia, a od poniedziałku mieliśmy zacząć, jak sam to nazwał, wzajemną symbiozę i piłkarską robotę. Skoro tak prezentowała się sytuacja, a ja otrzymałem otwarte zapewnienie, że do niedzieli włącznie mam nie żałować sobie rozrywek, jeszcze tego samego dnia osuszyliśmy z Dariuszem równe dwie zero-siódemki Peak Labela i wypaliliśmy po paczce jakichś chorwackich papierosów. Nazajutrz trochę żałowaliśmy, szczególnie ja, cierpiący pierwszego poważnego kaca w upalnej Chorwacji, ale grzechem byłoby nie opić takiej okazji. Szczególnie, że nie wiedzieliśmy, kiedy trafi się następna możliwość, by wspólnie się napić. To jedno mąciło mój nastrój i była to myśl, którą z uporem starałem się przeganiać.
  9. Ralf

    Peak Label

    – Czy rozmawiam ze Stjepanem? Doskonale, z tej strony Ralf. Tak, nie kto inny, tylko ja sam, we własnej osobie. Chcę rozmawiać z panem Bardiciem. Nie, Stjepan, nie dawaj mi go do telefonu, to nie jest rozmowa na telefon. Po prostu już się namyśliłem i chciałbym przedstawić moje stanowisko. Niecałą godzinę później już z większym przekonaniem wsiadłem do samochodu Stjepana, który znów zajechał po mnie pod dworzec w Solinie. Teraz nawet nie zbywałem jego prób i ucięliśmy sobie swobodną pogawędkę, nim zajechaliśmy po raz trzeci pod znany mi już budynek; przekonałem się, że wcale nie jest takim złym rozmówcą. Tym razem sam poganiałem Stjepana – uważałem, że nie mogę dać sobie czasu na rozmyślenie, inaczej umarł w mokasynach. Nim się obejrzałem, to ja wprowadziłem Jasona Jana Stathama Kollera do gabinetu Bardicia, a nie on mnie. – Przemyślałem już wszystko, panie Bardić – powiedziałem do tęgiego jegomościa za biurkiem, jak zwykle ściskającego między palcami swoje ukochanie cygaro. W międzyczasie wyjąłem w plecaka pudełko, uchyliłem wieko i wydobyłem odpowiedni papier, który położyłem płasko na blacie, i usiadłem na jednym z krzeseł. – Jeżeli od ostatniego spotkania nie zmienił pan zdania, ani nie wpadł na żaden lepszy pomysł, jestem gotów przyjąć pańską propozycję, a to jest mój papier z kwalifikacjami, które chciał pan zobaczyć. Jeżeli trzeba, mogę przetłumaczyć dowolne słowo, ale tylko na angielski. Zoran Bardić zignorował fakt, że pominąłem powitanie, tylko przeszedłem od razu do rzeczy. Wolną ręką ujął moje świadectwo, które zdobyłem rok temu na egzaminie, przebiegł po nim wzrokiem z góry na dół, obejrzał całość raz jeszcze i położył papier z powrotem przede mną, skinąwszy głową. – Nie musisz niczego tłumaczyć, panie Ralf, od razu widać, czego dotyczy ten dokument, a niektóre słowa są podobne do języka chorwackiego – powiedział Bardić, popierając swoją wypowiedź głębokim skinieniem głową. – Kamień spadł mi z serca, że jednak się zgodziłeś. Skoro obaj pchamy wózek w tę samą stronę, myślę, że możemy porozmawiać o kontrakcie, bo jesteśmy profesjonalnym klubem i nikt u nas nie pracuje na zasadzie wolontariatu, tylko na profesjonalnej umowie. – Panie Bardić? – Tak? – Co z moim obecnym klubem? – spytałem. – Tam też pracuję na profesjonalnej umowie, a nie jako wolontariusz. Trochę głupio powiedzieć mi, że było fajnie, ale odchodzę po zaledwie sezonie pracy, bo gdzie indziej spodoba mi się bardziej. Nie sądzi pan? Zoran Bardić nachylił się nad biurkiem, czyli niewiele, i uśmiechnął się pobłażliwie zza błękitnej chmury dymu. – Myślisz, że jesteś pierwszym menedżerem, którego, że tak to brzydko nazwę, podkradam innemu klubowi? Pierwszym aż tak młodym, owszem, ale nie pierwszym w ogóle. Drogi Ralfie, przepływ pracowników sztabu szkoleniowego, z menedżerami włącznie, w istocie niewiele różni się od przepływu piłkarzy. Skoro masz dyplom, który zdobyłeś w uczciwy sposób, na pewno wiesz, czym jest pozyskiwanie juniorów na prawie Bosmana i obowiązek uiszczenia rekompensaty ich macierzystemu klubowi, jeśli byli jeszcze na kontrakcie juniorskim. Dokładnie tak samo wygląda to, gdy jeden klub składa członkowi sztabu szkoleniowego drugiego klubu propozycję nie do odrzucenia. Twój, jeszcze, obecny klub otrzyma od nas stosowną rekompensatę, jaka wynika z przepisów, więc na pewno nie będą stratni – podsumował, po czym wyprostował się na fotelu, lekko przekręcił i zaciągnął cygarem. Tym razem bez śladu kaszlu. – Zresztą pozwolisz, że zajmie się tym osoba, dla której jest to święty obowiązek, czyli ja. Czy to jasne? – Jak słońce nad Chorwacją, panie Bardić. – Czyli rozumiem, że przestaniesz się już martwić sprawami, który martwić się nie powinieneś? – rzekł. – Zatem porozmawiamy o wariantach kontraktu, które mamy dla ciebie przygotowane. Może tym razem skosztujesz cygara? Owszem, teraz wreszcie skusiłem się na jedno z cudów Bardicia, w których był zakochany. W czasie, w którym Stjepan przypalał mi obcięte już cygaro, tęgi Chorwat położył przede mną trzy warianty umowy, jaką dla mnie przewidział. Zakrztusiłem się nie tylko dlatego, że w życiu nie podejrzewałem, iż dym cygarowy jest o wiele cięższy od tego papierosowego, ale przede wszystkim z powodu tego, co ujrzałem, gdy przebiegłem wzrokiem po propozycjach kontraktu. Gdy dojrzałem, ile miałbym zarabiać, autentycznie oniemiałem i to był ostateczny argument, który sprawił, że do momentu, w którym wysmarowałem długopisem swój podpis pod wersją, która spodobała mi się najbardziej, minęło zaledwie piętnaście minut rozmowy, a ja wyzbyłem się ostatnich wątpliwości. W tamtym momencie w Polsce w życiu nie mógłbym liczyć na choćby zbliżone zarobki. Kiedy na koniec znów szedłem ze Stjepanem przez korytarz, albo nie spotkałem Mii, albo nie zarejestrowałem nigdzie jej obecności, bo wystarczająco huczało mi w głowie od świadomości, że właśnie rozpocząłem nowy etap w swoim życiu. A ten etap zaczynał się od objęcia mojego pierwszego naprawdę poważnego stanowiska, przy którym praca ze smarkaczami, z których połowa nie przeszła jeszcze do końca mutacji, może się schować i nie wychylać. W czerwcu 2019 roku, choć jeszcze niedawno nic na to nie wskazywało, zostałem menedżerem chorwackiego klubu NK Solin, występującego w Druga Hrvatska Nogometna Liga, w skrócie Druga HNL, czyli, jak każdy Słowianin z łatwością mógł się domyślić, drugiej lidze chorwackiej. Słodki Jezu.
  10. Ralf

    Peak Label

    – Facet, nad czym ty się zastanawiasz?! – Dariusz trochę naskoczył na mnie, gdy wieczorem lekko nieprzytomny opowiedziałem mu o najnowszym spotkaniu z Bardiciem. – To brzmi jak dar z niebios, wielu dałoby się pociąć za taką ofertę, a ty nie możesz się zdecydować, czy to dobry pomysł? Wysunąłem dłoń, by dać mu sygnał, że ma zamilknąć, co też natychmiast zrobił. – Zaczekaj chwilę, bo aż nie wierzę. Mówisz teraz do mnie zupełnie tak, jakbym nie był twoim przyjacielem, tylko jakimś anonimowym gościem, którego postępowanie mało cię obchodzi. Tyle lat się znamy, hektolitry alkoholu razem wypiliśmy, jesteśmy swoimi powiernikami, pokazałeś mi Peak Labela, a teraz tak po prostu wolałbyś, bym został w Chorwacji na stałe? Darek przez dłuższą chwilę stał odwrócony do mnie tyłem i mierzwił dłonią czuprynę. Gdy skończyłem mówić, odczekał moment i rzucił swoją aktówką o ścianę, aż ta otworzyła się i wypluła na podłogę papiery w bardzo podobny sposób, jak niedawno stało się z moim pudełkiem przy pierwszej wizycie u Zorana Bardicia. – Uwierz mi, do kurwy nędzy, że niektórzy marzyliby o czymś takim! – wrzasnął tak bardzo nieoczekiwanie, że aż się wzdrygnąłem. O ile dobrze pamiętam, był to pierwszy raz, gdy Dariusz autentycznie się na mnie wydarł. – Ilu ludzi ląduje na bruku lub wkrótce wyląduje, a do tego czasu muszą żyć ze świadomością, że zaraz złamie się gałąź, na której siedzą, i wylądują ryjem w glebie, pozbawieni perspektyw?! Dałbym teraz wiele, żeby być na twoim miejscu i móc zmagać się z twoim problemem. – Zaraz... Jak poszło ci dzisiejsze spotkanie? – spytałem, mocno zbity z tropu. Na chwilę zapomniałem o tym, że w ogóle mam papiery trenerskie, nie wspominając o Mii, Bardiciu, Solinie, czy całej Chorwacji. – Czy ty...? – Jak poszło? W ogóle nie poszło! – odburknął. – Wiedziałem, że zgubienie tej pieprzonej bransoletki to początek nieszczęść. Te kurwie syny, z którymi dzisiaj bezowocnie przegadałem całe popołudnie, już chyba tylko udają zainteresowanie partnerstwem. Jestem pewny, że gdyby teraz ktoś ich zapytał, o czym dzisiaj mówiłem, pokręciliby przecząco głowami. To był jeden z tych momentów, kiedy kompletnie nie wiadomo, co odpowiedzieć, bo wszelkie możliwe słowa wydają się nieodpowiednie, a jedynie można stać w milczeniu i czekać na dalszy bieg wydarzeń. Stałem więc, patrząc na szerokie plecy Dariusza, opięte białą koszulą. W końcu odwrócił się do mnie i spojrzał mi prosto w oczy. – Czuję, że wrócę do kraju na tarczy, a tam zostanę poinformowany, że jestem na liście grupowych zwolnień i przykro nam, ale niestety – oznajmił. – Kruczy syf, a było zapisać się do związków, gdy współpracownicy mi to sugerowali... – Kurwa, Darek, gdybym wiedział, nie zawracałbym ci teraz dupy tym, co działo się u Bardicia... – Nie rozmawiajmy teraz o tym, bo mnie kurwica weźmie. Nawet nie wiem, czy jeszcze chce mi się chlać – powiedział i machnął ręką. Odetchnął głęboko. – Trudno, co ma być, to będzie. I wybacz, że tak się rozdarłem. – Nic nie szkodzi, teraz już wszystko rozumiem – zapewniłem. – Czyli co? Pójdę po szklanki, a potem do lodówki, co? – Jeszcze nie teraz. Potem. Najpierw skończmy temat twojej szansy. – Jesteś pewny? – zapytałem. – To chyba nie jest odpowiedni moment... Darek machnął dłonią i schylił się, by pozbierać papiery, które wypadły z aktówki. – Jutro też nie będzie odpowiedni moment. Pojutrze też. Teraz w ogóle nie będzie dobrego momentu, a lepiej obgadać to na trzeźwo, póki mam jeszcze resztki trzeźwego myślenia. Zatem dlaczego się w ogóle zastanawiasz, zamiast przyjąć propozycję Bardicia, czy jak mu tam było, z pocałowaniem ręki? – Darku, to byłaby ogromna zmiana. Musiałbym wyjechać z Polski, a mimo tego, co się tam dzieje od kilku lat, to jest mój kraj. Rozumiesz? Mój kraj, który mimo wszystko kocham. W Polsce mam absolutnie wszystko, całą swoją osobowość, całego siebie. Podczas gdy mówiłem, miałem wrażenie, że słucha mnie tylko jednym uchem. Pozbierał papiery, wcisnął do aktówki, zamknął ją i odłożył na fotel obok. Następnie rozpiął koszulę pod szyją i usiadł na kanapie. – Powiedz mi, Ralf, a wiesz, że kocham cię jak brata – rzekł bez pośpiechu. – Co takiego masz w Polsce? – No jak to "co"? – parsknąłem. – Absolutnie wszystko. – Wszystko, czyli co? Poza rodzicami, domem i jakąś śmieszną posadką w klubiku bez szczególnej przyszłości. – No... Dariusz pokręcił głową, rzucił okiem za okno i powrócił spojrzeniem do mnie. – Nic nie masz w Polsce. Absolutnie nic – powiedział z lodowatą szczerością. – U nas w kraju, jeśli chodzi o prezesów piłkarskich, ich łaska na pstrym koniu jeździ. Dzisiaj prowadzisz trening, jutro bierzesz papier ze zwolnieniem i zostajesz na lodzie. Może nie siedzę w sporcie, ale musisz wiedzieć, że znam się trochę na ludziach, a w sportowym biznesie kierują nimi takie same prawa, jak wszędzie indziej. Jeżeli po wakacjach okaże się, że chłopaki, których poleciłeś swojemu przełożonemu, okażą się nic nie warci, wylecisz. Stwierdzą, że nie potrafisz ocenić potencjału zawodnika, i wylecisz. Nie będą się z tobą szczypać. Wylecisz, i będziesz miał wielką figę z makiem. I to jeszcze taką robaczywą aż do porzygania. Darek znajdował się w stanie, w jakim go jeszcze nie widziałem. No, może poza rozstaniem z moją dawną przyjaciółką z liceum, ale wtedy obaj byliśmy gówniarzami. Teraz ja lada chwila miałem świętować trzydzieste urodziny, a Darek trzydzieste drugie. W takim stanie, w jakim widziałem go teraz przed sobą, rozwalonego na kanapie, trochę mnie niepokoił, ale również ciekawił. Wolałem więc nie przerywać mu i czekać, co powie mi dalej. – Wiesz? Ostatnio przyjrzałem się temu Bardiciowi przy pierwszym spotkaniu – ciągnął Darek. – Nie wtrącałem się, tylko czekałem w milczeniu, więc miałem doskonałą okazję, by go prześwietlić na wskroś. Widziałem w jego oczach miłość do córki, której prawdopodobnie uratowałeś życie. Kurwa, człowieku, on wyrżnąłby połowę Splitu gołymi rękami, żeby tylko dać ci to, czego byś sobie od niego zażyczył! Trzymasz go w szachu. Mało tego, trzymasz go, kruczy syf, za jaja! Jego nie stać na to, żeby tobą pomiatać. Nawet gdyby ci nie wyszło, masz jego pełne poparcie, a ja wiem, że na pewno ci go udzieli, skoro ci je obiecał. Ci, którzy są żółtodziobami w twoim fachu, nie mają tak lekko. Na każdym kroku muszą udowadniać, że nadają się na swój stołek, a kiedy powinie im się noga, muszą sobie radzić sami. A gdy Bardić da ci już papier z jego własnoręcznie podpisaną opinią, nową posadę znajdziesz od zaraz. A wtedy, mając już jakieś doświadczenie i tak szczerą opinię, nie będziesz traktowany jako byle kto. Zastanowiłem się. To wszystko miało sens, ale mimo to nie mogłem zakrzyczeć swojego wewnętrznego głosu, który z uporem maniaka wołał do mnie, że tęsknota za rodzinnymi stronami nie da mi żyć. – Wybacz, ale nadal nie wyobrażam sobie, bym miał zostawić... – Kruczy syf... – westchnął Darek i objął głowę rękami. Myślałem, że już nie powie nic więcej, ale w końcu opuścił ręce i uniósł lica. – Z tego co pamiętam, nie widujesz się z rodzicami każdego dnia, a co najwyżej dwa, może trzy razy w miesiącu. Mam rację? – Powiedzmy, że tak... – jęknąłem. – Zatem jeden do zera, bo jestem pewny, że Bardić zgodziłby się na to, byś dwa lub trzy razy na miesiąc wypadł na chwilę do Polski, by odwiedzić bliskich – skontrował Dariusz. – Poza domem i działką, no i mną, nie masz już w Polsce nic innego, co tak mocno by cię tam trzymało. Zarobki dużo niższe, a emerytury mógłbyś nawet nie dożyć. No i nie muszę chyba przypominać ci, kto cały czas jest tam na miejscu i tylko czyha na to, by wbić ci szpilę? – Nie mówisz chyba...? – Tak, właśnie mówię dokładnie o tym – odpowiedział w mgnieniu oka. – Będę miał teraz nad tobą tylko tyle litości, by nie wymawiać jej imienia, bo wiem, że nadal masz na nie alergię. Naprawdę chcesz po powrocie do kraju spotkać ją przypadkowo na ulicy, jak idzie zadowolona z ciążowym brzuchem, zapatrzona w tego psa z kryminału jak w obrazek? Albo żebyś za rok spotkał ją na tej samej ulicy, pchającą przed sobą wózek z rozwrzeszczanym bękartem, zmajstrowanym jej przez tego kurwiego syna? Z każdym jego słowem czułem, jak trafiają mnie kolejne ostre pociski, dziurawiąc mój pancerz, który od roku starałem się wokół siebie wybudować. Osunąłem się na krzesło przy ławie, opierając łokciami o blat, spuszczając głowę i masując palcami skronie. Musiałem wyglądać naprawdę żałośnie, bo Darek w końcu przestał się nade mną pastwić. – Widzisz więc, jak wiele "dobrego" czeka w Polsce na twój powrót – podsumował, nachylając się w moją stronę. – Muszę ci powiedzieć, że dopiero kiedy przyjechaliśmy do Chorwacji, zobaczyłem znowu starego Ralfa, którego znam. Dopiero tutaj odżyłeś. Gwarantuję ci, że kiedy wrócisz, dopadną cię demony przeszłości, a może być jedynie gorzej. Chciałeś mojej rady? Więc ją masz: przyjmij, kurwa, propozycję Bardicia i spróbuj zacząć nowe życie z dala od tej szmaty i wszystkiego, co by ci się z nią kojarzyło. Nadal masowałem palcami skronie, nie odrywając wzroku od brązowego blatu ławy. – A gdyby naprawdę było ci źle w Chorwacji – dodał Dariusz – wtedy Bardić zrozumie i wrócisz do Polski z jego rekomendacją, która pozwoli ci zacząć nowe życie i w Polsce. Możesz wrócić w każdej chwili. – No a co z tobą? – zapytałem w końcu, unosząc głowę. – Ze mną co? – Chujów sto – odparłem. Spojrzeliśmy na siebie, najpierw parsknąłem ja, chwilę po mnie Dariusz, i już za chwilę obaj wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Sytuacja była rozładowana. – Darek, ty dziku, nie wyobrażam sobie, byśmy mieli żyć setki kilometrów od siebie, mogąc napić się tylko dwa-trzy razy w roku. Jak to widzisz? – Wiesz co? – powiedział i znów się zaśmiał. – Teraz to i ja chętnie przejechałbym się do Splitu i rozwalił mordę jakiemuś kurwiemu synowi w ciemnej uliczce, żeby też załatwić sobie robotę w Chorwacji i skazać cię na regularne oglądanie upartej mordy starego Darka.
  11. Ralf

