Skocz do zawartości

C'e la luna mezz'o mare


Maciej

Rekomendowane odpowiedzi

PROLOG

 

Zapaliłem ostatniego Dunhilla. Dym unosił się nad moją głową, patrzyłem jak kłębi się oświetlony bladym światłem energooszczędnych lamp. Przede mną siedziało dwóch facetów w garniturach, całkiem niezłych. Od godziny domagali się ode mnie odpowiedzi, ja się specjalnie do rozmowy z nimi nie kwapiłem. Nie mieli karty przetargowej, ale teraz, gdy skończyły mi się papierosy, mogli mnie przekupić. Jeden z nich, ten grubszy, wyciągnął już nawet z wewnętrznej kieszeni marynarki nową paczkę. Bezczelny spaślak, mógł poczekać aż skończę. Zniesmaczył mi papierosa na tyle, że pozostało mi tylko go zgasić. Ułamałem go w połowie, mocno uderzając o dno przezroczystej, masywnej popielniczki.

- Kawy - rzuciłem. Ten bardziej wysportowany podszedł do drzwi i puknął w nie trzy razy. Po chwili otworzył je młody cieć w źle dobranym garniturku, w spoconej dłoni dzierżył kubek z czarną, śmierdzącą nieczyszczonym ekspresem lurą.

- Prosiłem o kawę, nie popłuczyny! - krzyknąłem po otrzymaniu naczynia, którym po chwili cisnąłem w białą ścianę, pozostawiając na niej cieknącą, rozległą plamę.

- Dobra kurwa, to już jest przesada - szczupły zasraniec zbliżył swoją twarz do mojej, poczułem jego śmierdzący oddech - nie jesteś kurwa gwiazdą z pierwszych stron, tylko jebanym bandytą. Więc nie oczekuj że będziemy traktować cię jak pieprzoną Marylin Monroe.

- Myślę, że pieprzona Marylin Monroe nawet by nie raczyła usiąść w pomieszczeniu, w którym pan by się znajdował. Proszę się ode mnie oddalić z łaski swojej, bo fetor dobiegający z pańskich ust sprawia, że za chwilę będzie pan musiał wypukać kod: "wezwijcie pomoc, nagłe omdlenie".

Chwycił mnie dłońmi za kołnierz koszuli, zacisnął zęby i dotknął swoim nosem mojego.

- Dotknij mnie, to nic ode mnie nie usłyszysz. Pocałuj mnie, to dostaniesz po ryju - powiedziałem, patrząc spokojnie w jego czarne oczy.

Puścił, odszedł przyspieszonym krokiem. Ciężko dysząc zabrał leżącą na stole paczkę Dunhilli i zaczął ją otwierać energicznymi ruchami.

- Możesz nie dotykać moich papierosów? - spytałem. Popatrzył na mnie spode łba, zwrócił wzrok w kierunku spaślaka. Ten tylko zmrużył oczy, zasraniec odłożył więc moje fajki z powrotem na stół i puknął raz w drzwi, po chwili znów otworzył je młody cieć, wręczył zasrańcowi paczkę Marlboro.

- Proszę posłuchać, panie Vallario - zaczął spaślak, dokończyłem dzieła zasrańca i wyjąłem papierosa - to nie pan robi nam łaskę siedząc tu, tylko my panu. To, co pan nam powie może zmienić pana los. Albo będzie pan oddychał świeżym powietrzem tak jak dotychczas, albo spadnie na pana deszcz rzadkiego gówna. Wszystko zależy od pana.

- Dziękuję, że tak dobitnie mi pan to wyłożył. Wie pan, że tylko się tak z panem droczę, pana współpracownik jest po prostu obleśnym typem, który kompletnie rujnuje dobrą opinię, jaką dotychczas miałem o jego obrzezanych ziomkach. Ale w każdej nacji zdarzają się przecież czarne owce, my mieliśmy Falcone, wy rodzinę Kennedych, a pejsaty naród ma obecnego tu puttano. To się, jak pisał Kurt Vonnegut, zdarza.

Już są moi, pomyślałem.

Cwaniaczek, pomyślał spaślak.

Zajebię go, pomyślał zasraniec.

 

- Nazywam się Giacomo Vallario, syn Domenico i Adriany, urodzony 6 czerwca 1984 roku na Brooklynie w stanie Nowy York...

