Skocz do zawartości

Książki - dobre, złe i średnie. Co czytać?


Rekomendowane odpowiedzi

Stephen King "Później". Chłopiec widzi duchy a one muszą mówić prawdę. Na takim pomyśle King snuje opowieść o dzieciństwie, dorastaniu. Czyta się to bardzo przyjemnie - krótkie rozdziały, ładne wydanie z dużą czcionką i do tego nie za długa.
Jest tutaj trochę kryminału, trochę horroru (ale nie bardzo strasznego), trochę o pisaniu. Miałem wrażenie, że Kinga bawiło to, że podczas pisania może znów poczuć się dzieckiem
Przyjemnie się to czyta ale też nie jest to lektura, którą zapamięta się na długo. Tym niemniej cieszę się, że Kingowi ciągle chce się pisać. 

  • Lubię! 1
Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

Hohenzollernowie

Grzegorz Kucharczyk

 

Zacznę od drobnego zarzutu: to nie jest historia rodu Hohenzollernów, wbrew tytułowi. Dzieje dynastii przed Wielkim Elektorem streszczone są w jednym rozdziale, liczącym sobie 19 stron. Potem jednak jest już lepiej, choć często miałem wrażenie, że autor momentami był już znużony i dokonywał wielkich przeskoków (największy widać w rozdziale o Fryderyku Wilhelmie III, gdzie całe dziesięciolecia jego panowania po śmierci królowej Luizy zbyto trzema bodaj stronami). Tym niemniej: bardzo dobrze mi się to czytało, szczególnie ze względu na tych schowanych w cieniu historii władców Prus między Fryderykiem II a Fryderykiem Wilhelmem IV. No i rozdział dotyczący Wilhelma II to naprawdę znakomita analiza tej zawikłanej postaci z okresu zmierzchu Hohenzollernów. 

7,5/10

  • Lubię! 2
Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...
W dniu 1.02.2017 o 15:42, Feanor napisał:

Jestem po pierwszych 100 stronach "Drogi królów" Sandersona. Wow. Po totalnym rozczarowaniu "Elantris" i zadowoleniu z pierwszego tomu kończącego "Koło Czasu" tryptyku (tam jednak nie mam pewności, co napisał Sanderson, a co Jordan), teraz mogę już stwierdzić, iż rozumiem z czego wynika pozycja Sandersona we współczesnym fantasy. Ponury nastrój, wielka tajemnica z przeszłości, ciekawi bohaterowie, ciekawy świat, świeża podejście do magii... wow. Jak utrzyma formę przez te następne 900 (!) stron, to nawet: WOW. Będzie na moim współczesnym Olimpie fantasy, obok Martina i Eriksona (Abercrombie utknął na razie na ostatnim podejściu, tuż pod szczytem; uwielbiany przeze mnie Cook już od dawna nie napisał zaś nic genialnego).

Czy ktoś dysponuje jakimś przyjemnym przypomnieniem odnośnie powiązań w Cosmere i wydarzeń z Archiwum Burzowego Światła?

 

Nie mogę nawet rozpocząć czytania Rytmów Wojny, bo mam wrażenie że zapomniałem prawie wszystkiego. :d

Odnośnik do komentarza
  • 1 miesiąc później...

Michał Okoński - "Światło bramki"

 

Pisać o prostych rzeczach w sposób wzniosły to dla jednych grafomania, a dla drugich sposób podniesienia rangi zjawisk i czynności, które z jakiegoś logicznie niewytłumaczalnego powodu stanowią dla nich emocjonalną wartość znacznie wyższą, niż jest to społecznie pożądane. Jest to zabieg po trosze kompensacyjny, jakby zadośćuczynienie czynnościom powszechnie uważanym za zwyczajne, lecz mającym w sobie coś magicznego.