    Peak Label

    Easy, pan Ralf nigdzie się nie wybiera, pan Ralf cały czas jest i nie brakuje mu pomysłów zarówno na etap bieżący, jak i późniejsze wydarzenia Po prostu pan Ralf nie tylko miał w ostatnich dniach dużo do zrobienia w pracy, co zabierało czas i siłę do pisania, ale też aktualnie pan Ralf pisze równolegle maszynopis "Peak Label", w związku z czym wpierw musi przepisać to, co już napisał Generalnie w przepisywaniu (a przy okazji robiąc redakcję; trochę fragmentów nieznacznie zmieniłem, usuwając zbędne słowa i przysłówki) jestem teraz mniej więcej w 1/4 drugiej strony opowiadania na forum, a maszynopis wynosi już kompletne 25 stron A4 Jutro ostatnia zmiana i dwa tygodnie urlopu, więc na pewno pojawi się trochę nowego materiału Kto wie, może już nawet dotrę do rozpoczęcia rozgrywki.
  12. Ralf

    Peak Label

    Samochód zatrzymał się koło dworca na mojej wysokości dokładnie dwie minuty przed dwunastą – pamiętam dokładnie, gdyż przeglądałem właśnie w telefonie polskie serwisy sportowe, śledząc szczegóły zwyczajowych polskich wyprzedaży przed przystąpieniem do walk w eliminacjach do europejskich pucharów. Wsiadłem bez wahania i ociągania się, ale coś mnie tknęło, gdy wychwyciłem, jak Stjepan zerknął na mój plecak, po czym uśmiechnął się, a w jego oczach zobaczyłem coś na wzór ulgi pomieszanej z zadowoleniem. Nie spodobało mi się to, ale po pierwsze było już za późno, bo nim się obejrzałem, byliśmy w ruchu, a po drugie lepiej, że swoje najcenniejsze rzeczy miałem przy sobie, a nie w pustym domu – ja, w przeciwieństwie do pustego domu, nie oddam ich bez walki. Po kilku minutach jazdy, które dosyć mi się dłużyły przez ciągłe odpowiadanie krótkimi zdaniami na notoryczne zagadywanie mnie przez Stjepana, który mielił jęzorem jak przekupka na targu, zakręciliśmy na znajomy parking pod znajomym budynkiem. Jak na złość tym razem zajechaliśmy z przeciwnej strony, więc znów nie miałem najmniejszych szans wyczytać, co to za urząd lub inna placówka. Tym razem jednak mniej mnie to interesowało, bo bardziej oczekiwałem na to, co też wymyślił z jednej strony honorowy, a z drugiej trochę odpychający i z jakiegoś powodu nieco podejrzany tęgi miłośnik cygar w garniturze. Końcowy etap wędrówki był wierną kserokopią tego sprzed weekendu, a jedyną różnicą było to, że z drzwi prowadzących do jamy Bardicia nie wypadł żaden gość, bliski znokautowania Stjepana, mnie i nieobecnego tego dnia Dariusza. Sam Bardić, znów ubrany w ten sam garnitur, stał tyłem do wejścia, rozmawiając po chorwacku przez telefon, a w drugiej dłoni jak zwykle ściskał cygaro. Kiedy po chwili się obrócił i zarejestrował moją obecność, otworzył szerzej oczy, rzucił do słuchawki coś, czym zapewne było "muszę kończyć, zadzwonię później", rozłączył się i dłonią z cygarem wskazał w ogólnym kierunku trzech składanych krzeseł przed biurkiem. Tym razem Stjepan usiadł razem ze mną; stanowczo zbyt blisko, jak na moje potrzeby, więc mocniej chwyciłem plecak leżący na moich kolanach. – Cieszę się, że mogę znów powitać, panie Ralf – powiedział senior w garniturze, kiedy już osunął się na skórzany fotel obrotowy. – Widzisz? Nie zajęło mi to dużo czasu. Gdy Zoran Bardić mówi, że zawsze znajduje wyjście z sytuacji, to wie, co mówi. Poza tym Zoran Bardić bezwzględnie dotrzymuje danego słowa, czy to obietnica odwdzięczenia się, czy zemsty. – Nie mogę zaprzeczyć, skoro znów się tu znalazłem – odpowiedziałem. – Prawdę mówiąc aż się boję, co ma mi pan do powiedzenia. Bardić zaśmiał się sapliwie, co bardziej przypominało mi bronienie się przed atakiem kaszlu; prawdę mówiąc, to było u niego najgorsze, bo nigdy nie było pewności, czy jest to śmiech szczery, wynikający z rozbawienia, czy złowieszczy. Na wszelki wypadek przeanalizowałem swoje położenie, tak jak uczyli mnie na krav madze, i obmyśliłem plan awaryjny – Bardić ze swoją pokaźną nadwagą i bardzo dużą różnicą wieku nie miał szans wstać, okrążyć biurka i zdążyć złapać mnie, nawet gdybym nie biegł, lecz szedł spokojnie do drzwi, a Stjepan zawsze siedział swobodnie, mając odsłonięte najwrażliwsze punkty, czyli nos, krtań, splot słoneczny, a w pozycji stojącej nawet... – Jaja, robisz sobie chyba jaja – powiedział wyraźnie już rozbawiony szef, nie przestając sapliwie się zaśmiewać. Gdyby po chwili nie przestał, naprawdę pomyślałbym o odwrocie. – Tutaj nic ci się nie stanie, ani tak długo, jak tylko jesteś po mojej stronie. Wiem, że mogę wyglądać na skończonego, starego kuraca, ale nigdy nie zapominam tego, co ktoś bezinteresownie dla mnie zrobił, szczególnie, gdy chodzi o mój najcenniejszy skarb – moją córkę. Teraz jednak mam kolejny powód, by być ci wdzięcznym, bo nieczęsto udaje się komuś tak łatwo mnie rozbawić. Spojrzałem na Stjepana, który tylko potrząsnął głową ze skromnym, ale serdecznym uśmieszkiem. – Tak jak mówiłem, w życiu nie ośmieliłbym się wycenić życia mojej córki na jakąkolwiek kwotę, inaczej sprawa byłaby załatwiona – kontynuował Bardić, którego jak zwykle widziałem tylko przez błękitną zasłonę tytoniowego dymu. – Jednak nasze ostatnie spotkanie sprawiło, że wpadł mi w moje stare ręce kluczowy element układanki, w czym oświecił mnie Stjepan. Może ani ja, ani on nie jesteśmy biegli w języku polskim, ale z pewnością rozpoznajemy symbole, a daty pisze się tak samo w różnych językach. Mam wobec ciebie dług wdzięczności, a teraz wiem, jak mogę go spłacić. Zapewniam, że absolutnie nikt poważny by ci czegoś takiego nie zaproponował, na pewno nie teraz, a ja właśnie mam szansę bardzo ci pomóc. – Zaraz... Jaka układanka? Jakie symbole i daty? – Byłem autentycznie zdezorientowany. – Chyba... nie zamierza mi pan ofiarować ręki pańskiej córki? Bardić wytrzeszczył oczy, na czoło wyszły mu grube żyły, a dłoń z cygarem zastygła nad popielniczką, do której miał zamiar strząsnąć popiół. W pierwszej chwili wystraszył mnie ten widok, bo byłem pewien, że właśnie widzę przed sobą objawy nagłego zawału albo wylewu, ale nim poderwałem się z miejsca, tęgi, podstarzały Chorwat wybuchnął histerycznym śmiechem, zanosząc się wniebogłosy – w taki oto sposób po raz pierwszy usłyszałem jego rechot w najczystszym i najszczerszym wydaniu. Nie zmieniało to jednak faktu, że oblałem się szkarłatnym rumieńcem, bo czułem, że właśnie solidnie się zbłaźniłem. A śmiał się również Stjepan, choć w jego wykonaniu przypominało mi to serię z karabinu maszynowego, który nawdychał się helu; w podstawówce chyba nie miał łatwego życia. – Dobre sobie, naprawdę zaczynam cię lubić, Ralfie z Polski! Jeszcze godzinę temu nie sądziłem, że omal nie uduszę się ze śmiechu! – Zoran Bardić spróbował zaciągnąć się cygarem, uznając, że już opanował śmiech, ale gdy tuż po wciągnięciu dymu zarechotał ponownie, eksplodował gwałtownym kaszlem, który zakończył atak śmiechu. – No, i mam za swoje. Panie Ralf, średniowiecze skończyło się dawno temu. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, a ja nie należę do zacofanych imbecyli i na pewno nie mam zamiaru traktować Mii jak towar. Zresztą sądzę, że cudzoziemcy raczej jej nie w głowie, mimo że Polak to nadal Słowianin. Aha, zatem blond włosa niewiasta, którą obroniłem przed zbirem z nożem w ciemnej uliczce, ma na imię Mia. Słysząc to imię pomyślałem od razu o shake'u za pięć dolarów, i musiałem pilnować ust, by nie wykrzywiły mi się w grymasie uśmiechu, który mógłby zostać źle odebrany. – Dobrze, pośmialiśmy się – powiedział to zupełnie, jakbym i ja zanosił się wraz z nimi – ale nie zebraliśmy się tu, by stroić pajaców, ani opowiadać sobie kawały. Wierzę w to, że Stjepan ma dobry wzrok i zdołał zrozumieć tyle, ile był w stanie mi powiedzieć. A jeżeli faktycznie tak jest, to nie byłoby chyba dużej różnicy, gdybym zamiast "panie Ralf" mówił do ciebie "panie trenerze". W tym momencie autentycznie opadła mi kopara, ukazując nieskazitelny garnitur zębów mojej żuchwy. Rzuciłem na wpół oskarżycielskie, a na wpół niedowierzające spojrzenie na Stjepana, który również uraczył mnie spojrzeniem, ale dla odmiany przepraszającym, bo nie zapomniał mojej zdecydowanej reakcji, gdy zauważyłem, jak przygląda się jednemu z moich świadectw, zamiast grzecznie mi wszystko oddać. Wiedziałem już chyba, który papier wpadł wtedy w jego ręce. Na pewno ten najświeższy. Na pewno ten, o który zmagałem się na egzaminie, będąc w całkowitej rozsypce i mając serce rozbite w drobny mak. – To znaczy... – bąknąłem. – Bez owijania w bawełnę – rzekł Bardić, nachylając się nad biurkiem najdalej, jak tylko mógł, czyli minimalnie. – Jesteśmy dorosłymi ludźmi. Jeżeli tylko możesz mi pokazać, niekoniecznie teraz, o ile nie masz go przy sobie, ten papier, który zobaczył przed weekendem Stjepan, kiedy staranował was na korytarzu nasz były aktualnie fachowiec, będę mógł oficjalnie, bez robienia sobie jaj, zaoferować ci zajęcie miejsca tamtego człowieka. – Pan chyba...? – No żeż jebeni njegovu majku, niech żeż wreszcie pan Ralf się obudzi! – jęknął tęgi szef, przewracając oczami. – Dokładnie da, jedyny racjonalny sposób, w jaki mogę spłacić swój dług, nie sprowadzając go do wartości pieniężnych, to powierzenie ci sterów mojej drużyny, a gwarantuję, że menedżera, który kwalifikacje nabył zaledwie rok temu, który doświadczenia nie ma absolutnie żadnego, i którego nie zna nikt poza jego rodziną, nie potraktuje poważnie żaden klub powyżej jakiejkolwiek ligi półamatorskiej. Chyba nie pomylę się zbyt mocno, gdy założę, że jeżeli gdziekolwiek już pracowałeś w tym fachu, to co najwyżej ze śmiesznymi niedzielnymi kopaczami lub żałosnymi juniorami, którzy najdalej za dwa lata dadzą sobie spokój z piłką i pójdą robić na jakimś magazynie lub zamiatać ulice. W normalnych warunkach o klubie z zaplecza ekstraklasy, jak nasz, nie mógłbyś nawet marzyć, więc wierzę, że potraktujesz mnie tak samo poważnie, jak i ja ciebie. Kiedy odbierałem mój papier, wciąż