Odnośnik do komentarza

MLS ;)

 

 

___

 

 

Moja rodzina zawsze dzieliła się na dwie grupy. Rodzinę właściwą, czyli krewnych i rodzinę przyszytą, czyli innych członków organizacji. Pamiętam jak na kolacje do wujka Lou przychodzili John Gotti i Sammy Gravano, nazywałem ich wujkami. Gottiego ostatni raz widziałem jak miałem jakieś cztery lata, krótko przed tym jak zawinęło go biuro. Niech mu ziemia lekką będzie. Sammy'ego Byka z kolei spotkałem w wieku lat sześciu, zabrał mnie na mecz Metsów. Niedługo później zapluty skurwiel przystąpił do programu ochrony świadków, dziś siedzi w jakimś pierdolniku w Arizonie, szczęśliwy że jest poza naszą jurysdykcją.

Brat mojego ojca, Duży Lou Vallario, był pod koniec lat osiemdziesiątych jednym z najbardziej zaufanych capo Gottiego. Mój stary pracował dla niego, mój brat i moi kuzyni pracowali dla niego, nic więc dziwnego że i ja w wieku dwunastu lat zacząłem pracować w rodzinnym interesie. Nie byłem nawet picciotto, ale czułem się ważny i szczęśliwy jakbym polizał skwarkę. To były lata dziewięćdziesiąte, czasy dzieciaków roznoszących wiadomości rzekomo się już skończyły, ale Duży Lou nie ufał telefonom, wszystkie ważne informacje przenosiliśmy my, młodzi chłopcy, którzy czuli się niezwykle ważni wręczając zwinięte kartki papieru typom, przed którymi drżało całe Red Hook i Bensonhurst. To był początek, wdrażaliśmy się. Ja, Pete Santangelo i Vince Lippomano. Paczka młodych gniewnych makaroniarzy, którzy chcieli żyć tak, jak żyli ich ojcowie. W zgodzie z kodeksem mafii, w luksusie, w zamkniętej enklawie swojej nacji. Życie szybko zweryfikowało te mrzonki.

 

*

 

- To już nie jest łatwy chleb, młody - wujek Lou patrzył na mnie z fotela pasażera, samochód prowadził jego przyjaciel, dawniej również capo Gottiego, a dziś wraz ze stryjkiem członek ekipy rządzącej rodziny Gambino, Mikey Scars - skończyły się czasy łatwych haraczy, ciągnięcia forsy z hazardu i przemyty. Te gówno z Ojca Chrzestnego, znakomity film, niech Bóg błogosławi Francisa, możesz sobie wsadzić między bajki. Dziś chodzi o robienie interesów z pejsatymi, o trzymanie związków zawodowych za ryj. To od nich ciągniemy haracze, a nie od sklepikarzy. Żaden sklepikarz nie potrzebuje dziś ochrony od cwaniaków z ulicy, bo i ulica naszych nie tyka. Dziś się nauczysz, co to jest przestępczość zorganizowana.

Lexus Scarsa dobrze trzymał się drogi. Miałem wtedy niecałe szesnaście lat, dość dużo by towarzyszyć wujowi w spotkaniu, ale zbyt mało by go tam zawieźć. Oparłem się o skórzane siedzenie i dotknąłem świeżo ogolonych policzków. Członkowi mafii nie wolno nosić wąsów, mimo że miękki zarost nad moją wargą nie mógł nosić takiego miana, to wziąłem sobie tę zasadę do serca. Ojciec starał się nauczyć mnie starych reguł, abym nie był jednym z tych gówniarzy, jak się wyrażał o młodych cwaniaczkach, którzy panoszą się po Brooklynie bez żadnych zasad i honoru. Zapisał mnie też na zajęcia z włoskiego, więc mówiłem płynnie w języku dziadków. Dogadywałem się też po hiszpańsku, bo nawet w naszym rewirze coraz więcej było Meksów.

- I pamiętaj, młody, ani słowa z gęby, choćby chcieli coś z ciebie wyciągnąć. Ciebie tu nie ma, z pejsami gada twój wujek i ja, ty się uczysz. Kumasz? - zapytał Mikey, przytaknąłem.

- Jimmy nie jest głupi, nie bój się - uspokoił go wujek.