 

Stąd, zamiast jedenastu ćwierćinteligentów spędzających całe dnie na graniu w gry na konsoli albo włóczących się po galeriach handlowych lub innym targowisku próżności, w epopejach egzaltowanych futbolowych romantyków po boisku dostojnie kroczą antyczni herosi, półbogowie, poeci, a - wykreowany zapewne przez cyniczne agencje marketingowe - imidż co poniektórych futbolistów-filozofów trafia na podatny grunt w postaci mężczyzny w średnim wieku, który - jak ten argentyński pibe - nigdy nie chce przestać być chłopcem i pragnie znów poczuć ten dreszcz emocji towarzyszący oglądaniu tytanów z plakatów zdobiących ściany jego pokoju w rodzinnym domu.

 

Ten rodzaj języka pierwszy raz poczułem, kiedy w wieku szczenięcym czytałem “Encyklopedię Piłkarską FUJI. Tom 13. Copa America” autorstwa Tomasza Wołka. Wówczas na nieświadomego nastolatka z Białegostoku spłynęła cała magia południowoamerykańskiej piłki, zwłaszcza tej pradawnej, amatorskiej, a fragmenty o wieszczach tworzących dzieła opiewające dryblingi Isabelino Gradina, historia alumnów British High School w Buenos Aires rządzących ligą, czy w końcu namalowany z pieczołowitością godną mistrza Caravaggia - choć piórem, nie pędzlem - obraz niebieskookiego mulata Artura Friedenreicha, posypującego swą skórę w odcieniu cafe au lait mąką przed trybuną skandujących rasistowskie hasła kibiców Fluminense utkwiły w mojej pamięci tak bardzo, iż stworzyły pewnego rodzaju azymut piłkopisarskiej doskonałości, objawiony mi podczas wołkowego zwiastowania.

 

Wówczas to zstąpił na mnie po raz pierwszy duch Eduardo Galeano, najwybitniejszego z woltyżerów futbolowego pióra, choć jeszcze nienazwany. W ciele własnym objawił mi się jak archanioł Maryi dopiero dwie dekady później, gdy - zawiedziony komercją i kierunkiem, w którym piłka jako sport podąża (fizyczność, kolektyw, atletyzm - brak miejsca dla wirtuozów) - zakupiłem przypadkiem arcydzieło zatytułowane “Blaski i cienie futbolu”. Don Eduardo wystąpił w tej historii w roli Pantokratora, który wskrzesił zblazowanego, trzydziestoletniego Łazarza, w mogile czasów minionych wspominającego ostatniego prawdziwego enganche. Znalazłem mentora, który - choć od lat martwy - zza grobu szeptał mi do serca “nie jesteś sam, jest nas wielu”.

 

Niejako w kontrze do magicznego realizmu kreślonego przez dryfujących w chmurach pogrobowców Wernyhory, powstawały kolejne odarte z poezji publikacje - do bólu faktograficzne lub wulgarne i skandalizujące. Tryumfy święciły treści poświęcone korupcji, pornografii i pijaństwu. Odbiorca masowy konsumował kolejne alkoholowe biografie i napędzał tabloidowe perpetuum mobile. Paweł Zarzeczny jako radę dla adeptów dziennikarstwa przedstawiał czatowanie pod klubem nocnym jak paparazzi, a Janusz Atlas wprost mówił, że on jest od tego, żeby gazetę sprzedać, a nie głosić dobrą nowinę - dlatego woli pisać o kochankach piłkarzy niż o dalszych losach afrykańskich olimpijczyków z Barcelony. Romantyzm był zdecydowanie w odwrocie. Duch jednak nie umarł.

 

W tym właśnie klimacie zmartwychwstał po raz kolejny. Czytając książkę “Światło bramki” Michała Okońskiego znów czułem się jak wtedy, kiedy Eduardo Galeano opowiadał anegdotę o starym Alcidesie Ghiggi dryblującym pomarańczą pomiędzy sklepowymi alejkami, odtwarzając pamiętnego gola z finału Mistrzostw Świata w 1950 roku, kiedy to uciszył Maracanę. Okoński zresztą przyznaje się do inspiracji otwarcie. Nazwisko dona Eduarda pada w tekście dziennikarza “Tygodnika Powszechnego” wielokrotnie, podobnie zresztą jak innego znawcy i propagatora czasów minionych - Jonathana Wilsona, którego “Aniołowie o brudnych twarzach” to moja druga ukochana książka o piłce.