przygnębiony po tym, jak kobieta, którą jeszcze przed rokiem szczerze kochałem, wyszła z mojego życia jak z kibla, skakałbym ze szczęścia, gdybym mógł grać pierwsze skrzypce na czele jakiejkolwiek seniorskiej drużyny. Teraz zaś, gdy najwyraźniej nie miałem bardzo realistycznego snu, tylko naprawdę po drugiej stronie biurka posapywał Zoran Bardić, patrząc mi wyczekująco w oczy, miałem ochotę podziękować, a potem wstać, wyjść i zapomnieć o sprawie. Prawdę mówiąc, byłem trochę przerażony. – Ale... pan mówi poważnie? – spytałem, ściskając kurczowo mój plecak, w którym oczywiście spoczywało bezpiecznie moje pudełko ze świadectwami. – Proszę mi wybaczyć, ale mam podobne wrażenie, jak patrząc na obrazy Salvadora Dalego. Przepraszam, ale pan chyba na głowę upadł. Bardić nie był idiotą i na pewno dobrze wiedział, że nie rzucę mu się tak po prostu na szyję. Takie rzeczy tylko w banalnych opowiadankach, gdzie wszystko zawsze jest proste, różowe, a bohaterowie łykają jak pelikan każdą durnotę. A prawdziwe życie nie było banalnym opowiadankiem pisanym po kryjomu na lekcjach przez licealistę. – Bardzo dużo ryzykuję. Bardzo dużo, panie Ralf. To jeden z powodów, dla których powinieneś wziąć moje słowa na serio – mówił cierpliwie, wymawiając starannie każde słowo, jakby tłumaczył coś dziecku. Czy tak właśnie brzmiał, gdy ciekawa świata Mia zasypywała go pytaniami, jak była dzieckiem? – Stając w obronie mojej córki ryzykowałeś życie, a jeżeli tamten skurwysyn miał nóż, to mogłeś nie wyjść z tego żywy. A wiem, co mówię, bo nigdy nie zapomnę Bośni i tego, co wtedy widziałem... Położyłeś na szali pełną stawkę, więc ja w tej chwili, chcąc mianować cię naszym nowym menedżerem, również kładę wiele, choć ma się to nijak w stosunku do własnego życia. Poza tym jest jeszcze jedna rzecz. Mianowicie, wtedy w Splicie wykazałeś się zimną krwią, szybkością podejmowania decyzji, odpornością na stres i odwagą, a skoro w takiej nagłej sytuacji okazało się to być twoimi wiodącymi cechami, to wiem, że w szatni będziesz tym emanował. Przekonuje mnie to lepiej, niż jakakolwiek rozmowa kwalifikacyjna. I nie próbuj zaprzeczać, bo znam się na ludziach. – Szanuję pana, panie Bardić, i doceniam doświadczenie – odparłem. – Ale, jak pan dobrze wie, życie nie zawsze jest usłane różami. Co będzie wtedy, gdyby mi się nie udało? Co wtedy, gdy powinęłaby mi się noga? Tęgi Chorwat odpowiedział bez namysłu. – Dobro klubu mocno leży mi na sercu, więc jeżeli będzie źle, nie będę mógł trzymać cię na siłę na stanowisku. Ale gdyby faktycznie ci się nie udało, osobiście napiszę ci tak pochlebną opinię razem z moim odręcznym podpisem i pieczątką, że dołączając ją do cirriculum vitae bez problemu znajdziesz nowy angaż. Może nie na przesadnie wysokim szczeblu, ale na przykład taka angielska Leage Two na pewno spojrzałaby na ciebie przychylniejszym okiem. A połowa klubów Vanarama National wzięłaby cię z pocałowaniem ręki. Nie wspominając o klubach z niższych lig Chorwacji. – Pan wybaczy, ale muszę to dobrze przemyśleć – powiedziałem. – Ja mam rodzinę w Polsce, przyjaciół. Całe moje życie, to Polska. To nie jest coś, o czym mogę zadecydować na już, w jednej sekundzie. Panie Bardić... Starszawy miłośnik cygar odłożył obiekt swojej namiętności do popielniczki, a błękitna zasłona dymu rozstąpiła się po chwili, odsłaniając w pełni jego brzydkie oblicze. – Oczywiście, panie Ralf. Po raz kolejny powtórzę, że jestem poważnym człowiekiem. Dobrze wiem, co oznacza tak wielka zmiana. Sama przeprowadzka do innego miasta może być niełatwym doświadczeniem, a co dopiero emigracja do obcego kraju, bo przyjęcie mojej propozycji byłoby z takową równoznaczne. Ale powiem też jeszcze inną rzecz – to ja mam dług wobec ciebie, a nie ty wobec mnie, więc nie będziesz tu uwiązany łańcuchami. Jeżeli tylko uznasz, że życie na obczyźnie nie jest dla ciebie i źle się tutaj czujesz, w dalszym ciągu istnieje coś takiego, jak rozwiązanie umowy za porozumieniem stron, bo Chorwacja z całą pewnością należy do krajów cywilizowanych. Wtedy również otrzymasz ode mnie szczodrą opinię, dzięki której oraz faktowi, że zajmowałeś stanowisko w profesjonalnym klubie, już z całym przekonaniem zapewni ci satysfakcjonującą posadę w twojej Polsce. Panie Ralf, ja naprawdę oferuję bardzo wiele, nawet jeżeli to wszystko tak nie brzmi – podsumował. Rozmawialiśmy jeszcze przez blisko kwadrans. Bardić nie błagał mnie na kolanach, cały czas jego pozycja była górująca, ale jednocześnie widziałem, że zależy mu na tym, bym się zgodził. Nawet jeżeli byłem niepewny jako szkoleniowiec, bo zaledwie rok prowadzenia juniorów i przeganiania tatusiów i wujków od linii bocznej nie miało prawa dawać mi żadnego świadectwa, to jednak byłem kimś, bez kogo prawdopodobnie mógłby już nie mieć swojej pociechy. A podkreślał ją tak często i ekspresywnie, iż dobrze wiedziałem, że to byłaby dla niego jeszcze większa tragedia, niż dla jakiegokolwiek innego ojca, Bóg jeden raczył wiedzieć, dlaczego. – Muszę się zastanowić, panie Bardić – powiedziałem, siląc się na stanowczość, by dobrze mnie zrozumiał. – Tak jak powiedziałem, tak poważna zmiana... – Nie oczekiwałem, że przyjmiesz propozycję od ręki – wszedł mi w słowo. – Nawet nie oczekiwałem, że teraz pokażesz mi swoje świadectwo z kwalifikacjami, choć, jak sądzę, masz je zapewne w plecaku razem z innymi rzeczami. Macie ze Stjepanem kontakt telefoniczny, więc możesz w każdej chwili zadzwonić, gdybyś potrzebował. Z tego co pamiętam, ty i twój kolega w tym tygodniu wyjeżdżacie już z Chorwacji. Mam jednak wiele spraw na głowie i mogę zapomnieć, więc chciałbym, byś odezwał się jeszcze przed wyjazdem, jeżeli my z jakiegoś powodu nie zdążylibyśmy tego zrobić – zakończył, po czym po krótkiej pauzie dodał: – Pierwotnie miałem zamiar ugościć cię dłużej, ale tuż przed waszym przybyciem odebrałem ważny telefon, który nie może zbyt długo czekać, więc musimy... Tylko nie zapomnij, panie Ralf. A teraz Stjepan odwiezie cię tam, gdzie masz ochotę się udać. – Nie zapomnę na pewno – powiedziałem, i dodałem w myślach: czegoś takiego nie da się zapomnieć. Wyszliśmy ze Stjepanem – ja na nogach z waty – i ruszyliśmy korytarzem w kierunku bocznego wyjścia. Po kilku krokach z naprzeciwka nadeszła osoba, którą zdążyłem poznać i widziałem raz w życiu, a która sprawiła, że teraz znajdowałem się w tym miejscu. Szła żywym krokiem, a jej czarujące, blond włosy elegancko falowały w rytm kroków bardzo ładnych, smukłych nóg. Teraz, w świetle dziennym, jej buzia jeszcze bardziej olśniewała. Zwolniła lekko kroku, gdy mnie rozpoznała, i uśmiechnęła się nieśmiało, a w jej oczach dostrzegłem coś specyficznego. Coś, co kiedyś już gdzieś widziałem, a potem... – Cześć – powiedziała, a jej uśmiech nieco się poszerzył, po czym przeszła obok. – Cześć – odrzekłem i obróciłem się nieco za nią, dodając: – Mia. Obejrzała się za mną. Mógłbym przysiąc, że dostrzegłem na jej policzkach rumieniec, a w oczach emocję pokrewną radości, jak Boga kocham.
  13. Ralf

    Peak Label

    Przez weekend, który miał być ostatnim spędzonym w całości w Chorwacji, nikt mnie nie śledził, nie było głuchych telefonów, ani niczego innego, co mogłoby wzbudzić mój niepokój. Dzięki temu, że powolutku Peak Label zdobywał należną temu trunkowi renomę, dobry gust właściciela pobliskiego sklepiku sprawiał, że nie brakowało nam najlepszego alkoholu, a w worku na szkło na stojaku przed kwaterą regularnie przybywała kolejna pusta butelka z wizerunkiem wznoszącego ręce z czekanem alpinisty na górskim szczycie. – Widziałeś gdzieś moją bransoletkę? – zapytał w sobotnie popołudnie Darek, przetrząsając po raz drugi chałupę z parteru na piętro, i z powrotem. – Niech to kruczy syf! – Tę czerwoną szczęśliwkę? – Taa, gdzieś ją pieprznąłem, i diabli ją wzięli. Przeszukałem nawet oba kible, zajrzałem do komórki z suszarką na pranie, i dupa. Zebrałem dupsko z sofy, rozwalony na której właśnie patrzałem przez szklankę ze złocistą whisky na błękit widoczny za oknem, i pomogłem mu szukać. Moje działania również nie przyniosły rezultatu. Niedługo później, kiedy przetrząsałem piętro, dosłyszałem dzwonek mojej komórki, którą zostawiłem na dole, a teraz nagle ożyła. Ruszyłem czym prędzej, zjeżdżając po poręczy – mój ulubiony rodzaj rozrywki ruchowej, kiedy nigdzie nie wychodziłem. Na wyświetlaczu zobaczyłem nieznany numer z nieznanym mi dotąd kierunkowym, więc miałem swój typ, kto to mógł być. Nie myliłem się - ze słuchawki dobiegł mnie znany mi już beztroski, ale jednocześnie nietracący nutki konkretu głos Stjepana. – Uszanowanie, panie Ralf – odezwał się, tak że od razu miałem przed oczami jego glacę i szeroki banan na twarzy. – Szef Bardić przemyślał kilka spraw i chciałby z panem porozmawiać. Proszę tylko powiedzieć, skąd mam pana odebrać w poniedziałek około 12, bo zakładam, że na brak wolnego czasu pan nie narzeka? Owszem, nie narzekałem. Wprawdzie Dariusz tym razem nie mógł mi towarzyszyć, bo rano wyjeżdżał zmagać się dalej o swoją przyszłość w pracy, ale nie sądziłem, by w jamie Bardicia czyhały jeszcze jakieś niemiłe niespodzianki. Powiedziałem więc Stjepanowi, byśmy spotkali się pod dworcem obok solińskiej zatoki, bo nie przyszedł mi do głowy żaden bardziej neutralny grunt, i pozostało mi tylko czekać. Od momentu, w którym rozłączyłem się i wsunąłem telefon do kieszeni, by nie musieć znowu zjeżdżać po poręczy, nie myślałem już jednak wcale ani o Bardiciu, ani o jego córce, chociaż była nieprzeciętnej urody, ani nawet o Stjepanie, z którym właśnie rozmawiałem. Paradoksalnie moje myśli zaprzątała szczęśliwa bransoletka Darka, która niemalże wyparowała, a ponowne przeszukanie przeze mnie całego domu znów nie dało najmniejszego efektu. Wspominając to w tej chwili mogę powiedzieć tylko tyle, że ani ja, ani tym bardziej Darek, nie widzieliśmy jej już nigdy więcej.
  14. Ralf