Dojechaliśmy do celu, wysiadłem z wozu pierwszy, otworzyłem drzwi stryjkowi, podziękował. I on, i Mikey mieli na sobie garnitury najwyższej jakości, kupione w sklepie na Madison Avenue, a nie, tak jak w przypadku większości soldati, zajumane z przewożącej je ciężarówki. Ja ubrany byłem w białą koszulę i kamizelkę, wujek zabronił mi nosić garnituru, żeby zaznaczyć iż stoję w hierarchii niżej. Nie miałem mu tego za złe.

Weszliśmy do budynku, pięciogwiazdkowego hotelu na Manhattanie. Miało tam się odbyć spotkanie z niejakim Joe'm Nagelmanem, żydowskim biznesmenem, który miał w kieszeni wielu typów w radzie nadzorczej związku zawodowego budowlańców ze Staten Island. Teren był neutralny, ale miejsce wybrał wujek Lou.

Nagelman czekał na stryjka i Mikey'a w pokoju na ósmym piętrze. Niechętnie popatrzył na mnie, ale Duży Lou za mnie poręczył, więc mogłem wejść. Usiadłem przy mniejszym stoliku, na przeciwko ubranego w koszulkę polo młodego Żyda, ochroniarza Nagelmana. Nie odezwał się do mnie ani słowem, więc i ja odwdzięczyłem mu się pięknym za nadobne. Siedzieliśmy tak gapiąc się w siebie, podczas gdy starszyzna negocjowała warunki wprowadzenia własnych ludzi do rady nadzorczej. Żyd żądał za wprowadzenie naszych stu tysięcy od łebka, Duży Lou i Mikey Scars chcieli dać najwyżej dwadzieścia tysięcy za głowę, czyli w sumie stówkę. Nagelman groził zerwaniem rozmów.

- Posłuchaj mnie, pejsaty cwaniaku. Żądanie takich pieniędzy to nie negocjacje, to atak. Tym się różnimy, wy atakujecie swoimi żądaniami, my atakujemy karabinami i bombami. Więc albo przyjmiesz naszą propozycję, albo zdechniesz patrząc na wieże World Trade Center. Twój wybór.

- Panie DiLeonardo - tak naprawdę nazywał się Scars, Michael DiLeonardo - proszę mnie nie rozśmieszać. Moja śmierć to wasz koniec, bez moich wejść nie macie żadnych szans, całe Staten Island obróci się przeciwko wam.

Wówczas mój wujek, dotychczas chodzący spokojnie wokół stolika z cygarem, rzucił niedopałek na podłogę i nachylił się Nagelmanowi do ucha.

- Nie, panie Nagelman. Goldman wysłuchał naszej propozycji i ją przyjął. Trzydzieści baniek za głowę. Z panem rozmawialiśmy tylko dla świętego spokoju, ale jak widać pańskie wygórowane żądania położyły kres wszelkim negocjacjom. Żegnam.

Wydarzenia, które rozegrały się po chwili pamiętam przez mgłę. Usłyszałem głośny huk, Nagelman zsunął się z krzesła, a jego białą koszulę pokryła plama ciemnoczerwonej krwi. Wujek Lou dzierżył w dłoni krótki rewolwer, kaliber .38. Ochroniarz biznesmena wstał, ale nie zdążył ruszyć ręką, bo Mikey Scars wyjął z kabury pistolet z tłumikiem i prędko wycelowawszy strzelił gówniarzowi w szyję. Krew z przestrzelonej tchawicy prysnęła mi na twarz, straciłem głos, zacząłem ciężko oddychać. Wujek Lou spojrzał na mnie i krzyknął:
- Młody kurwa, będziesz przeżywał w samochodzie! Idź do łazienki umyć mordę i spierdalamy stąd!

Byłem jak w transie, nie mogłem się ruszyć, więc Mikey Scars wziął mnie pod ramię, wsadził mi łeb pod kran i oblał zimną wodą. Cały czas trzymając mnie za rękaw wyprowadził mnie z hotelu i wrzucił na tylne siedzenie. Dopiero w jego lexusie odzyskałem świadomość.

- Ja pierdolę, o kurwa, ja pierdolę... - zacząłem litanię na bezdechu.

