Tak się zaaferowałem poprawianiem wczorajszego szkicu, że zapomniałem - dzięki, Profesor.
Mówcie mi Verlee. Po prostu Verlee. Co? Że nazwisko jest Wam potrzebne do jakichś statystyk? No, dobra - brzmi ono *******. Ej, co jest? *******. *******! Nie, moje nazwisko to nie brzydkie słowo, widocznie oni mogą znaleźć mnie wszędzie. Myślałem, że udało mi się uciec przed przeszłością – przecież dlatego w młodości uciekłem najpierw z rodzinnej Belgii, a potem z Warszawy do mojego obecnego miejsca zamieszkania, Ziębic. To taka trochę większa wioska, miejsce bez perspektyw, wprost idealne dla człowieka z takimi ambicjami jak moje. No i mało prawdopodobne, że ktoś was tam znajdzie. Chyba, że będziecie o tym wszędzie rozgadywać, tak jak ja, głupi, przed chwilą.
Do oczekiwań pasowała też posada, którą udało mi się dostać – w kolekturze Lotto. Zdziwieni? Nie wiem, dlaczego – przecież to praca idealna dla tak pracowitego człowieka, jak ja. Około sześć godzin roboty dziennie, z czego większość polega na siedzeniu i czytaniu ulubionych książek, albo, jak w moim przypadku, dopieszczania taktyk do FMa. Czasami tylko ktoś przeszkadza i chce wypełnić kuponik. A i pieniądze niezłe. Mogłem więc w spokoju rozwijać swój trenerski „geniusz”.
Pewnego piątku, jak zwykle siedziałem spokojnie przy swoim biurku, czytając „Naukę Świata Dysku” (polecam!), gdy drzwi otworzyły się z hukiem, zadzwonił dzwoneczek, który z nudów kiedyś przy nich zainstalowałem, a do pomieszczenia wszedł mężczyzna w stanie, powiedzmy, raczej mało zadbanym. Jego twarz skądś mi się kojarzyła, ale skąd?... Nie mam pojęcia. Poprosił o kuponik, długopis i zaczął rysować krzyżyki. Po chwili odezwał się:
- No więc, jak ci się powodzi na tym zadupiu, Verlee?
- To my się znamy? – Zaciekawiłem się. Widać przeczucie mnie nie myliło.
- Znamy? Już nie pamiętasz, jak ratowałem ci tyłek ten pierdyliard razy? – przerwa na śmiech ze swojego doskonałego żartu. - To ja, Adam! Nie mów, że zapomniałeś o naszej bandzie, kurde!
- Oczywiście, że nie – uśmiechnąłem się niewinnie. Noż fak. Po co i jak ten idiota w ogóle mnie znalazł?!
Jakby w odpowiedzi na moje niewypowiedziane pytania Adam zaczął mówić.
- Hehe, dobrze mówili, że się w jakichś Zębach schowałeś po ostatniej akcji – przerwał na chwilę, jakby układając sobie w myślach następne zdanie. Wznowił, ostrożnie dobierając słowa - Pamiętasz, jak się tymi jakimś taktykami interesowałeś, co? A później tą grą, jak jej tam… te piłkarzykarskie simsy. To ty, nie? – na jego twarzy przez chwilę gościł wyraz zaniepokojenia, ale po chwili zniknął. – Ofkorz, że ty. Więc wiesz, znalazłem taką super fuchę, ekstra dla ciebie… i trochę dla mnie… ale mówię ci, full wypas. Mój znajomy pracuje w jakimś klubie piłkarskim, a oni szukają trenera, najlepiej takiego, co by mało brał, albo wcale. A ty pasujesz, nie?
- Gdzie jest haczyk?
- Co? Jaki haczyk? Przecież wspominałeś, jakieś dziesięć lat temu, że chciałbyś kiedyś pojechać do Chorwacji, nie?
- GDZIE?!
- No, do Chorwacji, dobrze powiedziałem, przecież. Fajny kraik, a najfajniej, że daleko stąd.
Wsypało go ostatnie zdanie. A przecież szło mu już tak dobrze...
- Więc znowu musisz uciekać z Polski?
Spochmurniał momentalnie.
- Cholera, co mnie wsypało?
- Nic, po prostu jestem fajny i zgadywałem.
- Ale to niczego nie zmienia – ponownie ukazał swoje wspaniałe uzębienie. Sztuczna szczęka, ktoś mu chyba wybił te resztki zębów, co mu zostały po tych wszystkich bijatykach. – Prace i tak przyjmiesz, nie? Zawsze o tym marzyłeś, przecież.
- Pomyślę.
- No to se myśl, ja muszę spadać. Jak już się namyślisz, to wejdź na Internet i wklep ten adres, co ci napiszę. Oni idą z duchem czasu, CiVi trzeba przez komputer wysyłać!
I w cichym podziwie dla techniki i jej wspaniałego wykorzystania przez włodarzy owego chorwackiego klubu, trzasnął drzwiami i wyszedł.
Spojrzałem na kuponik, który zostawił. Obok adresu i zaznaczonych typów znajdowało się tam też parę męskich przyrodzeń. Ludzie się jednak nie zmieniają. Nic, a nic.