    Peak Label

    Drzwi, z których wypadł tamten facet, skrywały za sobą gabinet urządzony w klasyczny sposób, z masywnym biurkiem naprzeciwko drzwi, ustawionym tyłem do okna. Za nim dostrzegłem obity skórą fotel obrotowy, taki sam, na jakim w filmach z posępną miną odwracają się od okna szefowie, którzy skrywają mroczne tajemnice. Rzuciła mi się w oczy stojąca na blacie obcinaczka do cygar, na wpół zapełniona popielniczka, niewielki statyw ze staroświeckim globusem, a ściany po obu stronach ozdabiały regały z licznymi segregatorami. Między mną, Dariuszem i lekko wysuniętym Stjepanem a biurkiem stał dość zabrany w sobie facet, na oko niedługo po sześćdziesiątce, ubrany w idealnie czarny garnitur z rozpiętą marynarką. Chociaż na zewnątrz panował upał, to jednak tutaj działał bardzo sprawny i wydajny klimatyzator, który sprawiał, że na jego czole nie widać było ani śladu potu. Przyozdobione wiszącą pod dolnymi powiekami skórą oczy przyjrzały się najpierw mi, potem Dariuszowi, a na koniec przeniosły się na Stjepana. – Dwóch? – powiedział. Jego głos wydawał się przytłumiony i nieco sapliwie nabierał powietrza, co wskazywało na wieloletni nałóg tytoniowy. – Mówiła mi wyraźnie, że pojawił się wtedy jeden facet, a moja córka wie, co mówi. – Nie miałem wyjścia – odparł Stjepan. – Nie przekonałbym go, gdybym odmówił obecności kolegi. Starszy facet raz jeszcze obrzucił spojrzeniem mnie i Darka, po czym wzruszył nieznacznie ramionami, wykrzywiając mięsistą, dolną wargę, otoczoną szarym, kilkudniowym zarostem. Prawdę mówiąc, i bez tego jego aparycję mógłbym uznać za żywą ilustrację przeciwieństwa przystojności. Odkąd tylko pamiętam, niejeden raz zastanawiałem się, jak to jest w ogóle możliwe, by tak, delikatnie mówiąc, nieprzystojny ojciec mógł mieć tak ładną córkę; od razu założyłem, że urodę musiała odziedziczyć w całości po matce. Zerknąłem na Stjepana, który uśmiechnął się do mnie i puścił mi oczko. W tym czasie jego masywny szef obszedł biurko i usadził się w fotelu. – Zapraszam, usiądźcie, bym mógł się wam przyjrzeć – sapnął, wskazując grubą dłonią stojące po naszej stronie blatu składane krzesła w liczbie trzech. Podeszliśmy z Darkiem i zajęliśmy miejsca, a ja położyłem sobie na kolanach swój plecak. Stjepan wybrał niski, miękki fotel w rogu pomieszczenia, którego wcześniej nie zauważyłem. Szef, łypiąc wzrokiem między mną a Dariuszem, wyciągnął z pudełka cygaro, skorzystał z obcinaczki, wsunął je do ust i przystawił odpaloną zapałkę, wypuszczając jeden po drugim kłęby błękitnego dymu. Po następnym pyknięciu zaciągnął się nieco, by zaraz gwałtowny kaszel zatrząsł jego ogromną piersią. Gdy go opanował, skupił spojrzenie na mnie, zjeżdżając nim na moje lewe ramię, na którym spod rękawka koszulki wystawał spory fragment plastra. – Lubię zwracać uwagę na szczegóły, dzięki czemu mogę z dużym prawdopodobieństwem wytypować, że to właśnie tobie – wycelował we mnie palec wskazujący i środkowy, między którymi ściskał tlące się cygaro – ja i moja córka wiele zawdzięczamy. Skosztujecie? To moje ulubione cygara. Wielu lekarzy namawiało mnie, bym z tym skończył, ale jedyny, któremu całkowicie ufam, przestrzegał mnie, że skoro w tym wieku nadal palę, to lepiej już, bym nie przestawał. W przeciwnym wypadku zaraz rzuciłyby się na mnie rozmaite choroby układu oddechowego, z astmą na czele. Nie przeszkadzajcie sobie, częstować się do woli. – Ja dziękuję, nigdy nie przepadałem za cygarami – stwierdził Dariusz. – Może później, panie...? – odpowiedziałem, pragnąc w końcu uzyskać jakiekolwiek informacje. – Nie przedstawiłem się? A niech to kurac, wiecznie o tym zapominam – westchnął starszy facet. – Na to jednak nigdy nie jest za późno. Zoran Bardić, miłośnik dobrych cygar. Skinąłem głową, uśmiechając się pod nosem. – Mnie proszę mówić Ralf, a po mojej prawej siedzi mój przyjaciel Dariusz – zrewanżowałem się, czując się coraz swobodniej, skoro jeszcze nikt nie urżnął mi łba i nic nie wskazywało, by coś podobnego miało nastąpić. – Istotnie, to ja kilka dni temu pomogłem dziewczynie w Splicie, która, jak się dowiedziałem, jest pańską córką. Jak widać po moim ramieniu, poniosłem niewielkie straty, ale wyliżę się. Pan Bardić uśmiechnął się nieco za błękitną zasłoną dymu z cygara, ale nawet ten uśmiech nie zmienił wrażenia brzydoty, jaką emanowała jego sterana, obwisła twarz. Po chwili jednak mocno spoważniał, oparł łokcie o biurko i nachylił się w moim kierunku. Nachylił się zresztą nieznacznie, czyli najmocniej jak tylko mógł – na więcej nie pozwalał mu brzuch. – Musimy sobie wyjaśnić jedną rzecz, panie... Ralf, jeśli dobrze zrozumiałem – powiedział i potrząsnął głową, gdy otwarłem usta, by potwierdzić. – To jest moja jedyna córka, poza którą nie został mi już zupełnie nikt. Gdybym dorwał tego, który ośmielił się ją dotknąć w tamtej uliczce, zajebałbym skurwysyna jak psa, a potem rzucił mewom na pożarcie! Ale gdyby jej się coś stało, albo gdyby ona... no wiesz... chyba nie miałbym już po co żyć. Na szczęście los, Opatrzność, czy jakiekolwiek, cholera, inne siły, przywołały tam ciebie, dzięki czemu cieniutki włos, na którym wisiała moja osobista tragedia, jednak nie pękł. – Rozumiem aż za dobrze, panie Bardić – rzekłem. – Wielu innych rodziców na świecie nie może mówić o podobnym szczęściu. Pana żonie też zapewne kamień spadł z serca. Bardić błysnął na mnie oczami znad cygara, przez krótką chwilę milczał, po czym przystawił je do mięsistych warg i pociągnął. – Oczywiście jestem ci ogromnie wdzięczny, za to, co wtedy zrobiłeś – kontynuował. – Bardzo za to dziękuję, a jeżeli musiałeś zapłacić za zszycie ramienia w szpitalu, ureguluję rachunek. Jednak samo hvala vam nie wystarczy. I tutaj właśnie mam twardy orzech do zgryzienia. Moja córka jest dla mnie warta każdych pieniędzy, ale jednocześnie nie ma takiej sumy, która byłaby wystarczająca. Z tego powodu, choćbym oddał ci mój cały majątek, i tak byłoby to z mojej strony za mało. Poza tym, jakim ja byłbym ojcem, gdybym wycenił jej życie na jakąkolwiek sumę, sprowadzając jego wartość do pieniędzy? Wyszedłbym na skończonego kuraca, a nie ojca. – Naprawdę nie musi się pan aż tak fatygować – zapewniłem. Darek siedział obok i nie wtrącał się do rozmowy, uznając zapewne, że wystarczająco dobrze sobie radzę. – Wystarczy mi świadomość, że nic jej się nie stało i żyje, a ktokolwiek zauważył i docenił mój wkład. – Nie testuj mojej cierpliwości, panie Ralf – odparł natychmiast. – To jest sprawa honorowa, mam wobec ciebie poważny dług i nie spocznę, dopóki go nie spłacę, chyba że wcześniej wyniosą mnie z tego gabinetu nogami do przodu. Należę jednak do ludzi, którym natura nie poskąpiła lotności umysłu, więc zawsze znajduję wyjście z sytuacji. Odkąd tylko córka mi opowiedziała o tym, co się stało, z miejsca poleciłem moim ludziom za wszelką cenę cię znaleźć. Dopiero Stjepan miał na tyle szczęścia, że się udało. Przede wszystkim chciałem zobaczyć się z tobą w cztery oczy i nawiązać bezpośredni kontakt. Teraz, gdy już się widzimy, nie będę musiał znowu rozsyłać ludzi po całym Splicie, tylko po prostu Stjepan sięgnie po telefon i zadzwoni. To powiedziawszy, przesunął przez blat notes z czystymi kartkami, wraz z leżącym na nim długopisem. Spojrzałem na Darka, który wzruszył ramionami w taki sam sposób, jak niedawno w knajpce pod parasolem, więc po raz kolejny uznałem to za znak, że to chyba nic ryzykownego. No i przecież po powrocie do Polski zawsze mogę zmienić numer, pomyślałem, po czym chwyciłem długopis i wysmarowałem w notesie mój aktualny numer komórki. – Świetnie, teraz jestem jeszcze spokojniejszy. – Na pokrytej szczeciną kilkudniowego zarostu twarzy Bardicia znów zagościło coś na wzór uśmiechu. – Jak długo będziecie jeszcze przebywać w Chorwacji? – Za półtorej tygodnia wyjeżdżamy – odpowiedział Dariusz. – W przyszły weekend wracamy do Polski. – E, żaden problem – stwierdził Bardić, machnąwszy ręką. – Przez ten czas bez problemu już coś wymyślę. Na pewno nie skusicie się na cygaro? – Następnym razem, panie Bardić, bo rozumiem, że jeszcze przynajmniej raz będziemy się widzieć – stwierdziłem. – No cóż, jak innym razem, to innym razem. W porządku, nie będę was dłużej zatrzymywał i marnował waszego czasu. Niebawem się skontaktujemy, a teraz Stjepan odwiezie was z powrotem do Splitu. Stjepan, siedzący dotąd z tyłu i nie dający znaku życia, wstał z fotela w kącie przy akompaniamencie skrzypiącej sztucznej skóry. Dariusz chrząknął pod nosem, a kiedy na niego spojrzałem, pokręcił prawie niezauważalnie głową. – Dziękujemy, ale Stjepan nie musi się fatygować – powiedziałem. – I tak mieliśmy już się stamtąd zbierać, a mieszkamy stosunkowo niedaleko. Poradzimy sobie sami, a spacer jeszcze nikomu nie zaszkodził. Stjepan vel Jan Jason Statham Koller odprowadził nas tylko na ulicę, a później uścisnął nam dłonie i wrócił do środka. Uzgodniliśmy z Dariuszem, że ruszymy w prawo, by po pierwsze już się stąd ulotnić, a po drugie ustalić, w jakiej konkretnie części Solina wylądowaliśmy, by potem znaleźć drogę do kwatery.
  15. Ralf