- No już, starczy - powiedział wujek Lou i odwrócił się do mnie - teraz już nie ma odwrotu. Jesteś z nami, czy tego chcesz, czy nie. To, co widziałeś w hotelu to nie jakieś wydarzenie z gazet, to nasz występek. Nasza sprawa.

Cosa nostra, pomyślałem. Chrzest bojowy bez zapowiedzi.

 

W ten sposób zostałem nieformalnym jeszcze członkiem rodziny Gambino.

Odnośnik do komentarza

Leżała obok mnie, naga. Była pierwszą rzeczą, którą zauważyłem po otwarciu oczu. Ona, pościel i jaskrawe, kłujące w oczy światło dnia, przebijające się kanonadą przez niezasłonięte roletą okno. Zawsze, gdy kładę się spać pijany, zapomina o zasunięciu rolet, czego rano żałuję niczym grzechów u spowiedzi. No, powiedzmy. Przy konfesjonale klęczałem dwa razy, przed pierwszą komunią i bierzmowaniem. Nie żebym był wówczas specjalnie szczery, zwłaszcza za drugim razem.

Hałas samochodów przejeżdżających po ulicy i robotników naprawiających dziurę na tejże jezdni dawał mi wrażenie, że głowę przygniotła mi tona kamieni. Ostrożnie położyłem obie stopy na wyłożoną panelami podłogę, powolnym ruchem podniosłem się i wstałem. Poczłapałem do kuchni, sięgnąłem po wodę, aspirynę i ponownie wodę. Usiadłem na kuchennym krześle, w oczekiwaniu aż tabletka zacznie działać.

Na stole wibrował telefon, spojrzałem na zielonkawy ekranik, wyświetliło się na nim "Vinnie". Nie miałem specjalnej ochoty na rozmowę z nikim, ale Vince mógł mieć coś ciekawego do przekazania. Odebrałem.

- Co jest, Vince?

- Siemasz Jimmy, jak się czujesz? - Lippomano miał lekko zachrypnięty głos, ale hałas w tle zdradzał, że nie tylko już wstał i się ogarnął, ale nawet wyszedł z domu.

- Jak gówno. Co jest grane, czemu dzwonisz tak wcześnie? - byłem lekko zirytowany, nie miałem najmniejszej ochoty na smalltalk.

- Jest już dwunasta, ale niech ci będzie. Dobra, słuchaj. Ubierz się ładnie, posmaruj twarz jakimś magicznym kremikiem i spotkaj się ze mną na trzynastej w Borough Park.

- Borough Park? Idziemy do synagogi?

- Nie przez telefon, zlituj się. Za godzinę masz tam być, jest interes do zrobienia. Do zobaczenia - powiedział i rozłączył się. Rzuciłem telefonem o stół i ruszyłem z powrotem do sypialni.

Ten koleś jest nadaktywnym psychopatą, pomyślałem po drodze. Wczoraj zostaliśmy mianowani członkami mafii, mieliśmy całą ceremonię, złożyliśmy przysięgę omerty przed samym Jednookim Peterem Gottim, obecnym szefem rodziny. Nie miałem jeszcze ukończonych siedemnastu lat, ale mój wujek Lou nalegał, żebym został mianowany jak najszybciej. Mógł to zrobić sam dwa lata temu, kiedy praktycznie rządził rodziną Gambino jako członek komitetu przy synu Johna Gottiego, ale chyba resztki jego moralności uznały, że piętnastolatek w mafii to mała przesada. Chociaż od czasu zabójstwa Nagelmana dawał mi porządniejsze roboty, dzięki nim mogłem wynająć własne mieszkanie.

Wróciłem do sypialni, Monica leżała w łóżku, ale już nie spała. Spojrzałem na nią, uśmiechnąłem się i zacząłem się ubierać.

- Późno wróciłeś - powiedziała zaspanym głosem.

- Świętowaliśmy duży sukces w pracy, więc trochę przeholowałem. Teraz muszę jechać spotkać się z klientem, wrócę wieczorem.

- Nigdy nie powiedziałeś mi, czym się właściwie zajmujesz.

- A czym może zajmować się młody makaroniarz? - Zapytałem, spoglądając na nią przez ramię. - Jestem pracownikiem firmy mojego ojca i jego brata, zajmujemy się szkoleniami BHP dla związków zawodowych, od dziecka jeździłem ze starym i mu pomagałem, to nic dziwnego że teraz pracuję na pełen etat.