 

Okoński pisze w swoim charakterystycznym stylu elokwentnego przedstawiciela krakowskiej inteligencji katolickiej, gdzieś w tle echem odbija się Stec, ale nad jednym i drugim czuwa niezmiennie Galeano. Są odniesienia biblijne, kulturowe, literaturowe i całe mnóstwo introspekcji. Wszystko to, co kocham. Pozwólcie, że zacytuję mój ulubiony fragment, dotyczący meczu guardiolowskiego Bayernu z Manchesterem City w Lidze Mistrzów:
 
"Tu nie ma nic ludzkiego, nic na naszą miarę. Siła i potęga tej rzeczywistości budzi grozę, jak głos gromu. Ogień szerzy się przed nią i spala wokół jej przeciwników, a Joe Hart okrywa się wstydem (por. Ps 97). Musimy się jej bać, jak sądu ostatecznego, z jego zastępami aniołów. Aniołów - dodajmy - nieoswojonych barokowym obrazkiem, może więc bardziej jeźdźców apokalipsy o dürerowskich twarzach Ribery'ego, Mullera, Robbena i Kroosa. Miłosierdzie? Nadzieja? Czy nie lepiej ją porzucić, zwłaszcza że jeden z piłkarzy nazywa się Dante?"
 
Czytając to czułem, jakby mi don Eduardo po sercu bosymi stopami chodził. A jest tego więcej. Podobnie jak Wilson, Okoński czci słowem Cruyffa, Maradonę, Pirlo, wspomnianego Guardiolę, Kloppa czy Wengera, jednak dodaje do tego cudowny polski akcent w postaci Roberta Lewandowskiego i Jakuba Błaszczykowskiego. Wszystko to czyni w podobny - charakterystyczny dla siebie sposób.

 

Zdaję sobie sprawę, że “Światło bramki” nie jest książką dla każdego. Ba, jestem święcie przekonany, że do większości kibiców nie trafi. Podobnie jak nie trafia Galeano. Co ciekawe, jako samozwańczy ambasador dobrej nowiny wieszcza z Montevideo, pożyczyłem “Blaski i cienie futbolu” trzem znajomym piłkarskim zapaleńcom. Żaden z nich nie był zachwycony. Nie ma wszak w tym nic złego - to kwestia gustu. Podobnie dla wielu dziś kiczowate i niepotrzebne wydają się barokowe katedry, a do tego właśnie porównałbym Okońskiego i Galeano - do budowniczych monumentalnych kopuł pełnych ornamentów i symboliki wymagającej nie tylko rozumienia, ale i uwielbienia pewnego kodu kulturowego. Kodu, który w epoce wszechobecnego minimalizmu i kultury zupki z proszku jest wybitnie niemodny i anachroniczny. Tak samo, jak anachroniczni byli wielcy stadionowi romantycy - Pirlo, Riquelme czy Baggio.

 

Dla futbolowych romantyków - polecam 10/10.
 

  • Lubię! 4
  • Uwielbiam 1
Odnośnik do komentarza
  • 3 tygodnie później...
W dniu 16.06.2021 o 14:02, Gabe napisał:

Już chyba pisałem kiedyś, ale mało co mnie tak odrzuca od lektury jak narracja w 3 osobie w czasie teraźniejszym :( Czy jest jakieś rozsądne uzasadnienie użycia czasu teraźniejszego w narracji? Albo powodu mojego odruchu wymiotnego?

Mam podobnie. Niedawno czytałem "Outpost" Głuchowskiego, pomijam, iż to słaba książka, to drażniło mnie właśnie to samo.