    Peak Label

    Jedyne, co zdążyłem zauważyć od momentu, w którym odjechaliśmy z miejsca parkingowego, było to, że zmierzamy w kierunku Solina. Poza tym wolałem mieć na oku naszego nowego znajomego, bo mimo wszystko nadal nie potrafiłem obdarzyć go pełnym zaufaniem, zaś ilekroć próbował nas mocniej zagadywać i wciągnąć w rozmowę, przypominałem mu, by lepiej patrzał na drogę. Miałem jedynie nadzieję, że ojciec tamtej dziewczyny nie okaże się mieszkać naprzeciwko naszej kwatery, ale kiedy nasz łysawy koleżka zebrał kilka mocnych wiraży, zatrzymał wóz i wyrwał mnie z transu mówiąc z uśmiechem, że jesteśmy na miejscu, kompletnie nie poznawałem okolicy. Punkt dla nas, pomyślałem, gdyby rozmowa nie poszła zbyt dobrze, nie wyda się za szybko, że również stacjonujemy w Solinie. Żałowałem tylko, że przegapiłem nazwę ulicy, numer budynku, a kiedy dokoła siebie ujrzałem zastawiony samochodami parking, że umknął mi również jakikolwiek napis obwieszczający, co to za instytucja, do której należały miejsca parkingowe. Jan Jason Statham Koller poprowadził nas bocznym wejściem, przy którym również niczego nie zauważyłem. Przodem szedł on – nie było mowy, bym zgodził się mieć go za swoimi plecami – za nim ja, a straż tylną pełnił Dariusz. Wnętrze, a konkretniej korytarz, doprowadziło mnie do wniosku, że najprawdopodobniej znajdujemy się w jakimś solińskim Urzędzie Miasta, bądź czymś zbliżonym. Od czasu przygody w ciemnej uliczce, chcąc dmuchać na zimne, zabierałem swoje pudełko (teraz już lżejsze i pozbawione przykrych pamiątek) z dokumentami w plecaku – przezorny zawsze ubezpieczony. Teraz, idąc za Jasonem Kollerem, zdjąłem plecak z ramienia i dobyłem z niego swoje pudełko, które uchyliłem, by ocenić, czy coś w magiczny sposób mi nie zniknęło. W tej chwili z impetem rozstąpiły się drzwi tuż po prawej. Wypadł z nich wzburzony facet, wpadając najpierw na Jana Stathama, następnie obaj wyrżnęli we mnie, a ja wraz z nimi poleciałem na Darka, który rozłożył się na ścianie z szeroko rozpostartymi ramionami. Moje święte pudełko wyfrunęło mi z rąk i znalazło się na podłodze, wypluwając z siebie moje świadectwa i inne dokumenty. Wzburzony facet nawet nie zdobył się choćby na zwykłe "przepraszam", tylko odzyskał równowagę i ruszył dalej, prawie biegnąc. Padłem na klęczki i zacząłem zbierać papiery, w czym pomagał mi Stjepan vel Jan Jason Statham Koller. – Ekhm! – chrząknąłem ostrzegawczo, gdy zauważyłem, że Stjepan zaczął dłużej przyglądać się jednemu z dokumentów, i wyciągnąłem do niego rękę. – Proszę wybaczyć, już to panu oddaję – odparł z pokorą, po czym starannie poskładał wszystko to, co pozbierał i natychmiast mi oddał. – Nawiasem mówiąc, właśnie za tymi drzwiami znajduje się cel naszej wędrówki. Proszę bardzo. Schowałem pudełko i zasunąłem plecak. Wstaliśmy z klęczek, otrzepując kolana. – Żyjesz, Darek? – spytałem. – Tak, tak, ale gdyby nie fakt, że wizja ładnego gwiazdozbioru na chwilę odcięła mnie od rzeczywistości, chyba bym kurwiego syna przerobił na dżem. Nawet "przepraszam" nie powiedział. Oceniwszy, że już wystarczająco się nastaliśmy, podążyliśmy za Stjepanem. Troszkę sfrustrowało mnie, że pieprzone drzwi otwierały się na lewo, przez co nie miałem szans przeczytać tabliczki, w rezultacie czego nadal nie wiedziałem kompletnie nic, ale miałem nadzieję za chwilę się tego dowiedzieć.
  16. Ralf

    Peak Label

    Dziękować za komentarze ? Ani się nie obejrzałem, a nagle pękły trzy strony ? @Maniek_ZKS, Co poeta ma na myśli?
  17. Ralf

    Peak Label

    To nie był pierwszy raz, gdy miałem do czynienia z chirurgią i aplikowanymi lekami, więc skrupulatnie trzymałem się zaleceń pani doktor i przez bite cztery dni nie dotykałem alkoholu, dokąd tylko nie skończyłem przyjmowania tabletek. Do wizyty w Splicie również mi się nie śpieszyło. Przez weekend siedziałem więc na kwaterze, czekając cierpliwie na termin zdjęcia szwów. Swoją aktywność ograniczałem do spacerów po okolicy i doceniania każdego dnia, w który na wieczór mogłem dopisać zero po stronie gorączki i innych objawów, których szansę wystąpienia nakreślono mi na ostrym dyżurze. Po sześciu dniach uznaliśmy z Dariuszem, że nie możemy do końca wyjazdu siedzieć zaszyci w Solinie jak mysz pod miotłą, więc w końcu wybraliśmy się na nieśmiałe wyjście do naszej ulubionej knajpki w Spilcie. Obawy Darka szybko zaczęły wydawać się wcale nie tak bardzo nieuzasadnione. Siedzieliśmy w ogródku piwnym pod parasolem w biało-czerwoną szachownicę sącząc piwko – wolałem nie porywać się od razu na nic mocniejszego, w szczególności na Peak Labela, a Darek był ze mną nad wyraz solidarny, jak na przyjaciela przystało. Rozmawialiśmy o przyziemnych sprawach, kiedy złowiłem kątem oka dziwnie znajomą mi postać o blond włosach, jaka przez chwilę objawiła się nieopodal na tle zatoki, znad której dochodził miarowy, delikatny szum fal rozbijających się o kamienisty brzeg Adriatyku. Zwróciłem spojrzenie w tamtym kierunku, ale postaci już tam nie było. Darek chyba nie zauważył mojego chwilowego przestoju, bo nadal mówił, przyglądając się swojemu na wpół wypalonemu pall mallowi. Pociągnąłem dwa łyki piwa, po czym znów obejrzałem się w stronę, w okolicy której mignęła mi znajoma postać. Tym razem spostrzegłem stojącego pośród maszerujących w tę i z powrotem ludzi faceta. Z racji postępującej łysiny był krótko ostrzyżony, miał na sobie białą koszulę i ciemne sztruksy. Przypominał mi nieco Jasona Stathama, tylko troszeczkę zapuszczonego. Spoglądał w kierunku naszego stolika, zupełnie jakby się zastanawiał. W końcu lekko nieśmiałym krokiem ruszył w stronę knajpki. Kiedy zbliżył się bardziej, przestał przypominać mi Jasona Stathama, a podobieństwo powędrowało bliżej Jana Kollera, tylko dużo niższego. Minął nas, posyłając mi ukradkowe spojrzenie. Niecałą minutę później ktoś obszedł mnie z mojej lewej, przystając zaraz obok. – Przepraszam, mogę się przysiąść? – rzekła niższa wersja połączenia Jana Kollera z Jasonem Stathamem. Nie chcąc wyjść na kompletnego buca, po uprzednim porozumiewawczym spojrzeniu z Darkiem, wskazałem jedno z wolnych krzeseł po drugiej stronie stolika. Jason Koller postawił szklankę Coca-Coli na blacie i osunął się z westchnieniem na krzesło. Dariusz zgasił wypalonego aż do filtra pall malla, po czym od razu sięgnął po następnego. – Słyszałem, że jest pan lokalnym bohaterem – powiedział Jan Statham, puszczając mi oczko. Chyba zobaczył zmieszanie na mojej twarzy, ale nim się odezwał, spojrzał na mój plaster na lewym ramieniu. – No, niech pan nie będzie tak skromny. W dzisiejszych czasach znieczulicy rzadko się zdarza, by ktoś tak bezinteresownie stanął w obronie słabszej jednostki. – Ale że niby ja? – zachrypiałem. – To musi być jakaś pomyłka, kompletnie nie wiem, o czym pan... – Doceniam skromność, jest to godne podziwu, ale naprawdę może być pan z siebie dumny – przerwał mi. – Sam za swoich najlepszych lat nie wiem, czy odważyłbym się na taki ruch. – Kolega chyba powiedział wyraźnie – wtrącił się Dariusz. – Nigdy wcześniej nie byliśmy w Chorwacji, a co dopiero w Splicie. Jan Jason Statham Koller zaśmiał się. Pociągnął łyk Coca-Coli i otarł spocone od upału czoło chusteczką higieniczną. – Tak się składa, że znam uratowaną z opresji dziewczynę – powiedział z szerokim uśmiechem. – Zresztą przyjechała tutaj ze mną i osobiście wskazała pana – skinął na mnie dłonią – jako swojego wybawiciela. Opowiedziała mi, że po wszystkim miał pan zakrwawione lewe ramię, a sądząc po pańskim plastrze, chyba nie pomyliła się, rozpoznając swojego bohatera właśnie w panu. Znów spojrzałem na Darka, który uraczył mnie mętnym wzrokiem, trzymając w ustach tlącego się papierosa. – A kim pan właściwie jest? – Starałem się grać na czas. Dopóki nie miałem rozeznania w jego intencjach, za wszelką cenę nie chciałem dać się wciągnąć w głębszą polemikę. – Spokojnie, nie mam złych zamiarów – rzekł nieznajomy, rozkładając ręce, zupełnie jakby był kasjerem w banku, a ja celowałbym mu w brzuch z rewolweru w czasach Dzikiego Zachodu. – Jest tutaj mnóstwo ludzi, ponadto na tamtym i tamtym – wskazał po kolei palcem – słupie są kamery, a mnie widać na nich jak na dłoni, zwłaszcza, że swoją łysiną mogę puszczać zajączki. Rozumiem doskonale, czego pan się obawia, ale mogę pana zapewnić, że gdybym był złym chłopcem, nie byłbym aż tak głupi, by nachodzić pana w biały dzień, w samo południe, w pełnym ludzi pubie. Przeanalizowałem sprawę. Darek wzruszył ramionami, gdy na niego spojrzałem; uznałem to za sygnał, że chyba nie ma się czego obawiać. – Czemu zatem zawdzięczam pańską wizytę? – zapytałem. – Jeżeli chciał mi pan podziękować za uratowanie życia tamtej dziewczynie, moglibyśmy uznać, że już pan to zrobił, a jednak nadal przy tym stoliku siedzą trzy osoby. Czy nie jest tak? Jan Statham pociągnął kolejny łyk Coca-Coli i podrapał się po swojej glacy. – Gdyby chodziło wyłącznie o mnie, jasne, byłoby po sprawie. Dałbym panu nawet kilka banknotów chorwackich kun o niebagatelnym nominale w podzięce – rzekł, nachylając się w moją stronę. – Tak się jednak składa, że nie przyjechałem tu z tamtą dziewczyną wyłącznie z własnej woli, mimo że naprawdę podziwiam pańską odwagę. Ta dziewczyna ma ojca, który ze wszystkich sił się o nią troszczy, a ten ojciec odczuwa niemałą ulgę, że ślepy los zesłał pana w tamto miejsce akurat w tamtym czasie. – I co w związku z tym? – A to, że chciałby podziękować panu osobiście – powiedział, a kiedy zobaczył moją minę, raz jeszcze uniósł otwarte dłonie: "poddaję się, zabierz wszystkie dolce, ale proszę, oszczędź mnie". – Jeżeli mi pan nie ufa, rozumiem to. Jako dowód tego, że mówię prawdę i nie mam złych intencji, możemy w każdej chwili podejść razem do baru, przy którym powiem barmanowi, że zaproponowałem panu małą przejażdżkę, podam mu moje imię, nazwisko, adres zamieszkania i numer karty kredytowej, żeby miał wystarczająco dużo moich danych na wypadek, gdyby spadł panu choć włos z pańskiej bujnej czupryny. No, to jak będzie? Pochyliłem głowę, obejmując ją dłońmi. Facet mówił z sensem, a dokoła nas było wystarczająco dużo świadków, by później przyznać na policji, że widzieli faktycznie łysawego gościa, który namawiał pewnego Polaka z plastrem na ramieniu, by pojechał z nim. Oczywiście w chwili, w której składaliby zeznania, mógłbym równie dobrze już nie żyć. Ale czyż życie nie opiera się na podejmowaniu skalkulowanego ryzyka? W końcu można przejść nawet i dziesięć traumatycznych związków, które zostawiają serce w strzępach, a za jedenastym razem i tak znów dajemy się uwieść urokowi dziewczyny, zapominając, jak zraniło nas dziesięć poprzednich. – W porządku – odezwałem się w końcu, podnosząc głowę. – Ale pod jednym warunkiem. – Słucham – odpowiedział nieznajomy Jason Koller. – Mój przyjaciel – wskazałem na Dariusza – pojedzie ze mną. Mężczyzna spojrzał na Darka łagodnym wzrokiem. – W porządku. Nie widzę najmniejszych przeszkód. – Uprzedzam tylko, że jeżeli zauważę u pana jakikolwiek fałszywy ruch, uruchomię się – ostrzegłem. – Mój przyjaciel, choć jest prawie dwa razy cięższy ode mnie, również się uruchomi. Nawet gdyby wyciągnął pan ze schowka berettę, i tak nie zdąży pan jej użyć, zanim któryś z nas nie spadnie na pana, jak chuj na Mariolę. Jan Statham uśmiechnął się serdecznie i uniósł dłoń z wyprostowanymi palcami wskazującym i środkowym. – Nie macie się czego obawiać, słowo Stjepana – zapewnił. – Żebym dostał alergii na świeże powietrze, raka fajfusa i stwardnienia zanikowego bocznego, jeżeli raczyłbym zrobić wam cokolwiek złego! Dopiliśmy z Darkiem piwa, nasz nowy nieznajomo-znajomy swoją Coca-Colę, po czym wstaliśmy i udaliśmy się w stronę samochodu, który Jason Koller zaparkował kilkadziesiąt metrów dalej.
  18. Ralf

