Liam i Ryan znali się od dziecka, łączyła ich ponad 30-letnia przyjaźn. Pochodzili z jednej z robotniczych dzielnic Belfastu, więc we krwi mieli nieustanną walkę. Obu życie nie oszczędzało, ale postanowiło napisać im jakże odmienne scenariusze. Ojciec Liama zawsze powtarzał, że w Belfaście można zginąć od bomb lub samemu je detonować. Młody wziął sobie nauki staruszka do serca szybko znajdując miejsce w strukturach IRA. Skończyło się na kilkudziesięciu zbrojnych akcjach, sądowych aktach wypełnionych przemocą i wieloletnim wyroku. Ryana Bóg obdarzył sportowym talentem, więc jeszcze przed osiągnięciem pełnoletności udało mu się wyrwać z ogarniętej wojną stolicy. Piłkarską karierę przedwcześnie zakończyła kontuzja kolana, ale idealnie odnalazł się na trenerskie ławce. W dniu, w którym Liam rozpoczynał odsiadkę w słynnym Maze, John obejmował posadę na Parkhead. Życie zakpiło z nich nie po raz pierwszy, jednak przyjaźń okazała się niezniszczalna. Liam i Ryan, chłopaki z Belfastu.
The Boys z 1999 roku cechował duży ładunek talentu wymieszany z przepłaconym doświadczeniem. Preferowałem grę systemem 4-3-3 bazującym na ciągłym pressingu i walce o każdy metr boiska. Bój o bluzę z numerem 1 stoczyć mieli Gould i Kharine. W defensywie miałem do dyspozycji pretendujących do miana legend klubu Boyda oraz McNamarę, wspieranych przez Stubbsa i skandynawski zaciąg (Mjallby, Rieper). Ofensywą dyrygować mogli tacy gracze jak Berkovic, Burley, Lambert lub Moravcik. Na skrzydłach harcowali Holendrzy Blinker i Petta. Ciężar zdobywanie bramek pod nieobecność kontuzjowanego Henki Larssona (wróci do gry dopiero w sezonie 2000/01) spadł na doświadczonych Wrighta i Brattbakka, wspieranych przez Vidukę i szkockiego młokosa Burchilla. Do tego dochodziła reszta niewymienionych chłopaków, którzy nie zamierzali oddawać zbyt łatwo pola.