tio: Dzięki za dobre słowo.
----
#2
Mrok. Patrzysz przed siebie, ale wszystko zlewa Ci się w bezkresną szarość. Oglądasz ulubiony serial, ale po kilku chwilach zdajesz sobie sprawę, że nie pamiętasz żadnej sceny, nawet pół kadru. Najchętniej zamknąłbyś się w czterech ścianach, wszedł pod kołdrę i spędził tak całą wieczność. Tak, to było ulubione zajęcie Mitchella w przeciągu ostatnich tygodni. Zabunkrowany w ciasnym, ciemnym mieszkaniu, jednym z tych dziesiątek mieszczących się przy Eton Street i reszcie sąsiednich ulic, całe godziny spędzał na gapieniu się w ekran telewizora. Przy życiu utrzymywało go jedynie mrożone żarcie i konieczność przejścia kilkudziesięciu metrów, zmuszając się do odbębnienia zajęć treningowych, podczas których i tak obecny był jedynie ciałem. Wszelkie poczynione postanowienia i cały z tym związany zapał uleciały w mgnieniu oka, po zaledwie kilku dniach.
Mieszkanie załatwił mu jego agent, Tom Flanagan. Znali się jeszcze z czasów juniorskiego grania i choć później ich kariery potoczyły się zgoła inaczej, Ci dwaj odmieńcy jakimś cudem przez całe lata potrafili się ze sobą dogadać, tolerując niezliczoną ilość obustronnych katastrof. Flanagan miał jeszcze jedną, być może najważniejszą zaletę. Był zawsze obecny. Szczerze mówiąc był okropnym agentem, nie mając więc praktycznie żadnych innych klientów nie robił Mitchellowi łaski przesiadując u niego godzinami i pilnując na każdym kroku. Wszak nie miał nic ciekawszego do roboty. Ale był. To odróżniało go od innych osób, które przewinęły się przez życie Mitchella znikając gdy ten pokazywał swoje prawdziwe oblicze. Flanagan w żartach zwykł mawiać, że przecież nikt normalny nie wytrzymałby tego emocjonalnego, trwającego całymi latami rollercoastera. Tak, Flanagan nie był normalny.
Na rogu Eton Street i Goodison Road znajdowało się jedyne miejsce, którego odwiedzanie w pierwszych tygodniach liverpoolskiej przygody sprawiało tej dwójce względną przyjemność. „The Peoples Pub” pozwalał tym rzezimieszkom z północy odpowiednio znieczulić się w nudne środowe wieczory. Z biegiem czasu podobnie kończyły się też te wtorkowe i czwartkowe, tworząc w ten sposób swoisty trzydniowy festiwal picia. Piątek był czasem na wyleczenie zszarganego sumienia i zabicie kaca, a kolejny dzień?
Wtedy nadchodziła sobota...