Spojrzała na mnie z pewnym rodzajem podziwu, byłem już ubrany, włożyłem marynarkę i dżinsy, nie do końca bowiem wiedziałem co miał na myśli Vinnie poprzez "ładny ubiór".

- Muszę jechać - powiedziałem usiadłszy przy niej. - Zrobisz kolację?

- Zrobię - powiedziała. Położyłem dłoń na jej biodrze i pocałowałem ją w policzek.

 

Wyszedłem z mieszkania i wsiadłem do samochodu. Amerykańskiego, aż tak dobrze nie zarabiałem. Ruszyłem, zamyślony. Nie chciałem jej mówić, czym naprawdę się zajmuję. Moja matka też nie wie do końca, co robi jej mąż, niektórzy mafiozi dzielą się z rodziną wszystkim, ale w naszej rodzinie nigdy tak nie było. A jeśli się z nią kiedyś ożenię, to przynajmniej nie będzie żyła w strachu.

Stałem w korku, włączyłem radio. Leciał w nim utwór "Rocket Man" Eltona Johna. Czasem przypadki powodują całkiem niezłe, filmowe wręcz sceny.

 

And I think it's gonna be a long, long time,

'Til touchdown brings me 'round again to find,

I'm not a man they think I am at home,

Oh no, no, no...

Odnośnik do komentarza

I'm a rocket man,

Rocket man,

Burning out his fuse up here alone.

 

Wysiadłem z samochodu, zapaliłem papierosa. Vinnie stał pod ścianą, wypatrywał mnie. Ruszyłem więc w jego kierunku, machnąłem z daleka ręką. Dzień był chłodny, ale marcowa wiosna powoli przeganiała już zimę, schowałem już do szafy grubą, puchową kurtkę, podobnie chyba uczynił Vinnie, bo miał na sobie tylko lekki, krótki płaszcz. Wymieniliśmy uściski dłoni, poczęstowałem go fajką.

- Po co tu jesteśmy? - Spytałem, próbując się nieco rozruszać, sama marynarka nie była jednak dobrym pomysłem.

- Tu jest taka knajpa, jej właścicielem jest Noah Dreyfuss. Porządny Żyd, prowadzi uczciwy biznes. Ale jego syn, Aaron, to niezłe ziółko. Jest niewiele starszy od nas, ale ma niezłe znajomości.

- Gdzie?

- Przede wszystkim w urzędach, radach nadzorczych przedsiębiorstw i związków. Ale także w koszernej mafii.

- Kosher nostra - rzuciłem, obaj się roześmialiśmy.

Restauracja Dreyfussa wyglądała nieźle z zewnątrz, w środku było jeszcze lepiej. Ściany ozdabiały portrety starych Żydów, a meble były wykonane w starym stylu, wnętrze mogło przypominać stary dom europejskich Żydów. Tak przynajmniej sobie te domostwa wyobrażałem, drogie dywany, bogate żyrandole. Meble wysokiej jakości, ale nie narzucające się, raczej powściągliwe. Wnętrze wypełniał zapach gotowanych warzyw, ale nikogo nie było w środku, stoliki były puste. Przy przejściu do kuchni stał kelner, Vinnie podszedł do niego i zapytał o coś, nie dosłyszałem o co. Wskazał nam stolik, usiedliśmy. Po chwili z kuchni wyszedł młody facet, ubrany w koszulkę polo i krótkie spodnie.

- Aaron Dreyfuss - powiedział, wyciągając ku nam dłoń. Wymieniliśmy uściski, z jego czarnych, głębokich oczu mało można było wyczytać. Miał garbaty nos i gęste, czarne, krótkie włosy. Mimo młodego wieku, miał już widoczne zakola i zmarszczki na czole.

- Miło nam - powiedział Vinnie.

- Wybaczcie strój, przygotowujemy z ojcem hamantaszen, berkuks i fazuleos. Dziś tu nikogo nie ma, trwa Post Estery. Jutro jest czternasty dzień miesiąca adar, święto Purim.

Vinnie przytaknął, ja nie do końca wiedziałem o co chodzi. Znaczy, wiem mniej więcej co to Purim, ale jeśli chodzi o te potrawy, to nie jestem taki pewien.