Ale odpowiedzieć na Twoje pytanie nie umiem ;)

Odnośnik do komentarza
  • 4 tygodnie później...

Dawca Przysięgi tom II
 

Ależ mam ambiwalentne uczucia względem tej jsiążki. Mieszanka geniuszu z katastrofą.
Katastrofa to 4/5 zawartości drugiej części „Dawcy Przysięgi”. Pierwsze 4/5. Przechodzenie przez nie przypominało mi przedzieranie się przez niemieckie pozycje nad Sommą: jakieś tam sukcesy były, ale zbyt powolne i niewielkie. Nie, żeby to było źle napisane: Sanderson ma pióro sprawne i lekkie. Ugrzązł tu jednak w wątkach, które były z jednej strony rozbuchane, a z drugiej niewiele zmieniały. Chyba najgorzej było w sekcji opisującej oblężony Kholinar: tam miałem kryzys tak potężny, że graniczący z chęcią przerwania lektury. Wątek do wyrzucenia lub do ogromnego skrócenia. 
Ale potem nadeszło Thaylen i znowu poczułem iskrę geniuszu z poprzednich tomów. Ta szybkość, to migotanie scen wojny, to rodzące się napięcie! Jedyny drobny, totalnie subiektywny minusik: żałuję, że Czarny Cierń podjął akurat taką decyzję jaką podjął: ta druga byłaby bardziej interesująca. Ale to drobiazg: gdyby reszta książki była taka sama, jak jej końcówka, byłbym na kolanach. 
Nie jestem, ale mocno jednak książkę to uratowało. 
7/10

  • Lubię! 1
Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

Wojna makowa

 

No nareszcie!
Od dawna już nie czytałem dobrego debiutu fantasy. Chyba od lektury… Sandersona! Tutaj jednak naprawdę wiele rzeczy jest na swoim miejscu. Jest ciekawa kreacja świata - nie wybija się szczególnie, bo to kalka Chin i Japonii, ale zrobiona jest w dobrym stylu. Jest ciekawy system magii (choć trochę gryzie mnie, że Odźwierny mógł sobie odbudować więzienie pod tą całą górą). Jest ciekawa bohaterka, zachowująca się wiarygodnie, podobnie jak wielu jej znajomych. I to daje dobre usprawiedliwienie tego, że autorka jedzie na schematach: mamy dorastanie, dojrzewanie bohatera pod okiem mistrza, grupę młodocianych bohaterów… wszystko to bowiem jest trochę łamane niecodziennymi dla fantasy, brutalnymi rozwiązaniami fabularnymi. Polecam. 
8,5/10

  • Lubię! 1
Odnośnik do komentarza

Ogień i krew, tom 2

 

Pierwszy tom „Ognia i krwi” był bardzo dobry, drugi… jest zdecydowanie lepszy. Jest fantastyczny. Łatwo mi wskazać przyczynę: pierwszy tom przy wszystkich jego zaletach był jednak nużącą czasem kroniką wydarzeń które rozgrywały się przez ponad 130 lat. Teraz miałem do czynienia z akcją ograniczającą się do siedmiu (a siedem to w Westeros liczba szczęśliwa i święta ;) ). Fabuła jest więc zdecydowanie bardziej zwarta, bohaterowie nie znikają nam po 50 stronach, wątków jest nieco mniej. W dodatku, ponad połowa książki dotyczy Tańca Smoków, a więc zaledwie dwóch lat… nie ma co kryć też, że to właśnie Taniec jest najjaśniejszą perłą tego tomu, jego pogłębiony opis wciąga, mimo że od lat przecież znamy finał tej najkrwawszej wojny domowej w Martinwersum. Czekam na więcej, bo przecież te dwie książki to tylko pierwsza księga „historii królów Westeros z rodu Targaryenów”!
Niech tylko zmienią tę przeklętą czcionkę w drzewie genealogicznym, bardzo proszę. 
9/10