    Peak Label

    Przycupnąłem w hallu izby przyjęć pod wykafelkowaną ścianą nieopodal rejestracji, wyjąłem z kieszeni komórkę i wyszukałem w kontaktach Dariusza, który właśnie powinien wracać ze służbowego spotkania w stronę Solina. – Jak leci, mistrzu? – odezwał się Darek, gdy minęły cztery sygnały. – Gdzie teraz jesteś? – Sekundę, spojrzę na nawigację. – Na chwilę w słuchawce zapadła cisza, a ja słyszałem tylko szum jadącego samochodu. – W tej chwili dziesięć kilometrów od Splitu. A potrzebujesz czegoś? – Tak. Słuchaj uważnie, bo mi się bateria kończy – powiedziałem, po czym chorą ręką mozolnie rozprostowałem karteczkę, którą dał mi taksówkarz, i podyktowałem Darkowi adres. – Podjedź, jeśli możesz, bo nie mam pojęcia, jak wrócić stąd o tej porze do Solina. – Kruczy syf, co się stało? – Pogadamy o tym później, w samochodzie – rzekłem i dodałem ściszonym głosem: – Mam wrażenie, że Chorwaci lepiej rozumieją język polski, niż my chorwacki. Niecałe dwadzieścia minut później ujrzałem zbawienny widok, gdy przez izbę przyjęć szedł Dariusz, rozglądając się pośpiesznie na wszystkie strony. Wypatrzył mnie w momencie, gdy podniosłem się z plastikowego siedziska, i podszedł, mijając smętnych ludzi czekających na przyjęcie przez lekarza. Darek był kumatym gościem, więc dopóki nie zasiedliśmy w samochodzie, ograniczył się tylko do skomentowania mojego podpuchniętego, oklejonego dużym plastrem ramienia imieniem kurwy maci, a potem zaproszenia mnie do marszu w stronę szpitalnego parkingu. – Kurwa, niedobrze... – warknął, gdy sunęliśmy wozem w kierunku naszej kwatery, a ja skończyłem opowiadać prawdziwą historię mojej rany. – Niedobrze! – Wybacz, Darek... Nie mogłem tak po prostu udać, że niczego nie widziałem, i odejść. Wiem, że nie można teraz przewidzieć skutków, jakie może to za sobą przynieść, ale nie zasnąłbym spokojnie, zastanawiając się, co stało się z dziewczyną, której nie pomogłem. Ten skurwiel mógłby ją tylko okraść, ale równie dobrze zgwałcić, pobić lub nawet zabić. Albo i wszystko na raz. Nie wiem, co byłoby dla niej gorsze. – Rozumiem to. Prawdę mówiąc pociesza mnie nawet, że przynajmniej porządnie kurwiego syna sklepałeś. Martwi mnie tylko, że nie wiemy, kim on mógł być. – Na razie jedyne, co jest pewne, to to, że przez jakiś czas nie będzie w stanie pójść w żadną uliczkę, by kogokolwiek zaczepić – powiedziałem, wlepiając spojrzenie naprzód przez przednią szybę. – Wpadłem w coś na wzór szału, uruchomił mi się instynkt walki z krav magi i tak mocno wjechałem mu z podeszwy w kolano, że nie ma szans, by nie poddały mu się więzadła. Z oddychaniem przez nos też będzie miał kłopoty, po spotkaniu z moim łokciem. Nawet nie wstał, by nas gonić, tylko wrzeszczał... Kurwa mać, jestem debilem! – wycedziłem, strzeliwszy się otwartą dłonią w czoło. – Co się stało?! – niemal krzyknął Darek, który miał dość wrażeń na dziś, i gwałtownie zwrócił na mnie wzrok. – Przecież mogłem spytać tą dziewczynę, co on krzyczał! – odpowiedziałem i warknąłem przez zaciśnięte zęby. – Jak zawsze myślę dopiero po fakcie, gdy jest za późno. Teraz nawet nie wiem, jak mógłbym ją odnaleźć. Zaczynają się wakacje, w Splicie jest tyle ludzi, że szanse spotkania jej tam na mieście są całkowicie odrealnione. W jakiejś tandetnej powieści, w której deus ex machina jest na porządku dziennym, jasne, ale nie w prawdziwym życiu. Zbliżaliśmy się do kwatery. Poznawałem z wolna okolice Solina, którymi przechadzałem się w poprzednie dni. – Myślmy lepiej o tym, by to tamten kurwi syn nie odnalazł ciebie, bo znając twoje możliwości może już nie być sam – powiedział, włączając kierunkowskaz przed skrzyżowaniem. Mieliśmy czerwone światło. – To mógł być oczywiście jakiś przypadkowy frajer, ale nienawidzę, gdy nie mogę być czegoś pewnym. Tacy jak on z kolei nienawidzą czuć smaku porażki, szczególnie, gdy oznacza to konieczność uznania czyjejś wyższości. Kurwa, to może oznaczać niezłe szambo, jak ktoś cię rozpozna, gdy będziemy w knajpie w Splicie! – Czyli co? Powinniśmy chyba zbierać się do Polski...? – Wykluczone – rzucił natychmiast Darek. – To byłoby najrozsądniejsze wyjście i, szczerze mówiąc, już teraz bym się pakował i od razu ruszał w stronę kraju, ale... nie mogę tego zrobić. Spojrzałem na niego pytająco, a że nadal staliśmy na światłach, odwzajemnił moje spojrzenie. Jego oczy wyrażały bezkresne zmęczenie. – Wiesz, nie mówiłem ci tego, ale od kilku miesięcy nie przelewa się u nas w firmie. Zarząd myśli o redukcji etatów, może nawet o sprzedaży części udziałów – przyznał. – Choć nikt nie powiedział mi tego wprost, mam wrażenie, że ta delegacja do Chorwacji miała być czymś w rodzaju ostatniej szansy. Zarówno dla firmy, której może pomóc już tylko udane wynegocjowanie umowy z tutejszym inwestorem, jak i dla mnie, któremu powierzono to zadanie. Kruczy syf, nawet sobie nie wyobrażasz, jaka to presja. Jeśli mi się nie uda, nawet nie z mojej winy, bo na przykład inwestor się rozmyśli, może to dla mnie oznaczać puszczenie z torbami. Więc to dlatego popielniczka na tarasie tak szybko się zapełnia, pomyślałem, a od Darka czasami czuć było Peak Labelem nawet wtedy, gdy nie piliśmy. Popijał ukradkiem, by choć trochę sobie ulżyć. – Walniesz jednego? – zapytał, zupełnie jakby w odpowiedzi na moją myśl. – Niestety, nie tym razem, stary – odparłem i uniosłem pół blistra z tabletkami ze szpitala, który cały czas ściskałem w dłoni. – Przez najbliższe cztery dni nie mogę. Zresztą jestem teraz tak naszprycowany po tym szyciu, że i bez alkoholu czuję się jak po dwóch szklankach napełnionych po brzegi. W końcu zajechaliśmy przed kwaterę. Dariusz pomógł mi wtoczyć się po schodach i odprowadził do pokoju. Zaprotestował, gdy wspomniałem o wtyczce przeciw komarom, i włączył ją za mnie, wymieniwszy przedtem wkład na nowy, po czym zgasił światło i wyszedł, zostawiając uchylone drzwi. Zrzuciłem z siebie ciuchy – koszulka nadawała się już tylko do wyrzucenia – do samych gatek, korzystając niemal wyłącznie z prawej ręki, by na koniec wpełznąć do łóżka, ułożyć się wygodnie i zamknąć oczy. Słuchałem koncertu cykad, które za otwartym oknem prezentowały swój kunszt, kołysząc mnie do snu.
  19. Ralf

    Peak Label

    Taksówkarz był na tyle szlachetny, że nie wziął ode mnie pieniędzy za kurs, a na miejscu odprowadził na izbę przyjęć. Do tego czasu opatrunek zaczął powoli przesiąkać, ukazując zwiększającą rozmiary czerwoną plamę. Personel ostrego dyżuru w hallu tylko na mnie spojrzał, by z miejsca zabrać do jednego z pokojów zabiegowych. Od razu podstawiono mi wózek inwalidzki, a kiedy odmówiłem, utrzymując, że nie jest potrzebny, powiedziano mi, że to konieczne i taka jest procedura. Gdy zobaczyłem swoje odbicie w przeszkleniu jednych z drzwi prowadzących do sali intensywnego nadzoru medycznego, zrozumiałem, dlaczego obchodzono się ze mną bardzo ostrożnie – musiałem stracić już sporo krwi, gdyż byłem blady jak ściana, a pod oczami widniały ciemnofioletowe plamy. W międzyczasie podziękowałem sobie w duchu, że przed wyjazdem odnowiłem w oddziale NFZ moją Europejską Kartę Ubezpieczenia Zdrowotnego; przezorność mi się opłaciła. Niebawem z oddziału zeszła pani chirurg, która miała się mną zająć. Wcześniej dwóch medyków ostrożnie odwinęło mi bandaż z ramienia, zdjęło kompletnie przesiąkniętą gazę i wstępnie oczyściło ranę, co nie należało do przyjemności. Później chirurg, całkiem szykowna kobieta, nasunęła na nos okulary i przyjrzała się mojej ranie. – To nie wygląda na przypadkowe skaleczenie, a raczej na precyzyjne cięcie nożem – stwierdziła, rozkładając na blacie zestaw do szycia, stalowe szczypce, kilka płatów ligniny, wygiętą igłę i kilka innych rzeczy, których nie zapamiętałem. – Jak to się stało? W pierwszej chwili chciałem powiedzieć prawdę, ale przebiegła mi przez głowę błyskawiczna myśl, która podpowiedziała mi, że to może nie być najlepszym pomysłem. Nim zdążyłem się zastanowić, odpowiedziałem niemal mimowolnie. – Dorabiam jako wykidajło w lokalnym klubie – rzekłem z pełnym przekonaniem. – Coś w rodzaju pracy sezonowej. Ta rana to ryzyko zawodowe, którego muszę być świadomy. – Jako wykidajło w klubie? – zapytała w taki sposób, iż byłem już pewny, że dałem się przyłapać i właśnie pakuję się w kłopoty. – Znaczy ochroniarz. "Heaven's Night", po drugiej stronie miasta? Przysunęła okrągły taboret, usiadła i zbliżyła się do mojego ramienia, by je znieczulić. Następnie zaczęła przygotowywać do szycia. – Proszę? – Ten klub – sprecyzowała, skupiając wzrok na ranie. – Niechorwacka nazwa przyniosła mu łatwość zapamiętania i rozpoznawalność, niestety również wśród awanturników, którzy lubią rozrabiać, gdy za dużo wypiją. – Ach, tak, oczywiście – odparłem. – Przepraszam, pracuję dopiero od kilku nocy, a po dzisiejszym jestem rozkojarzony. – Nic nie szkodzi. Dobrze znamy ten lokal. Dzięki niemu nie narzekamy na bezrobocie, bo regularnie dostarcza nam pacjentów – powiedziała, a ja poczułem ulgę, że udało mi się umknąć. – Zwłaszcza w okresie letnim każdego tygodnia mamy do zszycia parę głów, rąk, czy torsów. Zdarzają się też potłuczenia, a raz trafił do nas kompletnie pijany imprezowicz ze zwichniętym barkiem, po tym, jak wdał się w bójkę, która wymknęła się spod kontroli. Został u nas na oddziale. Ktoś powinien w końcu zrobić porządek z tą speluną, jeśli "Heaven's Night" ma być klubem z prawdziwego zdarzenia, a nie mordownią, w której w każdej chwili można dostać po głowie. Uznałem, że skoro pani doktor jest dobrze rozeznana w tym, co się dzieje w Splicie, wolę siedzieć cicho i nie odzywać się bez potrzeby, zanim powiem coś, czym wsypię się, że łżę w najlepsze. Dostałem solidne znieczulenie, bo gdy obserwowałem, jak igła chirurgiczna po raz pierwszy zagłębia się w brzegu rozcięcia, miałem wrażenie, jakby szyte ramię nie należało do mnie. Bezzębny uśmiech rany stopniowo się zawężał, aż w końcu zamienił się w zaciśnięte usta, ściągnięte błękitnymi szwami. Później pamiątka chorwackiego wieczoru, którą miałem nosić na ramieniu już do końca życia, ukryła się pod naklejonym plastrem. Na koniec chirurg dała mi kilka zastrzyków, łączne z tym przeciwtężcowym, a potem dobyła blister pastylek, przecięła go nożyczkami na pół i dała mi jedną część, zawierającą cztery tabletki. – Proszę brać jedną dziennie, najlepiej na czczo, a przez ten czas nie korzystać z alkoholu – mówiła. W tym czasie typowo lekarskim pismem zapisała druczek, z którego bez znajomości chorwackiego nie za wiele rozumiałem, i wręczyła mi go. – Z mojej strony to wszystko. Proszę udać się z tym do rejestracji. Gdyby źle się pan poczuł, pojawiłaby się gorączka lub inne niepokojące objawy, proszę się do nas zgłosić. Zaraz wypiszę panu zwolnienie lekarskie, proszę tylko przygotować dane pańskiego pracodawcy. O, nie, to nie wchodzi w rachubę. Poczułem, jak robi mi się gorąco. Na szczęście nie traciłem głowy. The show must go on. – Dziękuję, ale nie trzeba. – Jest pan pewny? Na pana miejscu... – Spokojnie, wiem, co mówię. Jak wspomniałem, ja tylko dorabiam w "Heaven's Night", a prawdę mówiąc robię to trochę na czarno. Szefowi nie opłacało się dawać mi pełnej umowy, a że mi to odpowiadało, dogadaliśmy się, że gdyby coś mi się stało w trakcie pracy, dostanę po prostu wolne z marszu. Wiedziałem, że brzmi to słabo jak jasna cholera, ale na szczęście pani doktor nie była zainteresowana szczegółami. – Rozumiem. W każdym razie proszę na siebie uważać. Zebrała zabrudzone płaty ligniny, zużytą igłę, resztki nici chirurgicznej i wyrzuciła je do kosza. Gdy odwróciła się znów w moją stronę, uśmiechnęła się i zmierzyła uważnie wzrokiem moją sylwetkę. Uśmiech – tak, to jest coś, co sprawiło, że wydała mi się teraz dużo przyjaźniejsza, niż jeszcze kilkanaście minut temu. – Swoją drogą, musi pan być naprawdę niezły – powiedziała, nie przestając się sympatycznie uśmiechać. – Zawsze mi się wydawało, że ochroniarz powinien być większy.
  20. Ralf