- Zatem do rzeczy. Mam dużo na głowie, rozumiecie? Gburowaci biznesmeni, uparci związkowcy. Mam pieniądze, ale nie lubię wydawać za dużo, a zwłaszcza nie lubię przepłacać. Potrzebuję takich jak wy, jako pomoc w negocjacjach. Rozumiecie, wspólników w biznesie.

- Rozumiemy. Ale nie myśl, że jesteśmy bezmózgimi mięśniakami - rzuciłem, Dreyfuss się uśmiechnął, a Vince spojrzał na mnie spode łba.

- Kolega źle zrozumiał - zaczął - wiem, że mafia żydowska jest w słabej sytuacji, zresztą każda grupa ma teraz swoje problemy. Potrzebujesz nas, żeby mieć obstawę przy kręceniu swoich wałków, bo mimo że znasz paru cwaniaków z koszernej, to nie możesz na nich polegać. Myślę, że możemy się dogadać. Z twoimi koneksjami i naszymi możliwościami zawojujemy to miasto.

- O to właśnie mi chodziło - uśmiechnął się Dreyfuss - nie biorę was za ochroniarzy, biorę was za mafiozów, którzy potrafią wpływać na ludzi. Na tym ma polegać nasza współpraca. Rozumiecie, czasem są takie przypadki...

- Przy całym szacunku, nie jesteśmy w mafii od wczoraj. - Właściwie to jesteśmy, ale on nie musi przecież o tym wiedzieć.

- Dobrze, dobrze. Dzielimy się siedemdziesiąt do trzydziestu, co wy na to?

- Panie Dreyfuss - zaczął Vinnie - przy całym szacunku, ale to my odwalamy brudną robotę. Poza tym musimy płacić trybut naszemu szefowi. Sześćdziesiąt do czterdziestu.

- Włoscy złodzieje - stwierdził, uśmiechając się - niech wam będzie. Ale za ceną ma iść jakość.

- Nie poznał pan jeszcze naszego kolegi Pete'a. To jest prawdziwy mięśniak, my jesteśmy tylko specjalistami od zarządzania związkami zawodowymi.

- Patrzę z dużą nadzieją na naszą przyszłą współpracę, tymczasem panowie muszę iść, semolina chyba się już namoczyła. Poproszę, żeby przygotowali wam tradycyjne, smażone karczochy. Zawierają dużo witaminy C, są dobre na kaca - spojrzał na mnie, cały czas się uśmiechał - L'hitraot, panowie.L

Po chwili kelner przyniósł nam smażone warzywa. Szczerze, nie wiem jak oni mogą to jeść. Te pieprzone liście były suche jak wióry. Całkiem niezła była ta środkowa część, serce, ale wydawało mi się to trochę dziwnym marnotrawstwem, bo zostawiłem na talerzu jakieś 80% tego, co mi podano. Podziękowaliśmy i opuściliśmy lokal.

Zaproponowałem Vinniemu podwózkę, wsiedliśmy do samochodu. Wyłączyłem radio, rozpaliliśmy papierosy.

- Pieprzony mosiek, wydaje mu się że jest pierdolonym Meyerem Lansky'm - powiedziałem, wydychając dym.

- Cóż, może coś w tym jest. Trzymajmy się go, to będziemy jak Lucky Luciano, Vito Genovese i Frank Costello.

- Nie licz na to, Vinnie. Te czasy się skończyły. Ale jak zarobimy dobrą forsę, to mogę robić z tym Żydem interesy. Byle nas nie zrobił w chuja, bo go ukrzyżuję.

- Ukrzyżujesz?

- No pomyśl, Jezusa ukrzyżowali Rzymianie, nie? Jezus był Żydem, tak jak ten Dreyfuss. My jesteśmy Włochami. Zrobimy mu powtórkę z rozrywki.

Vinnie zaczął głośno się śmiać, wypuścił przy tym rozpaloną fajkę z palców.

- Kurwa mać, dywanik mi przypalisz debilu jeden - krzyknąłem.

- Spokojnie, już go mam. Co to w ogóle za samochód?

- Nowa Impala.

- Widzisz, może po paru robotach z Dreyfussem kupimy sobie Lexusy.

To nie byłoby takie złe, pomyślałem. Ruszyliśmy w stronę Red Hook, do knajpy Tony'ego Big Fisha, żołnierza mojego wujka.