  • Lubię! 1
Odnośnik do komentarza

Wspomnienie lodu. Jasnowidz 

 

Ponowne wkraczanie w świat dawnych fascynacji nie zawsze bywa nostalgiczną fiestą. Dokończenie „Wspomnienia lodu” było dla mnie bardziej stypą. 
Dotychczasowe tomy sztandarowego cyklu Stevena Eriksona zdawały egzamin czasu. Nie była to może taka mentalna uczta jak kiedyś, ale dobrze się bawiłem… do teraz. Co prawda niejasno pamiętam, że i za pierwszym razem trzeci tom „Malazańskiej” był jakiś taki słabszy, ale dzisiaj, dzisiaj jest dla mnie niemal fatalny. Niemal, bo książka broni się fajnym światotworzeniem, tą całą historią rzuconą na oś czasu długą na trzysta tysięcy lat, ciągle występuje tu kilka fajnie wykreowanych postaci (i jedna zbiorowa, Pospolitacy!), ale wszystko to ginie w masywnym, ogarniającym wszystko oceanie patetycznego słowotoku, który słowo „niestrawny” wpędza w kompleksy. Tego się nie da chyba czytać na trzeźwo. W dodatku jest to wszystko zawieszone na fabularnej konstrukcji, w której co kilkadziesiąt stron bohaterowie robią coś tak dziwnego, że musiałem robić postoje, by schłodzić mózg. Taki Sójeczka, który odmawia magicznego leczenia, bo ciągle jest zajęty - romansem z mrocznoelfosmokiem na przykład.
5,5/10

Odnośnik do komentarza

Cholula 1519

 

Co to jest za przedziwna książka…
Roman Warszewski ma z pewnością talent, czyta się jego książki bez szczególnego znużenia, tematy które podejmuje są fascynujące… ale… Ale nie potrafię dobrze ocenić Choluli. Trochę za irytujące mnie zabawy z czasem (większość napisał w czasie przeszłym, w pewnym momencie wskakuje mu jednak teraźniejszy i jedzie z nim chyba cały rozdział. Bardziej za te wszystkie jego rekonstrukcje rozmów i wydarzeń (pan Roman powinien pisać książki przygodowe), które nijak się mają do książki habekowej. Najbardziej za to, że 1/5 książki… jest nie na temat, bo nagle z Meksyku przeskakujemy do starcia… w Cajamarce :D
Niedostrzeżenie ospy w gronie przyczyn triumfu konkwisty też nie pomaga.  

4,5/10

Odnośnik do komentarza
  • 3 tygodnie później...

Pretorianie

 

„Pretorianie” należą do interesującego typu książek popularnonaukowych, które są bardziej naukowe, niż popularne. Czyta się je nadal dobrze, ale czytelnik znajduje w nich takie niepokojące dla laika rzeczy jak dyskusja naukowa w przypisach (czy w ogóle przypisy… i to w zacnej liczbie). Cierpi na tym zapewne trochę jej inkluzywność, ale szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi :) Tytuł ten mówi naprawdę sporo o gwardii cesarskiej, a niektóre tej książki fragmenty vyły dla mnie zupełną nowością (jak cywilne zadania pojedynczych pretorianów wysyłanych do prowincjonalnych miasteczek Imperium. Polecam. 

8/10

Odnośnik do komentarza
  • 1 miesiąc później...

Stephen King "Billy Summers"

Zazwyczaj każdą kolejną przeczytaną powieść Króla Stefana odkładam na półkę z przyjemnością. I tak też jest też tym razem. Tym razem nie jest to horror ale kryminał z elementami powieści obyczajowej, wojennej, powieści w powieści i jeszcze parę elementów by się znalazło. Nie jest to klasyczna pozycja z gatunku "ostatnia robota przestępcy o złotym sercu" - nie ma tu napięcia, to co może pójść źle zazwyczaj idzie dobrze, czas niespecjalnie pogania bohaterów, akcja toczy się niespiesznie i czytelnik w takim też niespiesznym tempie towarzyszy w perypetiach Billego Summersa.
Bardzo budujące jest to, że Kingowi ciągle chce się pisać. W zakończeniu tej powieści dostaniecie odpowiedź na pytanie dlaczego pisanie wciąż sprawia mu taką przyjemność. 