    Peak Label

    Gdy minął weekend, a po nim nadchodziły kolejne dni, Dariusz siłą rzeczy miał mniej czasu na pierdoły i picie alkoholu, bo co dzień nasuwał na nadgarstek swoją szczęśliwą bransoletkę, chował ją pod rękawem koszuli i znikał w służbowych sprawach. W końcu nie przyjechał tu na wakacje. Miałem wtedy czas na zwiedzanie rejonu i odkrywanie ciekawych miejsc, o podjeżdżaniu autobusem do Splitu i wstępowaniu do miejscowych lokali nie wspominając. Darkowi zdarzało się znikać nawet do późnego wieczora, tak jak w czwartek, pod koniec pierwszego tygodnia pobytu. Wieczorem zwyczajowo uderzyłem na Split, by poznać kolejne nieodwiedzone dotąd miejsca. Wakacyjny klimat rozkręcał się w najlepsze, zewsząd nadchodzili turyści, by umykać i niknąć w tłumie następnych, inni robili sobie pamiątkowe zdjęcia na tle zatoki, jeszcze inni włóczyli się leniwie to tu, to tam, korzystając z dobrodziejstw letniego urlopu wypoczynkowego. Innymi słowy, sezon rozkręcał się w najlepsze. Przechadzałem się po kolejnych lokalach, racząc się piwkiem (rzadko pijałem Peak Labela sam) i rozmawiając z ludźmi spotykanymi przy barze. Na bieżąco pilnowałem pory odjazdu autobusów do Solina, regularnie sprawdzając godzinę w telefonie. Maszerowałem nieopodal nabrzeża zatoki, mijając rządek coraz mniej uczęszczanych knajpek, w miarę jak posuwałem się coraz dalej. Zaciągałem się pall mallem i obmyślałem plan na piątek, gdy w pewnej chwili poczułem delikatną woń perfum. Przystanąłem, pociągając głęboko nosem. Dobrze znałem ten zapach. Przez pięć poprzednich lat moje koszulki regularnie były nim przesiąknięte, gdyż bardzo podobnych, a może identycznych perfum używała zazwyczaj Nikola. Może byłem tylko facetem, ale zapachy, emocje i odczucia zawsze odpowiednio na mnie działały, niekoniecznie w tej kolejności. Nie sądziłem oczywiście, by w Chorwacji miała zjawić się ona, aż tak banalnej wyobraźni nie miałem, ale stałem tak, nie robiąc ani kroku dalej, by nie uronić ani ociupinki tego boskiego zapachu. Cofnąłem się o dwa kroki i zerknąłem w niewielki zaułek, z którego, jak spontanicznie ustaliłem, dochodził aromat. Wystarczył ułamek sekundy, bym wytrzeszczył oczy, wypuścił pall malla spomiędzy palców, a moje mięśnie bezwiednie napięły się, obwieszczając swoją gotowość. W głębi niewielkiej uliczki dostrzegłem dwoje ludzi, których nie sposób było nazwać parą. Facet w czapce z daszkiem, czerwonym t-shirtcie i niemodnych jeansach, zaciśniętą mocno pięścią niemal podnosił za bluzkę młodą dziewczynę o blond włosach, która patrzała na niego szeroko rozwartymi, przerażonymi oczami. Coś do niej warczał, ale nadal kiepsko szło mi rozumienie języka chorwackiego. Nie trzeba było jednak geniusza, by odgadnąć, że dziewczyna miała kłopoty, a facet bynajmniej nie miał zamiaru zaprosić jej na szklaneczkę lemoniady. Jeżeli ktoś zastanawiał się, czy warto zapisać się na jakiekolwiek treningi walki wręcz lub kursy samoobrony, zawsze gorąco zachęcałem. Samo doskonalenie krav magi działało cuda z ludzką psychiką. Nim jakakolwiek myśl zdążyła dotrzeć do mojej świadomości, moje ciało samo wystartowało z miejsca, niesione impulsem i zupełną automatyką. – Zostaw ją, ty skurwysynu! – wrzasnąłem po polsku, łapiąc delikwenta za jego czerwoną szmatę i odrzucając na bok. Zaskoczony niemal upadł jak długi, ale w ostatniej chwili przytrzymał się rynny i ustał na nogach, z hukiem opierając się plecami na plastikowych śmietnikach. Wtedy właśnie poczułem potężny dreszcz przebiegający mi po plecach i nakazujący moim włosom na ramionach stanąć dęba. Skurwiel miał nóż. To nie był niepozorny scyzoryk, jaki zawsze noszą w kieszeni elektrycy w czasie pracy, by móc w dowolnej chwili obrać przewód z otuliny. To była całkiem niezła kosa, z ostrzem długości kilkunastu centymetrów. Wystarczyło, by wbić go w pierś i bez problemu przeszyć serce. Marne pocieszenie stanowiło dla mnie, że zbir nie miał zanadto wprawy w posługiwaniu się nożem, na co wskazywał sposób, w jaki go trzymał, stając naprzeciwko mnie. Na treningach uczyli nas walki w sytuacji, gdy przeciwnik jest uzbrojony w ostry przedmiot, ale to zawsze były gumowe bronie białe, które i tak nabiły mi niejednego siniaka na rękach lub torsie. Nigdy nie trenowaliśmy z prawdziwym nożem, takim jak ten, który właśnie błyskał przede mną światłem odbijanym z latarni u wlotu uliczki. Drań zaszarżował na mnie, a ja pozwoliłem mojemu ciału zareagować instynktownie, nie spuszczając ostrza z oczu. Blisko dwuletni brak treningów zrobił swoje. Spróbowałem sparować cios i przechwycić jego rękę, ale zrobiłem to zbyt późno. Poczułem nieprzyjemne pociągnięcie na ramieniu tuż poniżej lewego barku. Nie zważając na to, prawą ręką wykonałem mocny ruch z backhandu, wytrącając zbirowi nóż z ręki. Cała reszta poszła prawem rozpędu. Mocne kopnięcie podeszwą z góry w bok kolana – uszkodzenie lub zerwanie więzadeł – później cios łokciem prosto w nos i poprawka bombą na krtań. Po tej szybkiej serii kutas padł na ziemię, wyjąc wniebogłosy i wykrzykując coś po chorwacku. Wiedziałem, że to jest doskonała okazja, której nie wolno przegapić, bo mogła wiele kosztować. – Spadamy stąd! Chodź, szybko! – krzyknąłem do piszczącej dziewczyny, łapiąc ją za rękę i pociągając za sobą. Trudno mi powiedzieć, jak długo biegliśmy razem. Adrenalina rozsadzała mi żyły, zadyszka nie nadchodziła, a dziewczyna dotrzymywała mi kroku; zuch panna. Dobiegliśmy do jednej z głównych ulic, wtapiając się w tłum i nie puszczając nawzajem swoich dłoni. Zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy uznałem, że uciekliśmy dostatecznie daleko, a i tak upewniłem się, że nikt nas nie goni. Spojrzałem na dziewczynę. – Nic ci się nie stało, nie zrobił ci krzywdy? Jesteś cała? – zapytałem. – Tak mi się wydaje – odpowiedziała, obrzucając szybkim spojrzeniem swoją filigranową sylwetkę. – Ale z tobą chyba gorzej... Przypomniałem sobie nóż i nagle poczułem ciepło rozlewające się po lewej ręce. Przeniosłem na nią spojrzenie i otwarłem usta ze zdumienia. Poniżej barku dostrzegłem regularne cięcie długości kilku ładnych centymetrów, z którego nieubłaganie sączyła się krew. Reszta ramienia zmieniła kolor na karmazynowy, a krople z czubków palców spadały na chodnik, zdobiąc kostkę brukową. Nie czułem jeszcze bólu, a jedynie nieprzyjemne uczucie rozłażącej się skóry, jakie miewa się przy ranie ciętej. – Boli cię? – Nic mi nie będzie – zapewniłem. – Słuchaj, myślę, że już wystarczy ci wrażeń na dzisiaj. Uciekaj szybko do domu, nie oglądaj się za siebie, z nikim nie rozmawiaj. Dobrze? Blond włosa panna pokiwała energicznie głową, ale widziałem, że ciągle zerka mi na rękę. – Pamiętaj, prosto do domu i jak najszybciej. Nigdzie już dzisiaj nie idź, szczególnie w okolicę zatoki. Obiecaj mi to. – Dobrze, ale co z tobą? – zapytała, patrząc zaniepokojonym spojrzeniem na moje ramię, po którym nieustannie spływała krew. – Poradzę sobie – zapewniłem. – Idź już. Uciekaj, szybko! Dziewczyna pobiegła, zostawiając za sobą donośny tupot czerwonych trampków. Obejrzała się tylko raz, zanim skręciła za róg jednego z budynków i straciła mi się z oczu. Spojrzałem na swoje ramię, z którego zaczynał już odzywać się do mnie tępy, pulsujący ból. Adrenalina opadała. Dokoła mnie chodzili ludzie, przyglądając mi się to z niepokojem, to ze współczuciem, to z odrazą. Krew nie miała zamiaru przestać płynąć, a ja zrozumiałem, że muszę coś z tym zrobić, i to szybko, bo będzie kiepsko. Sądząc po minach mijających mnie Chorwatów i turystów, nie byliby zbyt chętni do udzielenia mi jakiejkolwiek pomocy. Rozejrzałem się więc dokoła i dostrzegłem postój taksówek niecałe pięćdziesiąt metrów dalej. Ruszyłem w jego kierunku, znacząc chodnik karmazynowymi cętkami. Podszedłem do pierwszej z brzegu taksówki i zapukałem do okna, które zaraz osunęło się z elektronicznym jękiem. Ze środka ze ściągniętymi brwiami przyglądał mi się facet po czterdziestce. – Potrzebuję pomocy – przeszedłem od razu do rzeczy. – Gdzie tu jest najbliższy ostry dyżur? Mężczyzna odpiął pas i wygramolił się z samochodu. – Poczekaj tu pan, tylko nie wsiadaj pan do auta – powiedział, ruszając w kierunku bagażnika. Kilka chwil później kazał mi przycisnąć do rany jałową gazę, po czym sam zaczął ściśle owijać moje ramię bandażem elastycznym. Nie wiedzieć dlaczego, bardzo spodobało mi się jego opanowanie, które napełniło mnie spokojem. Gdy skończył z bandażem, wylał na trzymaną w schowku szmatkę trochę wody mineralnej, by prowizorycznie obmyć mi ramię z krwi. Po wszystkim wyrzucił ją do kosza. – Dobra, teraz wskakuj pan do środka – powiedział z przekonaniem. – Najbliższy szpital jest dwa i pół kilometra stąd. Pasuje panu? – Oczywiście, szpital to szpital. Prosiłbym tylko, by zapisał mi pan jego dokładny adres na jakiejś karteczce. Muszę wiedzieć, co przekazać przyjacielowi. Wsiedliśmy do jego peugeota, bez zbędnej zwłoki ruszając w stronę szpitala. Nie tak wyobrażałem sobie urlop spędzony w malowniczej Chorwacji.
  21. Ralf

    Peak Label

    Po raz pierwszy napiliśmy się Peak Labela w warunkach barowych. Wiadomo, wychodziło wtedy drożej, niż kupując flaszkę w sklepie, a potem zasiadając w prywatnym zaciszu, ale czasem warto zapłacić więcej w zamian za klimat. Wieczorem nocne życie w Splicie się rozkręcało, a sącząc ulubiony bursztynowy płyn, mając dokładny widok na majaczący w tle Adriatyk, który okalał wysepki wybrzeża dalmatyńskiego, bardzo sprawnie mi się myślało. Kiedy skłanialiśmy się już ku końcowi posiedzenia, a Darek pytał jednego z siedzących obok Chorwatów o najbliższy autobus do Solina, wiedziałem już, co będę musiał zrobić. Następnego dnia złapałem w końcu pudełko z ważnymi rzeczami, które w sobotę wcisnąłem pod łoże w okupowanym przeze mnie pokoju. Wyciągnąłem z niego wszystkie papiery, które tymczasowo schowałem na dnie szuflady w komodzie. Zostawiłem w nim tylko zdjęcie oprawione w solidną ramkę, którego ani razu nie odwróciłem ku górze, widząc tylko jego odwrót, jaki stanowiła tylna ścianka ramki. Półtorej godziny później stałem już na końcu pomostu w zatoczce na wybrzeżu w Splicie. Dariusz zostawił mnie samego, delektując się pall mallem, oparty o słupek oddzielający nabrzeże od sąsiedniej uliczki. Wyciągnąłem z plecaka z adidasa kartonowe pudełko, otworzyłem je i ująłem w rękę ramkę ze zdjęciem. Przemogłem się i zwróciłem je przodem do siebie, przyglądając mu się z kołataniem serca. Przetarłem dłonią szybkę i spojrzałem na Nikolę. – Dasz mi już teraz spokój? Pozwolisz mi zapomnieć raz na zawsze? – zapytałem, trzymając przed sobą zdjęcie. Nikola nie odpowiedziała. Patrzała dalej prosto na mnie, z czerwonym makiem wetkniętym za ucho, nie tracąc ślicznego uśmiechu, uwiecznionego trzy lata temu, a jej oczy wyrażały pełnię piękna i szczęścia, jakim wówczas emanowała. – Co było, minęło, a teraz czas, byśmy już ostatecznie się pożegnali. Bądź zdrowa i żyj swoim życiem. Zawinąłem ramię do siebie i zrobiłem wymach, w odpowiednim momencie zwalniając dłoń, tak jak puszcza się kaczki na wodzie. Ramka ze zdjęciem poszybowała do przodu, obracając się płasko wokół własnej osi, po czym z cichym pluśnięciem zanurzyła się w turkusową toń zatoki. Ruszyła na spotkanie z dnem, a ja śledziłem ją uważnie. Wytężyłem wzrok i dostrzegłem po raz ostatni postać Nikoli na zdjęciu w momencie, gdy szybka ramki odbiła ostatni promień słońca, puszczając mi zajączka. Czy w ten sposób powiedziała mi "żegnaj"? Chyba tak.
  22. Ralf