Odnośnik do komentarza

Przepraszam za przerwę w pisaniu, ale miałem dość ciężki tydzień.

 

______________________

 

Knajpa Tony'ego nie była uczęszczana przez mieszkańców Red Hook. Był to bar mafii, miejsce narad i spotkań ludzi pracujących dla mojego wujka. Bywali tam też inni capo rodziny Gambino, czasem pojawiał się tam sam szef, niegdyś John Gotti, potem jego syn, a obecnie jego brat, Paul. Na obcych patrzono z niechęcią.

Przyjechaliśmy tam po jakiejś godzinie. Na parkingu stało mnóstwo samochodów, w większości luksusowych. To było dziwne, gdyż po pierwsze było wcześnie, a po drugie taki tłok nie zdarzał się tam często. Znalazłem miejsce i wszedłem do baru.

Atmosfera w środku była tak gęsta, że można by kroić ją nożem. Przy stole narad siedziało mnóstwo oficjeli, byli tam chyba wszyscy capo rodziny, a także Jednooki Peter Gotti. Mój wujek, Duży Lou, siedział blisko szefa i palił cygaro. Obok niego siedział mój ojciec, a po drugiej stronie szefa jego zastępca, Arnold Squitieri i consigliere rodziny, Joseph Corozzo. Wujek dał mi znać ręką, że mamy z Vinniem usiąść za nim. Tak też zrobiliśmy.

Wśród wszystkich capo nie było Mikey'a Scarsa.

- Moje źródła we władzach federalnych donoszą, że Michael DiLeonardo zaczął gadać - zaczął Corozzo.

- Zniknął rok temu jak go zwinęli w Atlancie. Od tej pory zero sygnału, zapewne chce nas udupić - stwierdził Squitieri.

- Jego zeznania nie dotkną was. - Odezwał się mój wujek. - One dotkną mnie, Pete'a, Sonny'ego - miał na myśli Anthony'ego Ciccone - i wszystkich Gottich. Nie mówiąc już o żołnierzach, moich i Scarsa. Wkrótce nas zamkną, musimy wyznaczyć następców.

- Jasnym jest, że jak zamkną mnie, to nowym szefem będzie Zeke - Gotti wskazał ręką na Squiteriego. - Ale nie możemy oszacować strat, jakie nastąpią wśród kapitanów. Myślę, że każdy powinien samemu się zastanowić nad osobą, która zastąpi go w przypadku pobytu w kiciu. Zostawiam was z tą myślą, mam trochę spraw na głowie. Do zobaczenia, panowie - wstał i wyszedł, z nim poszli Zeke i Corozzo, część capo też opuściła knajpę, rozjechali się do własnych punktów narad. U Tony'ego zostali głównie członkowie grupy Vallario, w tym mój wujek i ojciec.

- Myślę że nikogo nie zaskoczę wyborem mojego zastępcy. Będzie to oczywiście mój brat, Domenico. Ufam jemu i ufam jego rozsądkowi, wierzę, że w przypadku aresztowania części z was, zastąpi was ludźmi godnymi tej pozycji. - Zwracał się do swoich kapitanów. Trzeba tu wyjaśnić, jak wygląda ta hierarchia wewnątrz rodziny. Wszyscy, mój ojciec, ja, Vinnie, Tony... Byliśmy żołnierzami rodziny Gambino. Mój wujek, Lou, był capo tejże, a jako przywódca własnej "mini-rodziny" mógł dobierać własnych capo, takich jak mój ojciec czy wspomniany już Tony. Funkcjonowała tu feudalna zasada "capo mojego capo nie jest moim capo".

Mój ojciec nie był typowym cwaniakiem, takim jak wujek. Był raczej chłodnym graczem, od broni wolał słowa. Duży Lou o tym wiedział, chciał żeby on był spokojnym dowódcą, podczas gdy jego doradcami byliby narwańcy, tacy jak obecny tu Tony Big Fish czy Al Conti, ksywa Killer Al. Oni mieli stanowić siłę fizyczną rodziny, mój ojciec - siłę umysłową. Ten wybór wujka był, moim zdaniem, dobry. Dobry dla rodziny Vallario, i dobry dla mnie. Przy ojcu moja kariera mogła rozwinąć się szybko, szybciej niż przy wujku.

Odnośnik do komentarza
Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...