  • Lubię! 2
Odnośnik do komentarza
W dniu 19.12.2020 o 20:09, tio napisał:

"Prosta historia" Wojciech Chmielarz. Spodobała mi się ta powieść - prosta historia, bardzo w stylu Lee Childa i jego cyklu o Jacku Reacherze ale w polskich realiach w plastycznie przedstawionych Karkonoszach. Czekam na dalszy ciąg!

 

Ta się właśnie ukazała w postaci "Długu honorowego", który moim zdaniem wypada lepiej niż "Prosta historia". Chmielarz jest moim zdaniem lepszy w takich właśnie trzymających napięcie akcyjniakach niż thrillerach psychologicznych (albo po prostu ja bardziej wolę ten pierwszy gatunek). Polecam mocno!

  • Lubię! 1
Odnośnik do komentarza
  • 4 tygodnie później...

888988-352x500.jpg

"Niewinny" Graham Moore.

Przereklamowana. W mediach społecznościowych znani miłośnicy książek (Meller, Chmielarz i inni) zachwalali tę powieść. I dałem się naciągnąć. 
Powieść stawia przed czytelnikiem dwie zagadki: kto zabił Jessicę 10 lat temu i kto zabił Ricka obecnie. Rozwiązanie obu okazuje się beznadziejne i kompletnie rozczarowujące. Poza tym w akcji pojawia się wiele niewiarygodnych zdarzeń, poczynając od samego punktu wyjścia powieści (

Spoiler

toczy się rozprawa o zabójstwo mimo, że nie znaleziono ciała ofiary a jedynym dowodem popełnienia przestępstwa są mikroskopijne ślady krwi ofiary w samochodzie oskarżonego

). Już na pierwszej stronie dostajemy logiczną bzdurkę polegającą na

Spoiler

schowaniu ludzkiej głowy do samochodowego schowka na rękawiczki - przecież do takiego schowka trudno jest włożyć choćby półlitrową butelkę wody. Potem mamy bzdurę, że nasza bohaterka jest jedyną podejrzaną o morderstwo ale nie zostaje aresztowana tylko spotyka się z innymi potencjalnymi świadkami zdarzenia i próbuje wpływać na ich zdanie (czyli robi to czemu miałoby zapobiec aresztowanie).

Postaci są kompletnie papierowe a podrzucane od czasu do czasu fałszywe tropy okazują się kompletnie niewiarygodne i nielogiczne. 

Rozumiem, że autor chciał też opowiedzieć o współczesnym wymiarze sprawiedliwości, w którym ważniejsze od prawdy okazuje się zwycięstwo i jak najkorzystniejszy wyrok, ale zrobił to poprzez nudną, niewiarygodną i nielogiczną powieść. 

Słabizna!

Odnośnik do komentarza
  • 2 tygodnie później...

Krucjaty północne

 

Najważniejszym problemem tej dobrej skądinąd książki jest jej mała objętość: spięcie na 300 stronach 300 lat skomplikowanej historii obejmującej wiele frontów i państw to zadanie bardzo trudne i autor częściowo mu nie podołał. Stąd niektóre elementy są potraktowane zdawkowo, szczególnie moim zdaniem część dotycząca podboju Słowian Połabskich. Zdecydowanie lepiej robi się w momencie, w którym książka dociera do Prus, Finlandii i Inflant - szczególnie rozdziały o tym, jak wyglądały społeczeństwa podbite przez krzyżowców dobrze się czyta.

7/10

  • Lubię! 1
Odnośnik do komentarza

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić obrazków. Dodaj lub załącz obrazki z adresu URL.

Ładowanie
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...