    Peak Label

    Pierwszą nockę w "Republice Hrvatskiej" przespaliśmy na położonych fotelach w samochodzie. Dariusz zamotał się w akcji, źle obliczył porę wyjazdu i dojechaliśmy na miejsce dobre trzy godziny po czasie, w którym można było się kwaterować. Uroczyście, z wielkim szacunkiem i uznaniem pogratulowałem mu strzelonego byka. Dopiero o ósmej rano w sobotę, z tępym bólem karku od spania w niewygodnej pozycji, mogliśmy wtrabanić się z bagażem do środka. Byliśmy ulokowani w dwukondygnacyjnym (parter+piętro) budyneczku, który prowadziła mieszkająca obok kobieta, na oko niedługo po sześćdziesiątce, bądź tak dobrze się trzymała. Porozmawiałem z nią chwilę po angielsku – radziła sobie więcej, niż komunikatywnie! – i dowiedziałem się, że w lecie interes wspaniale kwitnie i na wynajmie noclegu zgarnia więcej pieniędzy, niż przez cały rok ma z emerytury. Oprowadziła nas po wnętrzu, pokazała gdzie co jest i zapewniła, że w razie potrzeby można śmiało się do niej zwrócić. Od razu spodobał mi się parter i zaklepałem sobie pokój na lewo z korytarza, gdzie stało najbardziej rozłożyste łoże w całej rezydencji. Dariusz miał do wyboru jeszcze trzy inne sypialnie, więc nie narzekał. Jednocześnie na liście obowiązkowych zakupów, poza inauguracyjną flaszką, znalazły się wkłady do wtyczki przeciw komarom, ponieważ właścicielka nieruchomości uprzedzała, że co roku jest drani całe mnóstwo; już pierwszej nocy w pokoju z widokiem na skaliste wzniesienia przekonałem się, że to prawda, gdy przez dobre trzy godziny co chwilę wstawałem, by rozwalić kolejnego skurwiela na ścianie. Rano musiałem zetrzeć gąbką kilkanaście krwawych plam z bielutkiego tynku. Solin całkiem mi się spodobał. Miasto dość kameralne, ale ludzi na ulicach nie brakowało, a i pójść było dokąd. Zaś gdyby zachciało się poszukać konkretniejszej rozrywki, zaledwie osiem kilometrów stąd znajdował się Split – spory ośrodek miejski z dobrym połączeniem komunikacyjnym z Solinem. I właśnie tam zaczęliśmy zaznajamiać się z chorwackimi pubami i restauracjami; a było w czym wybierać! Sobotniego wieczoru, 1 czerwca 2019, gdy zajrzeliśmy do kolejnej knajpy, której wystrój przypominał turystom, że Chorwacja była aktualnym srebrnym medalistą Mistrzostw Świata, oczy wyszły mi z orbit, a otwarte usta utworzyły niemal idealne koło. – Coś ty zoba... – chciał spytać lekko wstawiony już Darek, gdy i on dostrzegł to, co ja, i również wytrzeszczył oczy. – Kurwa, mają tu Peak Labela! – huknąłem, aż barman posłał mi zaciekawione spojrzenie znad kranu z lokalnym piwem. – Walimy? – Kruczy syf, oczywiście, że walimy! Nie muszę chyba mówić, że od teraz był to nasz ulubiony lokal w Splicie?
  23. Ralf

    Peak Label

    Szybki przelot przez Słowenię przyniósł wreszcie wyczekiwany widok – znak z napisem "Republika Hrvatska". Dopiero minąwszy go dotarło do mnie, że przez ostatni rok w kraju żyło mi się relatywnie dobrze, lecz całe zło cały czas czaiło się tak naprawdę za rogiem, gotowe w każdej chwili rzucić mi się do gardła. Koło Wiednia poczułem się nie najlepiej nie tylko dlatego, że zobaczyłem to przeklęte zdjęcie, zrobione w moim najlepszym okresie dotychczasowego żywotu, ale w dużej mierze dlatego, że byłem kompletnie zaszokowany tym, jak na nie zareagowałem. Rzeczy związane z emocjami i uczuciami zwyczajnie nie były łatwe. Możliwe było ich wygaszenie przy odpowiednim bodźcu – tak jak moja styczniowa rozmowa z Ewą pod marketem – ale trzeba było stosować radykalne metody postępowania, a więc całkowita izolacja od zapalnika i podjęcie ścisłych środków zapobiegawczych. Od zapalnika byłem odizolowany definitywnie już od stycznia, ale kompletnie zapomniałem, że w pudełku schowanym w mojej szafie leżał jeszcze jeden granat z wysuniętą do 3/4 zawleczką. Zawleczka ostatecznie wypadła pod Wiedniem, gdy otworzyłem i przekopałem to pudełko. Gdy wjechaliśmy do Chorwacji, poczułem się jeszcze lepiej, mając wrażenie, jakbym uciekł od zła. Kolejny argument za podróżowaniem. Paru moich znajomych było kiedyś w Chorwacji i opowiadało mi to i owo, że jest tam wspaniale, toteż sam byłem ciekaw, ale z początku prawdziwy obraz nie pokrywał się z ich opowieściami. Początkowo krajobraz nie różnił się zanadto od słoweńskiego, czy widoków, jakie były na południu Austrii. Temperatura również nie była zbyt wysoka, a zaledwie czternaście stopni Celsjusza skłoniło mnie do zastanowienia się, czy jednak nie czeka mnie szybka wizyta w jakimkolwiek sklepie odzieżowym, by dostać coś do zarzucenia na grzbiet i ręce. – Zawsze mi się wydawało, że Chorwacja to gorętszy kraj – powiedziałem w pewnej chwili do Dariusza, nie wiedząc jeszcze, jak bardzo się mylę. – Tymczasem czuję się tak, jak u nas pod koniec września, szczególnie gdy przejeżdżamy przez kolejny tunel. – Mi też się tak zdawało – odparł Darek. – Jak teraz dmuchnęło z nawiewu, aż wyszła mi gęsia skórka. O, zobacz. Niebawem wyjechaliśmy z ostatniego tunelu biegnącego przez masyw Gór Dynarskich, po czym autostrada zaczęła biec stopniowo w dół. Właśnie od tego momentu temperatura widniejąca na wyświetlaczu w desce rozdzielczej zaczęła szybko rosnąć; można było obserwować, jak dosłownie co minutę lub półtorej wskakiwał kolejny stopień wyżej. Zaledwie kilka kilometrów dalej było już ponad dwadzieścia stopni, a w samochodzie po raz pierwszy włączyliśmy klimatyzację. Innymi słowy, zaczynała się prawdziwa, śródziemnomorska Chorwacja. Takie Włochy, ale bardziej słowiańskie, gdy patrzało się na drogowskazy, znaki i najrozmaitsze bilbordy. Wieczorem, przy malowniczym zachodzie słońca, mijaliśmy już Zadar i przesuwaliśmy się równolegle do wybrzeża, by po 21 zajechać umęczonym samochodem w niepozorną, ale przytulną uliczkę w górnej części Solina, który za czasów antycznych nosił nazwę Salona, a teraz patrzeliśmy na typowy dla tej strefy klimatycznej budynek, który miał być naszym zakwaterowaniem przez najbliższe trzy tygodnie. Wysiadłem, by rozprostować kości; momentalnie otoczyło mnie gorące powietrze i dające intensywny koncert cykady.
  24. Ralf

    Peak Label

    Od jakiegoś czasu coraz bardziej fascynuje mnie szeroko pojęte pisarstwo, więc pisanie i tworzenie czegoś sprawia mi ogromną frajdę i przyjemność. Ostatnio nawet odnalazłem u siebie starą maszynę do pisania, którą wyczyściłem, usunąłem usterki, przywróciłem do życia i zacząłem na początek tworzyć na niej maszynopisy krótkich historyjek i opowiadań, tak na rozgrzewkę. Teraz to mój najdłuższy wstęp do opka, jaki napisałem tu na forum. Jak dotąd jeszcze żadnego odcinka nie napisałem tutaj na siłę, wszystko samo wypływa z mojej głowy, poprzez ręce na klawiaturę. Jeszcze trochę i zaczynamy.
  25. Ralf

    Peak Label

    Gdy piliśmy z Dariuszem za powodzenie wyjazdu, odkryłem kolejną już właściwość Peak Labela; o ile alkohol zwykle sprawia, że łatwo zapomina się o różnych drobnostkach i przeocza szczegóły, po trzeciej szklance uświadomiłem sobie, że nie zrobiłem jednej ważnej rzeczy. Mój dom miał stać pusty przez około trzy tygodnie, włamywacze nie próżnują, a pamiętając dziwne nocne przypadki, jakie zauważałem w lutym, uświadomiłem sobie, że moje mieszkanie może stać się łakomym kąskiem dla amatorów użyczania cudzej własności na użytek własny. Podchmielony poprosiłem więc nie mniej podchmielonego Darka, byśmy w piątek w czasie wyjazdu zahaczyli jeszcze o mój dom, bo muszę zabrać ze sobą coś ważnego. Darek też skorzystał na mocy Peak Labela, bo przypomniał sobie, że nie przygotował swojej szczęśliwej, czerwonej bransoletki własnej roboty, którą zakładał na spotkania służbowe, chowając ją pod rękawem koszulki na przegubie ręki. Zwalczywszy resztki alkoholu krążące niczym niedobitki po krwiobiegu i w wydychanym powietrzu, w piątek, na początku ostatniego dnia maja, odjechaliśmy spod bloku krótko po czwartej nad ranem. Kwadrans później zatrzymaliśmy się pod moim domem, a ja wbiegłem szybko na górę, podczas gdy Darek przypalał na chodniku pall malla. Otworzyłem szafę, wygrzebałem z jej dna pudełko, w którym trzymałem swoje świadectwa, inne wartościowe papiery i ważne dla mnie drobnostki, po czym pozamykałem chałupę na cztery spusty i wróciłem do samochodu. Wolałem nie zostawiać takich dokumentów samych sobie w pustym domu; czułem się pewniej i spokojniej, mając je ze sobą. Nie pytajcie dlaczego. Ot, taka moja natura. – Możemy już ruszać? – zapytał Darek, depcząc kiepa po pall mallu. – Wolałbym zdążyć uniknąć tłoku na tych cholernych zwężkach pod Brnem. – Jasne – odparłem, wsiadając do auta, rzuciwszy pudełko na tylną kanapę. Wydawało mi się dziwnie ciężkawe, ale nie miałem czasu go teraz otwierać i sprawdzać. – Już jedziemy. I tak udaliśmy się w przyjacielską ekspedycję w nieznane, godną najśmielszych wojaży Jeremyego Clarksona, Richarda Hammonda i Jamesa Maya. To było to, czego było mi teraz trzeba – klimat drogi, mijanie granic państw, postoje na zagranicznych stacjach benzynowych, wyszukiwanie słodyczy, napojów i papierosów, jakich nie dostanie się w Polsce. Różni ludzie spotykani na parkingach. Zastanawianie się, czy dziewczyna, która do ciebie podeszła, jest Polką, czy tylko chciała być miła, bo spytała, czy może od pana ogień. A ty wiesz, że to niegramatycznie. Słońce zaczynało coraz śmielej prażyć, kiedy mijaliśmy już Wiedeń – specyficzną obwodnicą, która mimo posiadania czterech pasów miała radykalne ograniczenie do 80 km/h i czułe radary, które uwielbiały fotografię. Zrelaksowany i zadowolony z życia sięgnąłem w końcu na tylną kanapę, by sprawdzić, co takiego obciążało moje pudełko ze świadectwami, papierami i dyplomem potwierdzającym kwalifikacje trenerskie. Gdy je otwarłem i podniosłem warstwę luksusowych papierów, mój umysł wrzasnął "kurwa!", ale usta milczały. – Co tam znalazłeś? Tylko nie mów mi, że czegoś zapomniałeś – odezwał się Dariusz, który najwyraźniej złowił kątem oka moje nagłe przygaszenie nastroju. Niestety przed rokiem nie pozbyłem się wszystkiego. Kiedy po wydaniu dyplomu chowałem go do mojej skrytki w szafie, nie podnosiłem pudełka, tylko zdjąłem wieko, a dyplom położyłem na wierzchu. Pod stertą innych świstków znalazłem zdjęcie, kolejny uroczy prezencik, o którym niestety już nie zdołałem sobie przypomnieć w emocjach, tak jak o pluszowym, burym kotku, tym pluszowym, burym futerze. Fotografia była ładnie wywołana, ale robiona zwyczajnym telefonem na selfie-sticku. Byłem na nim ja i Nikola, gdy była jeszcze normalna i świata poza mną nie widziała. Byliśmy wtedy na niezwykle malowniczym polu pszenicy o zachodzie słońca. Stałem dumnie wyprostowany, klatka piersiowa wysunięta do przodu. Prawą ręką trzymałem selfie-stick, a lewą obejmowałem Nikolę, wtuloną we mnie tuż pod moim podbródkiem i uśmiechająca się do obiektywu, z wsadzonym czerwonym makiem za ucho, który zdobił jej śliczną twarz i czarne włosy. Właśnie to zdjęcie z ramką tak obciążało pudełko. Spojrzałem sfrustrowany na Darka. – Mogę zapalić w wozie? – spytałem zdecydowanym tonem. – Ale... – Będę trzymał fajka za oknem. Przy tej prędkości i tak będzie zwiewać dym, a wiem, że nie chcesz się teraz zatrzymywać. Odwróciłem zdjęcie tylną stroną do góry, przywaliłem papierzyskami, a pudełko rzuciłem za siebie, zanim zacząłem szukać po kieszeniach paczki pall malli, jakie zakupiłem na drogę. – Wiedziałem, kurwa, wiedziałem, że mój kretyński czerep coś przeoczy! – rzuciłem sfrustrowany do Darka. – Jednak prawdziwe jest to, że gdy chcesz wymazać z pamięci byłą pannę, to dopóki nie znajdziesz sobie kogoś nowego, dla utrzymania spokoju konieczna jest całkowita izolacja i pozbycie się wszelkich cholerstw, które mogą ci się kojarzyć i przypominać. Powinienem był spalić to zdjęcie razem z tym skalanym łóżkiem wtedy na działce. Kurwa mać... Darek zerknął na mnie, po czym lekko przyhamował, omal nie przekraczając osiemdziesiątki, a tuż przed nami był kolejny radar. – Coś wymyślimy na miejscu – powiedział, by mnie uspokoić. – Nie wiem jeszcze co, ale musimy się pozbyć tego artefaktu w jakiś odpowiedni sposób. Wypalony w ciągu najbliższych 2-3 minut pall mall pozwolił wypuścić mi z płuc trawiącą je gorycz. Zmierzaliśmy sukcesywnie w stronę coraz bliższej Chorwacji, w której miało mnie czekać kilka ważnych zmian, ale nie miałem jeszcze o tym pojęcia.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...